Dowiedz się, jak Mo Hayder przelewa
na papier własne lęki
Za moim domem rozciąga się ogromny las, poprzez który całymi milami wiją się wąskie ścieżki. Las, jako naturalnie mroczne i niedostępne miejsce, jest też podobno zamieszkany przez „wielkie koty” – bliżej nieokreślone pumowate bestie, które kryją się w poszyciu i podchodzą zwierzęta hodowlane. Badając zwyczaje drapieżników na potrzeby mojej powieści Wilk, z pewnym zainteresowaniem śledziłam te pogłoski. Co kilka tygodni w lokalnej prasie pojawiały się doniesienia o odnalezionych w lesie jelenich szczątkach, rzekomo pozostałościach po uczcie jakiegoś mięsożercy.
Mimo to i mimo że w lesie łatwo się zgubić, podczas pisania tej powieści często wyprawiałam się tam na długie spacery. I rzeczywiście, pewnego wieczora pomyliłam ścieżki i gdy zapadł zmrok, byłam jeszcze w drodze. Właśnie gdy na powrót rozeznałam się w terenie i odnalazłam ścieżkę prowadzącą do domu, po prawej stronie, jakieś dwa jardy ode mnie, usłyszałam szelest poszycia. Coś przemieszczało się w takim samym tempie jak ja. W tym samym kierunku. Gdy stawałam, zapadała cisza.
Moja wyobraźnia rozszalała się na całego. Skierowałam między drzewa snop światła z latarki w telefonie, ale nic nie zobaczyłam. Żadnych wpatrzonych we mnie tygrysich ślepi. Podenerwowana ruszyłam dalej ścieżką. Ale znów usłyszałam ten odgłos: szelest suchych liści, trzask łamanych gałązek. Im szybciej szłam, tym częściej rozlegał się szelest – jakby to coś, czymkolwiek było, chciało za wszelką cenę dotrzymać mi kroku. Puściłam się kłusem. Drogę zablokowała mi gałąź, więc porwałam ją instynktownie w jedną rękę i obróciłam się w stronę drzew.
Z ciemności wyskoczył jelonek i pognał ścieżką tak blisko mnie, że otarł mi się o nogi. Pogalopował w dół zbocza po drugiej stronie ścieżki. Obróciłam się i patrzyłam za nim, jego zad migał biało między gałęziami. Nie minęła sekunda, a już go nie było, pochłonęły go drzewa, a ja zostałam sama pośród ciszy.
Stworzenie utknęło widocznie między mną a ogrodzeniem. Przerażone poszukiwało drogi ucieczki. Dopiero gdy uspokoiło mi się tętno i opadło napięcie, zrozumiałam, że to spotkanie pomogło mi rozwikłać zagadkę, która dręczyła mnie od dawna.
Jaki jest mechanizm wzbudzania strachu poprzez literaturę?
Strach to najprymitywniejsze z uczuć. Szybki rzut oka na pochodzenie większości angielskich synonimów tego słowa podpowiada, że wywodzą się przede wszystkim z języków germańskich, w tym nordyckich. Czyżby dlatego, że najeźdźcy wikingowie byli bardziej brutalni niż najeźdźcy Rzymianie, więc bardziej kojarzyli się ze strachem? Czy może dlatego, że kultura wikingów była mniej rozwinięta, stąd w kontakcie z jej przedstawicielami szybciej uruchamiał się nasz pierwotny instynkt samozachowawczy? Człowiek wkłada masę wysiłku w eliminowanie zewnętrznych zagrożeń, ale choć nasz świat może i stał się bezpieczniejszy, prymitywne obszary naszego mózgu nie dotrzymują tempa tym zmianom. Uparcie boimy się rzeczy, które z racjonalnego punktu widzenia mogłyby budzić uzasadniony lęk jedynie u naszych przodków jaskiniowców, a beztrosko lekceważymy realne zagrożenia współczesnego świata. Ostatnie badania wykazały, że większość rodziców drży na myśl, że ich dziecko może paść ofiarą anonimowego mordercy, a rzadko – jeśli w ogóle – zastanawia się nad tym, że największym zagrożeniem, przed jakim staje współczesne dziecko, są długotrwałe następstwa spożywania wysoko przetworzonego jedzenia oraz znacznego ograniczenia aktywności fizycznej. Podobnie większość z nas wzbraniałaby się przed samotnym nocnym spacerem po lesie, ale bez namysłu wsiadłaby za kierownicę samochodu, chociaż statystycznie znacznie bardziej prawdopodobne jest, że człowiek zginie w wypadku komunikacyjnym, niż że zostanie zaatakowany przez dziką bestię czy zabójcę z siekierą w garści.
Ten podstawowy obszar naszego mózgu jest niejako zaprogramowany na odczuwanie pewnej dozy lęku i nie może się nadziwić niedostatkom zagrożeń w naszym spokojnym otoczeniu. Paradoksalnym następstwem tego zjawiska jest następująca prawidłowość: im usilniej eliminujemy źródła strachu, tym gorliwiej stwarzamy ich sztuczne namiastki. Tak jakby rodzaj ludzki wręcz marzył o strachu. Społeczeństwa chronione przez armie i służby policyjne rodzą pokolenia uzależnione od brutalnych gier komputerowych i zastępy telewidzów chłonących kryminalne filmy fabularne. Większość współczesnych ludzi, w odróżnieniu od swych przodków, nie musi pokonywać łodzią nieprzewidywalnych przełomów rzecznych, polować na zwierzynę ani wspinać się na góry, a jednak robimy to dla rozrywki (dość wspomnieć o wzroście zainteresowania sportami ekstremalnymi). Jeśli nie mamy pod ręką rwącego potoku albo urwiska, ratujemy się najbliższym parkiem rozrywki. Pierwsze opowieści, które słyszeliśmy w dzieciństwie, mają wywołać strach – nagły okrzyk „ła!” ma dla malucha nieodparty urok. Musimy odczuwać strach, napawamy się nim, bo przypomina nam o naszej prawdziwej naturze.
Stąd przemysł strachu dla przyjemności jest potężny i dochodowy. Jako autorka powieści kryminalnych zaliczam się do tego nurtu. Zawodowo zajmuję się budzeniem w czytelnikach dreszczyku emocji, którego pożądają ich współczesne mózgi, ale jak dotąd nie udało mi się w pełni wyjaśnić, w jaki sposób to robię. A przynajmniej nie do chwili nocnego spotkania z jeleniem w środku lasu. Gdy wracałam tego wieczoru do domu, nagle to do mnie dotarło: w prozie kryminalnej najpotężniejszym czynnikiem lękotwórczym jest wyobraźnia czytelnika i jej moc interpretowania tego, co niewyjaśnione.
Odgłosy dobiegające spomiędzy drzew, wzmocnione siłą mojej wyobraźni, miały przerażającą moc, dopóki nie zostały wyjaśnione. Ten sam mechanizm działa w przypadku powieści kryminalnych. Autor dostarcza czytelnikowi zagadkowy bodziec i pozwala jego wyobraźni przejąć pałeczkę i ruszyć z nią w nieznane. W prozie kryminalnej kluczowy niewyjaśniony element występuje na ogół – choć nie zawsze – w formie brutalnego ataku albo zagrożenia atakiem, w przeszłości lub obecnie. Prawda o tym ataku jest jednak ukryta przed czytelnikiem (i niejednokrotnie również przed postaciami powieści). Zadaniem głównego bohatera – i per procura czytelnika – jest zrozumienie charakteru zbrodni. Kulminacją tych dążeń jest na ogół moment, w którym ujawniona zostaje tożsamość antagonisty i sprawiedliwości staje się zadość. Moment odkrycia. Objawienia.
Jak opowiedzieć o tej chwili? – oto wielki dylemat pisarski, ponieważ sprawca, gdy zostanie już zdemaskowany, nigdy nie może w pełni sprostać oczekiwaniom czytelnika. W blasku objawienia wielki kot zmienia się ni stąd, ni zowąd w spłoszonego jelonka Bambi, który szamocze się w zaroślach w poszukiwaniu drogi ucieczki. Rozwiązaniem tej rozczarowującej konieczności jest odraczanie objawienia aż do ostatniej chwili. Jak można było się spodziewać, większość powieści kończy się wkrótce po kulminacji, chociaż najlepiej by było, gdyby w fabułę udało się wpleść ciąg pomniejszych zagadek i po kolei je rozwiązywać. Na ogół po rozwikłaniu jednej napięcie przenosi się gwałtownie na następny wątek.
Co zabawne, w mojej powieści Wilk jedna z pomniejszych zagadek obraca się wokół ni mniej, ni więcej, tylko jelenia. Jeleń, zupełnie przypadkowo, występuje tu jako centralny element, chociaż w powieści losy zwierzęcia są nieco trudniejsze do strawienia, niż było to w przypadku mojej leśnej przygody. Drugi przykład pomniejszej tajemnicy to scena, w której kluczowe postacie powieści, przeżywające wtargnięcie intruzów, zostają uwięzione w ciemnym holu. Coś im tam towarzyszy, ale nie mogą się ruszyć, uciec ani ukryć, nie mogą też podejść, żeby sprawdzić, co to takiego. Jako podpowiedzi służą im tylko szczątkowe bodźce zmysłowe oraz ich własna wyobraźnia. Mam nadzieję, że udało mi się „utrzymać” tę scenę wystarczająco długo, żeby wyobraźnia czytelnika została uruchomiona tak samo jak moja podczas tej nocy w lesie. I mam nadzieję, że gdy rozbłyskują w końcu światła, to, co zostaje ujawnione, jest choć w połowie tak przerażające jak obraz, który zdążył zrodzić się w głowie czytelnika.
Nie sądzę, żebym zdradzała jakiś święty sekret, podkreślając, jak bardzo pisarz polega na wyobraźni swego czytelnika. A jednak to prawda – autor może jedynie wskazywać drogę, ale to czytelnik musi odczytywać drogowskazy i wybierać kierunek podróży. Ja w każdym razie jestem nieskończenie wdzięczna, że przez lata tak wielu czytelników pozwoliło mi się brać za rękę i prowadzić, zwodzić, kierować i przymilać, a wszystko po to, żeby puścili cugle fantazji i przerazili się do szpiku kości.