5
W czasie gdy Heydrich kierował niemiecką policją, a przy okazji przygotowywał się do swojej roli w operacji „Seelöwe”, usiłował jednocześnie sprawować kontrolę nad zagmatwaną sytuacją na Półwyspie Iberyjskim. Operacja Schellenberga pod kryptonimem „Unternehmen Willi” („Willi” oznaczało Księcia Windsoru), napotykała problemy spowodowane nie tylko przez SIS przydzielony do brytyjskiej ambasady w Madrycie, Churchilla i miejscowe władze, które, ogólnie rzecz biorąc, starały się uszczęśliwić obie strony, ale również przez samego księcia. Nagle zaczął on sprawiać wrażenie, że gra jakąś podwójną rolę. Z jednej strony starał się poskromić coraz bardziej wściekłego Churchilla obietnicami, że opuści Europę, gdy tylko znajdzie się odpowiedni środek transportu, z drugiej jednak wciąż utrzymywał kontakt z Niemcami.
Za pośrednictwem von Stohrera podziękował Ribbentropowi za zabezpieczenie jego domu w okupowanej stolicy Francji (zabezpieczone zostało też jego konto w banku, chociaż o tym już nie wspomniał). Poinformował również niemieckiego ministra spraw zagranicznych, że Churchill groził mu sądem wojennym, jeżeli nie obejmie proponowanego mu stanowiska gubernatora na Bahamach. Równocześnie doprowadzał do furii znajdującego się pod ogromną presją Churchilla takimi bzdurami, jak pytanie, czy jeżeli wyjedzie do Nassau, będzie mógł zabrać jako ordynansa żołnierza z Gwardii Szkockiej, albo żądanie, aby jego ulubione papierosy i tytoń wysłać mu z Londynu do Lizbony najbliższą latającą łodzią.
W tym samym czasie Schellenberg realizował swój projekt skłonienia księcia do ucieczki, bądź, w razie potrzeby, porwania go. Przy pomocy japońskiego agenta (była to kolejna komplikacja w tej i tak już skomplikowanej historii) uzyskał plany i istotne szczegóły domu w Estoril, który niezdecydowana para książęca wynajęła od żydowskiego agenta nazistów. Cała służba została przekupiona i od tej pory donosiła o każdym słowie księcia. Schellenberg zdołał nawet zastąpić portugalskich strażników własnymi ludźmi. Jego nieograniczone zasoby finansowe otwierały wszystkie drzwi. Ale czy zdołają skłonić księcia, aby przeszedł do niemieckiego obozu, zanim nie będzie za późno i Churchill nie wyśle go na drugi koniec świata?
Schellenberg postanowił wymusić na księciu tę decyzję. Wspólnie z japońskim agentem wślizgnęli się na posesję, na której stał dom księcia (strażnicy byli przekupieni), i zaczęli rzucać kamieniami w okna. Mieli zamiar zdenerwować tym książęcą parę. Natychmiast pojawili się strażnicy i zaczęli intensywnie przeczesywać teren w poszukiwaniu „napastników”. Następnego dnia przekupieni służący powiedzieli swoim chlebodawcom, że tajemnicze rzucanie kamieniami było dziełem perfidnej „angielskiej Secret Service”. Komentarza księcia nie odnotowano, ale następnego dnia Schellenberg zwiększył presję, wysyłając do jego domu bukiet kwiatów z liścikiem następującej treści: „Strzeżcie się machinacji brytyjskiej Secret Service – portugalski przyjaciel, któremu leży na sercu Wasze bezpieczeństwo”.
Jednak teraz Schellenberg sam poczuł się w Portugalii zagrożony. Jego japoński agent powiedział mu, że śledzili go ludzie z SIS. Było to kłamstwo, ale od tej pory Schellenberg przyjął rolę powieściowego szpiega, „zmieniając trasę, przesiadając się z autobusu do taksówki” i tak dalej. Wydawało mu się jednak, że wciąż towarzyszą mu jego cienie. Po wojnie dowiedział się od przesłuchujących go funkcjonariuszy Secret Service, iż „nawet nie wiedzieli, że jest w Portugalii”. Musiał to być straszny zawód dla obdarzonego żywą wyobraźnią i wyolbrzymionym poczuciem własnej wartości Schellenberga.
Tymczasem meldunki, które wysyłał do Berlina, nie były przyjmowane z uwagą, na jaką, jego zdaniem, zasługiwały. Od pewnego czasu Heydrich był zbyt zajęty planami inwazji na Wielką Brytanię, aby w ogóle przejmować się operacją „Willi”. Można było odnieść wrażenie, że kieruje nią Ribbentrop, którego odpowiedzi na doniesienia Schellenberga stawały się „coraz chłodniejsze”. Aż nagle nadszedł telegram od ministra spraw zagranicznych: „Führer rozkazuje natychmiast zorganizować uprowadzenie”. Musiał to być szok dla Schellenberga, ale wiedział, że bez względu na ryzyko musi być posłuszny.
Ostatecznie zwrócił się do swojego japońskiego „przyjaciela”, który do końca pozostał bezimienny. Ten wysłuchał, co Schellenberg ma do powiedzenia, zauważył, że führer musi wiedzieć, o co mu chodzi, a potem przebiegle zapytał: – Ale o czym chcesz naprawdę ze mną rozmawiać? W jaki sposób wykonać rozkaz, czy jak się od niego wymigać? – Najwyraźniej przejrzał swojego rozmówcę. Oczywiście Niemiec nie miał ochoty ryzykować własnej skóry. Trochę się poawanturował, ale Japończyk machnął ręką na jego gadanie i powiedział: – To nie moja sprawa, w jaki sposób usprawiedliwisz się przed führerem. Nie traćmy więcej czasu, raczej zastanówmy się, w jaki sposób możesz ominąć ten rozkaz. – Było to stanowisko, które Schellenberg całkowicie podzielał. Przestał gadać i zaczął słuchać.
Rozwiązanie zaproponowane przez Japończyka było proste: należało pośrednio ostrzec Brytyjczyków. Powinien przekupić swojego „przyjaciela” w portugalskiej komendzie policji, aby ten zwiększył liczbę funkcjonariuszy pilnujących domu księcia. Natomiast księciu wyjaśni się, że miejscowe władze podejrzewają, iż może zostać porwany przez brytyjską Secret Service. Jednocześnie zwiększenie aż do trzydziestu liczby strażników uświadomi Ribbentropowi, że Schellenberg ma niewielkie szanse, by przez taką ochronę przedostać się do księcia.
Plan zaczął przynosić efekty niemal z chwilą wprowadzenia go w życie. Ambasador Stohrer zameldował niemieckiemu ministrowi spraw zagranicznych, że „w Portugalii [książę] czuje się niemal jak w więzieniu. Jest otoczony agentami”. Następnie poinformował Ribbentropa, że książę zachowuje jeszcze większy dystans wobec króla i rządu Churchilla, ale że książęca para nie musi się zbytnio obawiać króla, który „jest dość głupi”. Jednak „przebiegła królowa”, to zupełnie inna para kaloszy. „Zręcznie intryguje przeciwko księciu, a zwłaszcza przeciwko księżnej”.
Tymczasem zakulisowe machinacje Schellenberga martwiły nie tylko Churchilla, ale również prezydenta Roosevelta. Jego przedstawiciele w Portugalii byli pewni, że Niemcy zamierzają podjąć próbę porwania księcia. Amerykański prezydent wiedział, że jeśli Książę Windsoru zadeklaruje się po stronie nazistów, zniweczy to jego nadzieje na włączenie Ameryki do wojny po stronie Wielkiej Brytanii.
Tak więc w ostatnim tygodniu lipca 1940 roku działalność miłującej przyjemności pary emigrantów wywarła wielki wpływ na losy narodów. Teraz i Roosevelt, i Churchill zaczęli wywierać naciski na księcia. Hitler ripostował, informując – oczywiście pośrednio – że pragnie współpracować z księciem w kwestii wszelkich przyszłych sojuszy pomiędzy Niemcami a Wielką Brytanią. Jednocześnie ostrzegł go, że jeśli wyjedzie z Portugalii na Bahamy, Churchill zatrzyma go tam wraz z żoną na stałe, aby dzięki temu mieć nad nimi pełną kontrolę.
Książę nie był jednak gotów zadeklarować otwarcie swojego poparcia dla Hitlera w chwili, gdy ten intensywnie przygotowywał się do inwazji na wyspę. Stałby się wówczas zbyt jednoznacznie oczywistym oportunistycznym zdrajcą – którym był istotnie. Poinformował Churchilla, że jest gotów udać się na Bahamy, traktując to jako „chwilowe rozwiązanie”, ponieważ wszystko wskazuje na to, że jego brat i szwagierka nie są gotowi zakończyć rodzinnej waśni. W samym środku wojny światowej książę myślał głównie o rodzinnych waśniach! To było dla niego typowe.
Schellenberg zaczynał się uspokajać. Plan Japończyka przynosił owoce. Zameldował, że niewiele można wskórać w sprawie księcia, który wprawdzie bardzo chce pozostać w Europie, ale brytyjska Secret Service grozi mu zamordowaniem, jeżeli tak postąpi. Na przykład poinformowano, że w ładowni statku, który miał go zawieźć na Bahamy, znajduje się bomba. Nie wiadomo, czy była to prawda, ale zagrożenie zamachem wywołało wielki alarm. Władze portugalskie przeszukały statek od dziobu do rufy. Schellenberg był uszczęśliwiony, gdy policja, najwyraźniej niezadowolona z wyników pierwszego przeszukania, powtórzyła cały zabieg. Napisał w swoich pamiętnikach: „Środki bezpieczeństwa podwojono, potem podwojono je znowu i wszystko to potwierdzało przesyłane przeze mnie do Berlina meldunki o niemożliwości dokonania uprowadzenia”.
Było już jasne, że para książęca będzie musiała wyjechać, i Hitler wraz z Ribbentropem przestali wywierać naciski na szczeblu dyplomatycznym. Plan porwania księcia został zarzucony. Brytyjska Secret Service szybko opanowała sytuację i kontrolowała każdy ruch księcia, chociaż około dwudziestu osób w Lizbonie wiedziało, kiedy ma odpłynąć na pokładzie SS „Excalibur”. Nie było w tym nic dziwnego. Inne szczury z angielsko-amerykańskich wyższych sfer, które zmarnowały życie – i fortuny – na południu Francji i w innych „eleganckich miejscach” Europy, zwijały manatki, póki jeszcze mogły.
Książę jednak ciągle zwlekał. Próbował opóźnić wypłynięcie statku o następny tydzień, ale mu się nie udało. 1 sierpnia 1940 roku książę wszedł na pokład. Następnego dnia statek odpłynął. Samolot z baronem Eugene’em de Rotschildem na pokładzie przeleciał nad nim nisko, aby pożegnać książęcą parę. Była w tym pewna ironia losu. Można się zastanawiać, jak długo baronowi udałoby się przeżyć, gdyby układ pomiędzy Hitlerem a Księciem Windsoru doszedł do skutku. Tego wieczoru para książęca po popołudniowym plażowaniu na pokładzie pierwszej klasy była podejmowana przez Biddlesa, do niedawna ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Było bardzo wesoło i przyjemnie. Równie dobrze mógł to być wycieczkowy rejs w czasie pokoju. W rzeczywistości książęca para emigrowała na zawsze.
Arogancki, wyniosły i o lodowatym spojrzeniu … napawał lękiem każdego, kto miał z nim do czynienia.
Dwaj wojskowi starej daty, kapitan Payne Best i major Stevens.
Walther Schellenberg był kolejnym „intelektualnym gangsterem” Heydricha
Kolana Klopa zaczęły się pod nim uginać. Powoli upadł na ziemię w kałużę własnej krwi
Sala konferencyjna w „Berghofie”, w której Hitler okpił Neville’a Chamberlaina w sprawie Czechosłowacji
Nie była ani ładna, ani inteligentna, ani nie była Brytyjką. Ówczesny Książę Walii z panią Simpson w Fort Belvedere w 1935 roku
Himmler bardzo przejmował się sprawą czystości rasowej.
Eichmann… miał już gotową odpowiedź. Rozwiązaniem miało być uczynienie niektórych Żydów honorowymi członkami SS.
Schellenberg obserwował, jak odpływają, przez lornetkę. We wspomnieniach zanotował: „Miałem wrażenie, iż niemal mogę go [statku] dotknąć… Powoli wróciłem do domu. Ten rozdział został zamknięty”.
Tak było w istocie, a jemu udało się przeżyć. Po powrocie do Berlina zameldował się u Ribbentropa, który pożegnał się z nim szybko, jakby miał dosyć całej tej sprawy. Wieczorem pojechał na Prinz Albrechtstrasse, by złożyć raport Heydrichowi, który przyjął wszystko bardzo spokojnie. Wysłuchał go w milczeniu, kilka razy kiwnął głową i wreszcie rzekł: „Dość chaotyczna sprawa. Proszę nie wiązać się zbyt blisko z Ribbentropem. Mam wrażenie od samego początku, że nie powinien pan przyjmować tego zadania. Powinien pan przewidywać, jak się to skończy. Jednak muszę przyznać, że wypełnił pan swoją misję dość sprytnie”.
W taki sposób zakończyła się operacja „Willi”. Tego wieczoru po odesłaniu Schellenberga Heydrich uznał, że Englandspiel skończyła się na dobre. Brytyjczycy wycofali się na swoją mglistą wyspę. Przypuszczał, że ich już więcej nie zobaczy. Teraz, gdy führer wyraźnie stracił entuzjazm dla operacji „Seelöwe”, mógł skupić uwagę na dwóch innych przedsięwzięciach, które właśnie zaczęły nabierać kształtu.
Mylił się. Ostatecznie Brytyjczycy mieli okazać się jego Nemezis. W tym samym bowiem pierwszym tygodniu sierpnia kilkuset żołnierzy ubranych w obszarpane części brytyjskich i francuskich mundurów i w furażerkach, które nie należały do żadnej z tych armii, wędrowało ze stacji w York na położony za miastem tor wyścigowy w Knavesmire. Najwyraźniej nie byli żołnierzami brytyjskimi, bo nie mieli broni i wyglądali bardzo nieporządnie. Nie byli również włoskimi jeńcami, których kilku znalazło się w Knavesmire jako „wrodzy obcokrajowcy”. Ci mężczyźni byli niscy, krępi i mieli zdecydowanie zagraniczny wygląd.
Byli to do niedawna żołnierze dopiero co przybyłej cudzoziemskiej brygady. Zeszli oni ze statków, które przywiozły ich z południa Francji. Większość z nich przed ewakuacją brała udział w walkach, ale po wylądowaniu żołnierze ci się zbuntowali. Skarżyli się, że ich oficerowie są faszystami i antysemitami, i oświadczyli, że nie chcą już walczyć w tym, co pozostało ze zorganizowanej przez Francuzów czeskiej dywizji. Pod przywództwem byłego komunistycznego posła do parlamentu, Vladimira Clementisa, który w powojennej Czechosłowacji najpierw został ministrem spraw zagranicznych, a następnie powieszono go w 1952 roku, gdy zeznał, że jest „zachodnim imperialistą”, odmówili noszenia broni.
Władze brytyjskie musiały działać szybko. W lipcu Anthony Eden, nowy minister spraw zagranicznych, na tajnym zebraniu w „Station Hotel” w Yorku, znajdującym się naprzeciwko stacji, na którą właśnie przybyli czescy malkontenci, dowiedział się od brytyjskich generałów, że w razie niemieckiej inwazji przeciętny brytyjski poborowy nie będzie walczył, ale po prostu wróci do domu. Tę zarazę trzeba było szybko powstrzymać. W rezultacie 150 Czechów zostało wyrzuconych z czeskiej armii, i uzbrojeni w rewolwery brytyjscy żandarmi odseparowali ich od towarzyszy.
Było to niezbyt ważne wydarzenie, a ciekawe jedynie dlatego, że wśród buntowników, którzy tego dnia przemaszerowali przez York, był pewien siedemnastoletni szeregowiec, który przyjął nazwisko Jan Hoch. Później, kiedy został zwerbowany do brytyjskiego Korpusu Saperów, przybrał jeszcze inne, tym razem zainspirowane nazwą popularnych wówczas papierosów du Maurier. Aż wreszcie pojawił się w świecie wielkich wydawnictw jako Robert Maxwell.
Heydrich nigdy nie dowiedział się o istnieniu Maxwella, ponieważ w chwili gdy potentat przemysłowy zaczynał błyskotliwą karierę, wielkorządca Czech od dawna już nie żył. Ale ostatecznie Heydrich usłyszał o tych lojalnych Czechosłowakach, których Maxwell pozostawił w nowym obozie czeskiej brygady, zorganizowanym na terenie zamku w Cholmondeley tuż obok Whitchurch. Wtedy już dwaj młodzi patrioci, obaj w stopniu sierżanta – jeden rolnik z Moraw, a drugi ślusarz ze Słowacji – szykowali się do zemsty na Niemcach.
Pokonali daleką drogę ze swoich zaściankowych, wiejskich miejscowości, pozornie tak odległych od wojny toczącej się w Europie. Musiało im się wydawać, że całe lata minęły od chwili, gdy zaczęli uciekać przed depczącym im po piętach gestapo Heydricha. Przekroczyli granice swojego państwa jako ludzie właściwie wyjęci spod prawa, w sytuacji, kiedy wszyscy byli przeciwko nim. Niedaleko Warszawy znaleźli schronienie, ale nie na długo. Dwaj uciekinierzy byli łatwą zwierzyną dla gorliwych werbowników do francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Zaczął się nowy etap ich długiej przygody. Zaciągnęli się do tej elitarnej jednostki, w której służyli ludzie bez ojczyzny i bez nadziei.
W czasie walk we Francji, zanim władze francuskie rozwiązały ich czeską dywizję rozbitą przez Niemców, obydwaj młodzi ludzie zdobyli odznaczenia za odwagę. Teraz ci dwaj, nie znani nikomu czescy sierżanci – Josef Gabčik i Jan Kubiš – zamierzali się zemścić. Mieli oni zabić tyrana i przeżyć krótką chwilę sławy.