NA MORZU, PÓŁNOCNY ATLANTYK
LATO 1883
Była to lista rzeczy, które Flora ukradła podczas swojej pierwszej podróży. Spisała tylko ulubione przedmioty, choć były też inne. Przez lata, aż do chwili, kiedy zniknął, przechowywała drewnianego wieloryba jako talizman – wycięto go z kawałka drewna ze słojami, niezwykle gładkiego, miał ledwo zaznaczoną głowę, płetwy i ogon. Oczy i nozdrza wypalono gorącym szydłem. Cudownie wpasowywał się w jej dłoń. Zapragnęła go mieć, kiedy zauważyła go w ręce sternika, a kiedy znalazła wieloryba w odpływie pokładowym, przywłaszczyła go sobie bez skrupułów. Był to łup, który miał wylądować w morzu; uznała, że miała prawo to zrobić.
Flora Mackie miała dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy przekroczyła północne koło podbiegunowe. W listopadzie poprzedniego roku zmarła jej matka, a ojciec nie wiedział, co ma począć z jedynym dzieckiem. William Mackie był kapitanem statku wielorybniczego z Dundee. Flora przejęła od niego szorstki sposób bycia i nie miała ani odrobiny wdzięku swojej matki. Elsa Mackie była piękną kobietą, zachwyconą swoją dekoracyjną funkcją. Mąż czuł się z niej dumny, ale żona kapitana statku wielorybniczego z Dundee mieszkająca w Dundee – a tak właściwie to gdziekolwiek – miała ograniczone możliwości roztaczania swojego uroku. Była przerażona procesem poczęcia Flory i krytyczna wobec rezultatów, jakie on przyniósł, użalając się często nad mankamentami córki, zwłaszcza jej łobuzerstwem i szeroką talią. Zanim Flora nauczyła się mówić, pani Mackie zaczęła cierpieć na tajemnicze i przewlekłe choroby i wychowanie Flory zostawiła w znacznym stopniu niani, Moirze Adam, kobiecie kompetentnej, lecz o sercu z kamienia. W ostatnich tygodniach życia pani Mackie, kiedy kapitan wrócił do domu po udanym sezonie na Północy, siadał wraz z córką w salonie, podczas gdy na piętrze pani Mackie odbywała konsultacje z kolejnymi lekarzami. Gdy zmarła, wdowiec nie tyle pogrążył się w żałobie, co nękało go poczucie winy – kapitana nachodziła myśl, że gdyby nie zostawiał żony samej, czasami nawet na dwa lata, może by nie zmarła. A co, jeśli to samo spotka Florę?
Tłumaczył sobie, że inni kapitanowie zabierali swoje żony na Północ, a ponieważ był człowiekiem, któremu inni otwarcie się nie przeciwstawiali, dlaczego nie miałby zabrać córki z sobą? Był w Cieśninie Davisa tyle razy i miejsce to nie wydawało mu się już szczególnie niebezpieczne. Ludzie jednak gadali między sobą, choć on, mając niewielu przyjaciół w mieście, nie miał o tym pojęcia. Powinien oddać ją na wychowanie krewnym, mówili. Powinien wysłać ją do szkoły z internatem, do rodziny zastępczej, do zakonu. Ale kapitan Mackie nie wiedział, co mówili ludzie, a nawet gdyby tak było, i tak by się tym nie przejął. Spędził większość życia na pokładzie statku, gdzie przez ostatnich piętnaście lat był kapitanem i drugim po Bogu; przyzwyczaił się do tego, że stawia na swoim.
Tak więc w kwietniu 1883 roku Flora wypłynęła z Dundee wraz z ojcem na statku wielorybniczym Vega. Ludzie szemrali, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Nikt nie był gotowy, by powiedzieć, co mieli na myśli, ale ona była młodą dziewczyną na statku pełnym mężczyzn, płynącym do krainy lodu, na morze krwi. Sytuacja bez precedensu; w pewien sposób niemoralna. I z całą pewnością niestosowna.
Przekonanie, że córka jest bezpieczna, kapitan Mackie czerpał głównie ze swojego statku. Vega była zbudowanym w Dundee 320-tonowym barkiem z kadłubem wzmocnionym grubymi na piętnaście centymetrów dębowymi deskami. Jej dziób i rufa zostały podwójnie wzmocnione – dziób był gruby na prawie metr, a w poprzek statku położono pokładniki o przekroju sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów, każdy wycięty z jednego pnia drzewa – miało to wzmocnić statek przed naporem kry. Kapitan Mackie, który żeglował po morzach wokół Grenlandii przez niemal trzydzieści lat, uważał Vegę za najlepszy statek pochodzący z Dundee. Był kapitanem właścicielem; oznaczało to, że posiadał jedną szóstą udziałów w Vedze, ale kochał ją całą, miłością właściciela, jak również uczuciem, jakim kapitan obdarza dzielny, gotowy na wszystko statek. Dowodził nią od dziewięciu lat i był przekonany, że na jej pokładzie Florze nie stanie się krzywda. Nie mógł pokładać tego samego zaufania w innych statkach – nie chciałby podawać żadnych nazw – ale wystarczy jeden rzut oka na wiekową Symmetry, nie wspominając już o koszmarnej i starej Fame z Peterhead…
Vega nie była ani wielka, ani piękna – pływające po Cieśninie Davisa statki wielorybnicze były zazwyczaj małe, solidne i wolne – ale Florze wydawała się cudowna: ogromna, budząca podziw masa dębu. Podobały jej się grubo lakierowane nadburcia, ponad którymi ledwo co widziała, równe i lekko lepkie w dotyku; uwielbiała głaskać wypolerowane na błysk, jedwabiste elementy z mosiądzu. Kiedy nikt nie patrzył, siadała okrakiem na mających chronić statek przed naporem lodu pokładnikach, których nic jej zdaniem nie było w stanie pokonać. I uwielbiała jej nazwę. Reszta floty nosiła takie nazwy jak Dee, Ravenscraig czy John Hammond, tak więc Vega jawiła się Florze jako dzielny sprzymierzeniec z drewna i smoły; niczym siostra, której nigdy nie miała, a w bezlitośnie męskim świecie Północy także ceniona przez dziewczynę kobieca sojuszniczka. Kiedy Flora po raz pierwszy pokonała kładkę prowadzącą na pokład, spodobał jej się nawet zapach Vegi: ciemna i gorzka woń smoły, soli, węgla oraz – niewyraźne po zimie w doku – wspomnienie letniej rzezi: zapach tłuszczu, krwi i śmierci.
Z pięćdziesięcioma mężczyznami i jedną dziewczynką na pokładzie na statku panował tłok. Flora często mogła korzystać z namiastki prywatności – w kabinie, kiedy odrabiała zadania – ale wszędzie indziej słyszała całą symfonię ludzkich odgłosów. Poza rozmowami, krzykami i rzucanymi z rzadka przekleństwami, które szybko uciszano, przez całą dobę rozlegały się tam chrząknięcia, stękanie, pierdzenie, śmiech, a czasami też krzyki oraz chrapanie i trudniejsze do zidentyfikowania odgłosy. Przez drewniane ściany do Flory docierało sporo przekleństw. Kiedy jej ojciec był w pobliżu, udawała, że ich nie słyszy, a jeśli były zbyt wyraźne – że ich nie rozumie. Pod tym względem statek nie różnił się od ulic Dundee.
Jej ojciec robił, co w jego mocy. Dzieliła z nim niewielką kabinę, przedzieloną w połowie kocem, który przesuwała tam i z powrotem jak prawdziwą kotarę. Jej koja wisiała na pokładniku, dzięki czemu utrzymywała się mniej więcej w poziomej pozycji, kiedy fale targały statkiem. Koja miała boki wykrzywione jak taca i Flora huśtała się w niej owinięta najpierw w koce, a potem w futra, jak kiełbaska w bekonie.
Kiedy przebywała jeszcze na Crichton Street, słyszała – była bezwstydną podsłuchiwaczką – przeróżne plotki na temat żeglarzy, które podsycały jej wyobraźnię. Żeglarze robili niejasne, ekscytująco okropne rzeczy młodym dziewczynom, ale na pokładzie Vegi byli mili i pełni szacunku. Na wszelki wypadek Flora przygotowała sobie broń: scyzoryk, który na rzemyku zwisał jej z szyi pod halką.
W głębi duszy nie wierzyła, żeby ze strony załogi mogła spotkać ją jakakolwiek krzywda; pomijając ich życzliwość, wiedziała, że nie jest ponętna ze swoją pospolitą urodą i przysadzistą budową, z okrągłą, bladą buzią i szarymi oczami. Na wczesnym etapie życia dowiedziała się, że są osoby obdarzane czułością ze względu na urodę (jak jej matka) i te, których to nie spotykało; osoby, które przyciągały spojrzenia na ulicy, a znajomi obdarzali je uśmiechem i uprzejmościami, i te, które mijano, jakby były niewidoczne niczym duchy. Przyzwyczaiła się do bycia niewidoczną. Ale równie dobrze warto było się przygotować, a we własnym wyobrażeniu mogła być (dlaczego nie?) jasnowłosą i delikatną osóbką, z twarzą w kształcie serca i fiołkowymi oczami, niczym drobniutka bohaterka jej ulubionej książki, Biednej panny Caroline. Mniejsza o to, że nigdy nie spotkała nikogo o fiołkowych oczach (ani, jeśli już o tym mowa, o twarzy w kształcie serca). Zdarzało się, że nocą, kiedy huśtała się w koi, wyobrażała sobie atak anonimowych napastników – i swoją brutalną, morderczą reakcję. Takie myśli sprawiały jej przyjemność. Czasami, ukołysana ogłuszającą ciszą, pozwalała sobie na bycie pokonaną. Również te myśli, choć mgliste, ją cieszyły.
Kapitan Mackie dbał o to, by Flora otrzymała jako taką edukację. Pod koniec ich podróży miała już za sobą lekturę całej Biblii, najlepiej, gdyby znała Ewangelię na pamięć, przestudiowała chwałę boskiego stworzenia pod postacią świata natury i miała pojęcie o Wszystkim, co wydarzyło się do tej pory. Ojciec nalegał, by prowadziła dziennik, zapisując, co już przeczytała, udowadniając w ten sposób, że zrozumiała treść. Kupił jej w tym celu kilka notesów.
Flora wpatrywała się w ryciny roślin i ptaków. „Dzisiaj uczyłam się o wróblowatych” – zapisała w zeszycie zatytułowanym Czego się nauczyłam, autor: Flora Elsa Caird Mackie. „To ptaki przesiadujące na gałęziach. Istnieje wiele gatunków takich ptaków. Np. kosy”. Wydaje się, że to zadowalało jej ojca. Przerobiła Historię świata dla dzieci i w ten sposób dowiedziała się, że historia zaczęła się od Egipcjan, następnie byli Grecy i Rzymianie. Potem nastały czasy Jezusa, po których wszystko zaczęło się psuć. Historia świata dla dzieci była kusząca, ale niejasna. Odnosiła wrażenie, że im bardziej zbliżała się do obecnych czasów, tym historia robiła się nudniejsza. Kiedy nastał wiek, w którym żyli, dawno już zniknęli gladiatorzy, zabalsamowane koty i kielichy z cykutą, a ich miejsce zajęli monarchowie (którzy nie chcieli już mordować się nawzajem), stale rosnące plony rolne i przędzarki. Flora była rozczarowana. Pragnęła wiedzieć więcej: w jaki dokładnie sposób zabijali się gladiatorzy? Jakim cudem faraon mógł ożenić się ze swoją siostrą? Jak smakowała cykuta i po jakim czasie od jej spożycia się umierało? (Ofiara wymiotowała, dusiła się czy wykrwawiała się na śmierć?). Na te tematy, jak i na inne prawdziwie interesujące, Historia świata dla dzieci milczała.
Na drugi dzień po opuszczeniu Stromness Flora wzięła do ręki kolejny notatnik i zamyśliła się na chwilę, zanim go otworzyła. Myślała o jękach, które słyszała poprzedniej nocy po drugiej stronie grodzi. Jej ojciec spał, chrapiąc cicho. Czuła lekki przestrach i zastanawiała się, czy tamten mężczyzna zachorował, ale obawiała się – choć nie potrafiła tego wyjaśnić – że nie. Nie zasnęła już do rana.
Nie napisała niczego na okładce tego notatnika, ale otworzyła go na ostatniej stronie i zaczęła gryzmolić drobniutkim i niestarannym pismem. Być może zrobiła to dlatego, że w miejscu, gdzie prywatność i odosobnienie okazały się iluzoryczne lub niemożliwe, Flora odkryła potrzebę posiadania tajemnic. Pewnego dnia, kiedy już przyswoiła sobie informacje o rzędzie wróblowatych, przeczytała rozdział o Grekach i przewertowała Ewangelię św. Mateusza, sięgnęła po nieopisany notes i zapisała w nim: „Nie lubię ptaków. Nie mają futra i nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzą”. Jedynymi ptakami, które teraz widziała, były mewy (zdecydowanie nienależące do wróblowatych); lądowały na relingu statku – można pokusić się o stwierdzenie, że tam przesiadywały, ale nie w ten istotny sposób – i gapiły się na nią szklistymi, zuchwałymi oczami.
Oficerowie Vegi – harpunnicy, sternicy i ludzie zajmujący się olinowaniem – wszyscy pochodzili z Dundee i miast Fife – Cellardyke, Pittenweem i St Monance; ale wioślarze pochodzili z Orkad. Spośród pięćdziesięciu mężczyzn na pokładzie jedenastu miało na imię John, a siedmiu – Robert. Flora zaprzyjaźniła się z najmłodszym Robertem – nowicjuszem z Dundee, Robertem Avasem, odbywającym swój pierwszy rejs. Był rok starszy od niej, ale nieco niższy. Miał białą, wymizerowaną twarz, często spotykaną pośród dzieci z targu rybnego, ale niepoprawnie słodkie usposobienie i bezgraniczny entuzjazm. Nigdy wcześniej nie słyszał o Egipcjanach i myślał, że Newcastle jest stolicą Londynu. Flora była pod ogromnym wrażeniem takiej niewiedzy.
– Mogłabym nauczyć cię czytać – zaproponowała po tygodniu znajomości.
– Czytać? Po co? – spytał, szczerząc się do niej.
– Po to… – Flora była skonsternowana. – Po to, żebyś umiał.
– A co miałbym czytać? – dopytywał, szczerze zaciekawiony.
Zastanowiła się przez chwilę nad tym, co byłoby najbardziej atrakcyjne.
– Na przykład… gazety.
– Ech, tylko głupoty w nich piszą.
Wzruszyła ramionami.
– Różne opowieści. Na przykład o żeglarzach.
– I tak się pewnie wystarczająco o nich dowiem.
Potworny hałas ogarnął ich niczym fala: głośne, niskie okrzyki dochodziły z masztu dziobowego – Orkadyjczycy wznosili maszt i śpiewali tajemnicze wersy, zawierające słowa, którym nie dało się przypisać znaczenia. Flora wpatrywała się w nich z zalążkiem niepokoju; Orkadyjczycy byli ogromni – wyżsi i potężniejsi od mężczyzn, do których nawykła. Mieli włosy w kolorze piasku i zaczerwienioną skórę, wystające kości policzkowe i sterczące brwi. Mówili innym językiem. Ich śpiew miał w sobie pewien urok, który coś w niej poruszał.
– Rozumiesz ich?
Robert skierował na nią szczere niebieskie oczy.
– Vou, vou! – krzyknął, naśladując dziwne zawołania mężczyzn. Zaśmiał się i wzruszył ramionami.
Zdarzało im się spędzać trochę czasu razem, ale i te momenty mogły przerwać wykrzykiwane rozkazy; Robert zrywał się wtedy na nogi i wdrapywał na takielunek albo znikał pod pokładem. Florę opanowywała wówczas frustracja, nie zazdrość; nie chodziło o to, że czuła jakąś szczególną ochotę, by iść tam, gdzie on, ale wiedziała, że Robert zapomina o jej istnieniu, gdy tylko się obróci. Miał swoją rolę na statku, nie tak jak ona – nadliczbowy pasażer, a na dodatek dziewczyna.
Poza Robertem Flora przyjaźniła się na pokładzie jeszcze tylko z Charlesem Honeyem, lekarzem okrętowym. Podobnie jak inni lekarze ze statków wielorybniczych, właśnie skończył studia medyczne i nie mógł sobie pozwolić na własną praktykę lekarską. Miał dwadzieścia trzy lata, ale świeża twarz i otaczająca go aura zdezorientowanej niewinności sprawiały, że wyglądał młodziej. Przez pierwsze dwa tygodnie cierpiał okrutnie z powodu choroby morskiej, a odgłosy jego cierpienia niosły się po całym statku. Żeglarze początkowo mu współczuli, ale po kilku dniach jego stan zaczął ich bawić. Kapitan Mackie przemówił ostro do mężczyzn, ale nie wdawał się w dyskusje. Nie udało mu się znaleźć nikogo innego. Ponieważ Honey przebywał zwykle sam w szpitalu pokładowym, Flora nie miała oporów przed odwiedzaniem go, a jako że była dziewczynką, i to jeszcze nie za ładną, nie obawiał się jej obecności. Był najmniej niepokojący spośród mężczyzn: drobnej budowy, z łagodnym usposobieniem i brakowało mu pewności siebie. Szybko się rumienił.
To właśnie w szpitalu okrętowym po raz pierwszy uświadomiła sobie istnienie Iana Sellara. Płynęli, zmagając się z północno-zachodnim wiatrem, Vega trzeszczała z wysiłku. Butelki i słoiki Honeya pobrzękiwały w skrzynkach; kiedy statek się przechylił, kubek z kawą zsunął się po pochylonym biurku – nie spadł, lecz jego zawartość się rozlała.
Flora przysiadła na szpitalnym łóżku, oparła plecy o ścianę kabiny i męczyła Honeya pytaniami na temat sekcji zwłok. Podczas wcześniejszych przesłuchań zdołała ustalić, że studenci medycyny to robili, ale on wykręcał się od odpowiedzi – czyli najzwyczajniej ją okłamywał. Była córką kapitana i w związku z tym cieszyła się pewnym autorytetem – nie chciał jej zniechęcać, ale martwił się też, że kapitan może się wściec, jeśli jego córka będzie miała przez to koszmary.
– Z jaką siłą wieje teraz wiatr?
Traktował Florę jako źródło wiedzy żeglarskiej jej ojca i było to coś, przeciw czemu kompletnie nie protestowała.
– To będzie… – statkiem znów zakołysało, kiedy wody północnego Atlantyku uderzyły w dziób – siła sześciu… lub pięciu stopni. Raczej pięciu. Ale sytuacja może się znacznie pogorszyć.
– Mam nadzieję, że nie. Obawiam się o moje lekarstwa – powiedział, podnosząc gwałtownie wzrok. W takielunku wiatr wyśpiewywał smętną pieśń. Flora była bezlitosna.
– Ale kroiłeś już zwłoki kobiety?
– Na Boga, Floro, dlaczego chcesz wiedzieć coś takiego?
– Uczyłeś się o ich wnętrznościach, a one różnią się od tych u mężczyzn, prawda?
Spojrzała na niego przebiegle. Początkowo łatwo było sprawić, że doktor Honey się rumienił, ale z czasem poznał się na jej sztuczkach.
– Jestem pewien, że wiesz o wiele więcej, panienko, niż pokazujesz, a teraz ze mnie żartujesz.
– Wcale nie! Pewnego dnia może i ja zostanę doktorem. Chcę leczyć ludzi. A przecież nie da się uzdrawiać chorych bez odpowiedniej wiedzy, prawda? Jak myślisz? Byłabym dobrym lekarzem?
Honey już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, kiedy za drzwiami rozległ się rumor; statek spadł w dolinę fali.
– Pieprzona pizda!
Flora zrobiła nic niewyrażającą minę. W tej chwili otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wszedł wysoki, gibki żeglarz z twarzą wykrzywioną w bólu – ściskał prawe ramię.
– Doktorze, ja… – Zauważył Florę i oblał się rumieńcem. Flora rozpoznała w nim jednego z Orkadyjczyków, Iana Sellara.
– Panna Mackie właśnie wychodziła. Zmykaj stąd, Floro.
– A nie mogłabym jakoś pomóc?
Ian Sellar puścił z jękiem rękę.
– Aj, Sellar, co tu się stało?
– Oberwałem dulką. W ramię.
Zacisnął usta i zamknął oczy. Honey posadził go na krześle, w świetle lampy, po czym jednym zwinnym ruchem rozciął skalpelem koszulę. Flora przyglądała się temu z rozdziawionymi ustami – będzie amputować?! Dziewczynka czaiła się za doktorem.
Ian Sellar był jednym z młodszych Orkadyjczyków i najpiękniej zbudowanym mężczyzną, jakiego Flora kiedykolwiek widziała. Podczas gdy większość mężczyzn z Północy cechowały ostre rysy twarzy i zaczerwieniona skóra, on miał wyjątkowo różową karnację o miodowym odcieniu, wydatne i pełne wdzięku rysy, a do tego poruszał się z niezwykłą lekkością. Flora wpatrywała się w jego opalone nagie plecy. Nie mogła pojąć, jakim cudem nie zauważyła go wcześniej. Honey cmokał z dezaprobatą, obmacując ramię żeglarza w miejscu, gdzie pod skórą rozchodził się krwiak.
– Nie jest wybite, Sellar. Tylko solidnie posiniaczone. Przez jakiś czas będziesz musiał nosić je na temblaku. Floro, podaj mi bandaż. Nie, tutaj… Jeśli chcesz się na coś przydać, możesz wlać do tego naczynia nieco wyciągu z oczaru. To ten w…
Flora sprawnie zabrała się do działania. Wiedziała, gdzie znajduje się większość rzeczy w szpitalu pokładowym. Podała Honeyowi bandaże, agrafki, kompresy i brandy, poruszała się zwinnie niczym kot, podczas gdy statkiem rzucały wściekłe fale. Mimo opalenizny twarz Iana przybrała niezdrowy wyraz; krople potu spływały mu po skroniach. Stojąc za nim, Flora go obserwowała, a kiedy statek przechylił się gwałtownie na prawą burtę, szarpnęło nią tak, że otarła się dłonią o lśniące od potu zdrowe ramię Sellara. Odsunęła szybko rękę, zaskoczona tym, jak gorące było jego ciało. Honey potknął się i stłumił przekleństwo. Sellar siedział tam z mocno zaciśniętymi oczami. Żaden z nich chyba nie zauważył, że zrobiła to celowo.
Po tym wydarzeniu Flora wypatrywała Sellara na pokładzie, nasłuchiwała jego nieokrzesanego akcentu i wyćwiczyła się w wyłapywaniu jego głosu przez drewniane ściany. Mężczyźni nigdy nie byli na pokładzie sami, poza tymi kilkoma minutami, które spędzali na dziobie, ale nawet gdyby znalazła go samego, nie odważyłaby się do niego podejść. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć.
Podczas trwającego wiele godzin zmroku ojciec wraz z córką wypatrywali Wenus i Marsa, a także Altaira, Arktura i Polaris. Czasami całą krótką noc spędzali na śledzeniu gwiazd przepływających po niebie. Otaczały ich konstelacje, które nigdy się nie zatrzymywały: Niedźwiedzice, gwiazdozbiór Smoka, gwiazdozbiór Perseusza, gwiazdozbiór Kasjopei, Cefeusz – żadna z nich nie wyglądała jak coś, co miała przedstawiać – z wyjątkiem gwiazdozbioru Smoka.
– Dlaczego Wielki Wóz nazywany jest Wielką Niedźwiedzicą, skoro wygląda jak wóz?
– Nie widzisz wszystkiego. Wóz to tylko tył Niedźwiedzicy i jej ogon.
– Niedźwiedzie nie mają ogonów. A przynajmniej nie są one długie.
– Może w czasach starożytnej Grecji niedźwiedzie miały długie ogony.
Flora zaśmiała się drwiąco. Jej ojciec uważał, że robiła się zarozumiała.
– A skąd w takim razie wiesz, że Smok wygląda jak smok? – kontynuował. – Widziałaś kiedyś smoka?
– Widziałam go na rysunkach.
– Myślisz, że zrobiono je z natury?
– Oczywiście, że nie! Smoki nie istnieją.
– Może więc Gwiazdozbiór Smoka nie bardziej przypomina smoka niż niedźwiedzia.
– Tak, ale… nie może nie wyglądać jak coś, co nie istnieje, ponieważ… – Przerwała, bo ogarnęła ją niepewność. – Niedźwiedzie istnieją. Dlaczego ludzie muszą coś wymyślać? Mogli to przecież nazwać Wężem. Węże istnieją.
– Pytasz mnie, dlaczego ludzie wymyślili potwory?
– Chyba tak.
– Może dlatego, że nigdy nie zajmowali się wielorybnictwem. Spójrz na ogon Smoka, w połowie drogi między niedźwiedziami. Jedna z nich jest jaśniejsza… to druga najjaśniejsza gwiazda.
Ustawiła jego teleskop na noku rei. Statek w ogóle się nie ruszał; morze było spokojne niczym staw. Niecałe dwieście metrów dzieliło ich od góry lodowej, której sylwetka odbijała się w wodzie. Gwiazdy się zwielokrotniły i można było odnieść wrażenie, że Vega zawisła w mrocznej przestrzeni, z nieskończoną głębią usianą błyszczącymi punktami pod kadłubem statku.
– Widzisz? To jest Thuban. Dawno temu, w czasach kiedy Egipcjanie budowali piramidy, był Gwiazdą Polarną. Pamiętasz Egipcjan?
– Tak. Mieli boga z głową sokoła.
– Owszem. I nazywał się on…?
Zawahała się tylko na chwilę.
– Horus.
– Tak. Egipcjanie wybudowali swoją wielką piramidę w ten sposób, by Thuban rzucał promień na jej środek.
Flora była zaniepokojona.
– Jak to możliwe, że był Gwiazdą Polarną?
– Pięć tysięcy lat temu Thuban był Gwiazdą Polarną. I pewnego dnia, w dalekiej przyszłości, znów się nią stanie. Będzie o wiele lepiej położony niż Polaris. Dlaczego? Ponieważ Ziemia obraca się wokół własnej osi. Jak kręcąca się przykrywka, która ma spaść. – Pokazał jej to pionowo ustawioną dłonią, którą machał tam i z powrotem. – Bardzo, bardzo powoli. Polaris, rzecz jasna, jest Gwiazdą Polarną, czy raczej jest bliższy biegunowi nieba niż cokolwiek innego, ale pewnego dnia… Wszystko się zmienia, Floro. Nieważne, jak dobre czy też złe coś jest, nic nie trwa wiecznie. – Przesunął teleskop w górę i odrobinę w lewo. – Spójrz tutaj.
– Widzę Wegę – powiedziała zdecydowanym głosem Flora, zaniepokojona metafizycznym tonem, jaki przybrała rozmowa.
– Dobrze. Pewnego dnia, za jakieś kilka tysięcy lat, również ona będzie Gwiazdą Polarną. I choć będzie bardzo jasną i bardzo dobrą Gwiazdą Polarną, nie będzie tak dobrze umiejscowiona jak Thuban. A kiedy już stanie się Gwiazdą Polarną, lato przypadnie w grudniu, a środek zimy w czerwcu.
Kiedy Flora pogodziła się już z tą niepokojącą wiadomością, doszła do wniosku, że podoba jej się Thuban – przyszła gwiazda przewodnia. Lubiła, kiedy wszystko działo się we właściwy sposób; nie kiedy było niemal poprawne lub wystarczająco dobre. Najbardziej ze wszystkiego lubiła Wegę. Należała do wszystkich na pokładzie, ale Flora czuła, że zwłaszcza do niej. Kiedy dowiedziała się – a miało to nastąpić już wkrótce – że Eskimosi nazywali Wegę Starą Kobietą, poczuła się mocno, choć skrycie, urażona.
Wzburzone wody Atlantyku ustępowały pojawiającym się coraz częściej górom lodowym. Słońce wzeszło i świeciło całą dobę, jakby nie mogło się z nimi rozstać. Wydobywało z szarego lodu całą gamę kolorów: zielone głębiny, kobaltowe cienie i kotliny o barwie akwamaryny. Cała ta woda, topniejący świat błyszczał w promieniach słońca.
Flora całymi godzinami przesiadywała na nadburciu i wpatrywała się w lód. Przypominało to obserwowanie ognia – nie można było się od tego oderwać. Lód charakteryzował się precyzją, która była dla niej czymś nowym. Każdy kawałek był inny i wyjątkowy, piękny w naturalny sposób.
Ten widok już na zawsze miał pozostać jej w pamięci: osobliwie piękna góra, o grzbiecie przypominającym alpejski szczyt, która obróciła się i ukazała lodowy łuk wysoki na ponad dwadzieścia metrów. Skrzył się bielą, szczeliny w jego górnej części świeciły intensywnym błękitem, a jego podnóże wygładzone przez działanie wody – bladą, aksamitną zielenią. To zniszczone arcydzieło pozostawione przez cywilizację, która zniknęła, przyciągnęło do relingów nawet najbardziej obeznanych z lodem żeglarzy.
Członek załogi zawołał z bocianiego gniazda:
– Jeśli panienka Mackie zechce tu przyjść, zobaczy coś pięknego.
Kapitan Mackie posłał Florę przed sobą – nie pierwszy już raz wspinała się do bocianiego gniazda w spokojny dzień, kazał jej jednak najpierw otulić się ciaśniej spódnicami i na wszelki wypadek podążył za nią po drabince sznurowej. John Inkster wciągnął ją przez otwór w bocianim gnieździe, a Flora wsunęła się w wąskie miejsce przed nim. Otoczył ją luźno ramionami, by nie runęła na znajdujący się dwadzieścia pięć metrów pod nimi pokład.
Ponad łukiem wierzchołek góry lodowej przechodził w niewielki płaskowyż. Promienie słońca zaczęły topić lód, tworząc okrągły staw o intensywnie błękitnej barwie przypominającej stopiony szafir; zauważyła teraz, że strumyk – strumyk mlecznego błękitu – rzeźbił kanał w białym brzegu stawu, biegł do krawędzi płaskowyżu i znikał po drugiej stronie. Ślepe niebieskie oko, wylewające jedną, niekończącą się łzę.
– Panienko Floro – powiedział Inkster, a ona poczuła ciepło jego oddechu na uchu. – Co panienka sądzi o naszych lodowych wyspach? Czy nie są piękne?
Florze odebrało mowę z wrażenia. Żadne słowa nie były w stanie oddać tego, na co właśnie patrzyła. Obróciła się do Inkstera z błyszczącymi oczami, a on roześmiał się dobrotliwie. Pomyślał, że wyglądała teraz przez to prawie pięknie.
Rejs przebiegał bez problemów, ale na siedemdziesiątym trzecim stopniu szerokości geograficznej natrafili na pak polarny. Mgła opadła i przesłoniła oblodzone wybrzeże Ziemi Baffina. Reszta floty ich dogoniła: Ravenscraig, Symmetry, Mariscal i Hope… Przedzierali się przez luźne kry Wód Północnych do miejsca, gdzie mogły krążyć wieloryby. Obserwator kierował statkiem, wytężając wzrok we mgle, ochrypły od wykrzykiwania informacji. Mgła tłumiła wszelkie dźwięki, słychać było tylko upiornie chlupoczącą wodę i wrzaski ze szczytu masztu.
– Fał! Fał!
Flora była w swojej kabinie. Zakradła się na pokład, lecz starała się nie wchodzić w drogę mężczyznom biegnącym do łodzi wielorybniczych, które wisiały na żurawikach. Wyczuwała napięcie panujące na statku: tupot stóp, urywane rozkazy. Widziała, jak Ian Sellar wskoczył do pierwszej łodzi wielorybniczej; na jego twarzy malowało się podekscytowanie. Pięciu mężczyzn zajęło swoje pozycje, a załoga pokładowa spuściła ich w łodzi na wodę. Odepchnęli się od statku i sternik zaczął wykrzykiwać komendy. Wioślarze obrócili łódź i szybko odpłynęli. Dłoń ojca spoczęła na jej ramieniu.
– Floro – powiedział ostrzegawczo – kiedy wrócą z rybą, masz być pod pokładem. Jeśli zobaczę cię na górze, dostaniesz porządne lanie.
– Kiedy znów mogę wyjść?
– Kiedy na to pozwolę.
– A co, jeśli…?
Rzucił jej tak srogie spojrzenie, że już się nie odezwała. Poprzysiągł sobie, że Flora nie zobaczy na własne oczy, na czym tak naprawdę polega wielorybnictwo. Myślała, że wie wszystko na ten temat. Myślała, że jest na to przygotowana. Łódź wróciła ostatecznie bez ładunku, ponieważ wieloryb im się wymknął.
Nazajutrz dopisało im jednak szczęście: łodzie opuszczono w pogoni za dwoma wielorybami i jednego udało się złapać. Flora wsłuchiwała się w okrzyki żeglarzy, kiedy tusza wieloryba trafiła już na pokład. Załoga była wniebowzięta. Dziewczynka siedziała cicho i niczego nie widziała, ale za to słyszała wszystko i czuła smród gorszy niż cokolwiek, co sobie do tej pory wyobrażała. Odór krwi wypełnił jej nozdrza, usta, zaatakował też oczy. Kolejny paskudny, duszący zapach – ostra zgnilizna – wywołał u niej torsje. Mężczyźni pracowali na śródokręciu, ale do jej uszu dolatywały odgłosy ich kroków oraz śmiech – dźwięki te były głośniejsze i bardziej gwałtowne niż zwyczajowe rozmowy, jakby marynarze upajali się tą rzeźnią.
Słyszała, jak noże tną i rąbią, słyszała też piłowanie kości i niekończące się rozdzieranie skóry; do jej uszu docierał również chlupot – miała nadzieję, że wywołuje go woda, choć tak naprawdę czuła, że to krew. Oglądanie tego wszystkiego nie byłoby wcale gorsze – tym sposobem wyobrażała sobie noże zanurzające się w mięsie i tłuszczu oraz krew, która lała się mężczyznom po nogach i brudziła im dłonie. Kiedy ojciec w końcu do niej przyszedł i pozwolił jej opuścić kabinę, przepełniały ją obrzydzenie i bunt. Pokłady zlano morską wodą, żeby spłukać z nich zakrwawione trociny. Ale ogołocona tusza wieloryba nadal znajdowała się blisko statku, płytko zanurzona, i zaatakowały ją ryby i żarłoczne morskie ptaki. Żeglarze widłami spychali do ładowni zwały szaroróżowego tłuszczu wielorybiego. Zakrwawione kości rozwieszono na nokach rei do wysuszenia.
– Ostrzegałem cię, że nie jest to piękny widok – tłumaczył jej ojciec. – Rozumiesz, dlaczego nie chcę, byś to oglądała?
– Nie wiem, w jaki sposób oglądanie tego miałoby być gorsze od słuchania i czucia – odparła. – Po prostu to sobie wyobraziłam. A w kabinie nie ma czym oddychać.
Jej ojciec – co trzeba mu przyznać – potraktował jej zdanie poważnie. Pozwolił jej później przebywać na niewielkiej przestrzeni za bezanmasztem, za którym pracowali mężczyźni; z tego miejsca mogła zerkać na ten krwawy proceder, nie plącząc się żeglarzom pod nogami. Miała świadomość grożących tam niebezpieczeństw – pokład robił się śliski od krwi oraz tłuszczu i nieraz była świadkiem, jak ktoś się poślizgnął i dostał pod poruszające się w szaleńczym tempie ostrza noży.