ZATOKA MELVILLE’A, 76°21’N, 71°04’W
ZIMA 1883/84
Mężczyźni nazwali Florę swoją maskotką – tego sezonu załoga Vegi zarżnęła więcej wielorybów niż jakikolwiek inny statek. W połowie sierpnia sztorm zapchał lodem wąskie gardło między Przylądkiem Aleksandra i Przylądkiem Izabeli. Stara Symmetry utknęła szybko. Pozostałe statki krążyły w pobliżu tego miejsca, gotowe zabrać na pokład uwięzioną załogę, jeśli – czy raczej kiedy – okręt zostanie zmiażdżony. Sztorm przybrał na sile – południowo-zachodni wiatr zepchnął statki z powrotem do Zatoki Melville’a i stłoczył ogromną ilość lodu wokół nich. Kapitan Mackie wziął Florę do kabiny na rozmowę i wyjaśnił, że w tym roku nie wrócą do domu. Ku jego zaskoczeniu córka przyjęła to z uśmiechem.
Kiedy wypatrzył krę, która mu odpowiadała – grubą połać lodu wielkości parku Barclay – wysłał tam załogę z trzyipółmetrowymi piłami. Flora przyglądała się, jak mężczyźni wycinają otwór, który miał stać się zimowym domem dla Vegi. Dni stawały się coraz krótsze. W południe słońce było tak nisko, że gdy Flora stawała przy relingu z twarzą zwróconą na południe, promienie świeciły jej prosto w oczy.
Przepełniała ją wielka radość. Czuła, że odmieniło się jej niekorzystne położenie – kiedy statek stoi w doku, żeglarze również nie mają nic do roboty. Mogła się włóczyć, gdzie tylko chciała, o ile było ją widać ze statku. Ochmistrz uszył jej spodnie, włosy chowała pod wełnianą czapką i tym sposobem wyglądała jak jeden z niższych żeglarzy. Kiedy lodowy dok był już gotowy, odholowano Vegę w jej nowe miejsce, a kolejna warstwa lodu zamknęła wyjście. Na zachodzie było widać uwięzioną w lodowej celi Symmetry.
Flora obserwowała zmieniające się morze. Woda początkowo miała postać elastycznej, galaretowatej pasty o czarnej barwie, a potem pojawiła się na niej mleczna powłoka. Pewnego ranka lód zaprezentował jeden ze swoich najbardziej urzekających trików – erupcję kryształowych kwiatów; postrzępione białe kwiaty pojawiły się na ciemnym lodzie, jakby szykowano się tam do mroźnego wesela. Przy pomocy Roberta i wiosła Flora wyłowiła kilka takich kwiatów i zabrała je do swojej kabiny, gdzie usiłowała je narysować, zanim się roztopiły. Sfrustrowana porażką, dziewczynka się rozpłakała.
Zgęstniała woda nadal falowała niczym bok oddychającego ociężale zwierzęcia. Ścięła się niczym owsianka, która pochłonęła kwiaty, a następnie przeistoczyła w wielkie szare naleśniki, które łączyły się niczym płaty zbroi. Mare concretum – betonowe morze. Flora nie mogła przypomnieć sobie dźwięku fal.
Vega nie była już statkiem sunącym po wodzie, ale drewnianą łupinką unieruchomioną przez niezwykłe otoczenie, które emitowało przeróżne trzaski, skrzypnięcia czy wręcz okrzyki. Pak lodowy mógł wydawać odgłosy trapionej różnymi udrękami menażerii zwierzęcej: skowyczących nerwowo szczeniąt, brzęczącego roju pszczół lub jęczącego w agonii wieloryba. Mogły to być również dźwięki bezduszne i gwałtowne: rozdzieranego materiału, artyleryjskiego ognia czy też fortepianu wyrzuconego przez okno z drugiego piętra. Rozlegających się tam odgłosów nie dało się przyrównać do czegokolwiek innego.
Dzień przed jej trzynastymi urodzinami, kiedy światło dzienne nie było niczym więcej niż poświatą na horyzoncie, odwiedzili ich goście. Żeglarz z bocianiego gniazda wypatrzył na lodzie ciemne punkty, które się do nich zbliżały. Flora obserwowała to zaniepokojona. Eskimosi. Mężczyźni na statku o nich rozmawiali, więc nie czuła, że jest się czego obawiać; z tego, co zasłyszała, byli to mali, dziwni i pokryci tłuszczem ludzie, którzy wydawali jakieś pomruki. Kiedy jeszcze bardziej zbliżyli się do statku, jeden z nich zakrzyknął: „Vega! Vega! Mackie!”. Flora była kompletnie zszokowana. Ci ludzie znali jej ojca. Nie sądziła, że może ich polubić.
Trzech Eskimosów weszło na pokład Vegi i zostało wpuszczonych do wydzielonego płachtami płótna prowizorycznego salonu. Flora siedziała w rogu za swoim ojcem. Ogień płonął w kuble. Flora zdołała rozpoznać imię tylko jednego z przybyszów. Kali był mężczyzną – nosił delikatną brodę i uwielbiał tytoń. Pozostałych dwóch miało gładkie twarze i długie czarne włosy. Na głowie jednego z nich widniała szpiczasta czapka zrobiona z futra obróconego na zewnątrz. Żaden nie był wyższy od Flory. Rozdali załodze Vegi kawałki czegoś suszonego, co żuli. Jeden z przybyszów podał to też Florze, mrucząc coś do niej. Powąchała i spróbowała. Nie miała pojęcia, co to, ale cuchnęło okrutnie, było twarde i najwyraźniej niejadalne. Uśmiechnęła się uprzejmie. Kapitan Mackie rozdał gościom tytoń i wręczył spore ilości czerwonego materiału oraz koralików. Eskimosi uśmiechali się i mówili w tym swoim mamroczącym języku, podczas gdy jej ojciec również się uśmiechał i opowiadał o wielorybach po angielsku. Eskimosi potakiwali głowami, lecz Flora nie miała pojęcia, jakim cudem obie strony mogły się nawzajem zrozumieć. Zanim goście odeszli, jeden z Eskimosów chwycił ramię Flory i uśmiechając się, coś do niej powiedział. Dziewczynka odwzajemniła uśmiech, lecz ogarnął ją niepokój, że właśnie zaangażowała się w jakieś niebezpieczne przedsięwzięcie.
– Poznałeś ich wcześniej! – oznajmiła potem Flora ojcu oskarżycielskim tonem.
Wydawało jej się to zadziwiające. Podczas gdy ona siedziała w domu na Crichton Street, ojciec gościł tych ludzi i żuł ich okropne jedzenie. Zorientowała się teraz, że była to suszona skóra narwala. W domu nigdy o tym nie rozmawiali.
– Zwykle spotykamy Eskimosów, kiedy jesteśmy właśnie tutaj. Lubią handlować, więc przywozimy narzędzia i materiały. Cenią też przedmioty z żelaza, ponieważ nie mają tu metalu. Oraz drewno. Spotkałem już wcześniej Kalego. To przyzwoity gość jak na poganina. Apilaha też poznałem, ale jego żony, Simiak, już nie.
– Która z tych osób była żoną?
– Ta w kapeluszu. Tylko kobiety noszą wysokie kapelusze. Inaczej trudno je odróżnić, chyba że mężczyźni mają brody. Większość z nich ich jednak nie nosi.
Flora postanowiła zapamiętać sobie tę informację.
– Są przyjaźni? Nie skrzywdziliby nas?
– Na Boga, nie. Nie są agresywni, raczej nie mogą sobie na to pozwolić. Wiedzą, że mamy broń. Myślę, że Apilah chciałby, żebyś poznała jego dzieci.
– Dlaczego?
– Pewnie żebyś się z nimi pobawiła. Są chyba w twoim wieku.
– Ale przecież nie będę potrafiła się z nimi dogadać.
– Daj spokój, Floro, to jak poznawanie się z dziećmi w Dundee. Od ciebie zależy, czy pokażesz im dobre maniery. Posłuchaj, nauczę cię kilku słów w ich języku.
Następnego dnia Eskimosi wrócili z dwójką dzieci. Apilah przedstawił dzieci Florze. Oboje byli niżsi niż Flora i mieli długie, tłuste włosy. Żadne nie miało na głowie kapelusza, więc uznała, że to chłopcy. Zgadła szczęśliwym trafem; jak się potem dowiedziała, dziewczyny nie zakładały kapeluszy, dopóki nie wyszły za mąż.
Jeden z chłopców miał na imię Tateraq. Miał krzepką budowę ciała, uśmiechniętą buzię i był pewny siebie. Drugi chłopiec nazywał się Aniguin. Mógł być – albo i nie – synem Apilaha; Mackie nie miał co do tego pewności. Był szczuplejszy niż Tateraq i, jak wynikało z jego zachowania, najwyraźniej stał niżej w hierarchii. Często się uśmiechał, ale czasami wyglądał na przestraszonego i się wzdrygał.
Zabrali Florę ze sobą. Przywieźli sanie i dwa psy, które traktowali z niedbałym okrucieństwem. Chłopcy zbudowali cele ze śniegu i ćwiczyli na nich rzucanie harpunami. Pozwolili też spróbować Florze – a raczej zrobił to Aniguin, który na polecenie Tateraqa wręczył jej swój harpun. Prawie wszystko, co robiła – niezdarnie czy zręcznie – wywoływało u nich śmiech. Początkowo uśmiechała się z grzeczności, aby nie stracić twarzy, ale wkrótce śmiała się razem z nimi. Odnosiła wrażenie, że z niej nie kpili; śmiech był tam czymś naturalnym, podobnie jak śnieg.
Od listopada do lutego było ciemno. Zarówno lód, jak i niebo emanowały szarym światłem, zabarwionym czasami na niebiesko, różowo lub fioletowo. Florze pomieszał się czas. Zasypiała w środku dnia, leżała bezsennie nocą.
W tym półmroku działy się dziwne, nierealne rzeczy. Wybrała się kiedyś z Tateraqiem i Aniguinem w pewne miejsce pod klifami. Niebo było czyste, a nad nim trzaskała zielona zorza polarna. Wpatrywała się z otwartą buzią w wijące się światła, ale na chłopcach nie robiło to chyba żadnego wrażenia. Doszła do wniosku, że było to dla nich tak zwyczajne, jak dla niej deszcz: zorza nie zasługiwała na ich uwagę. Chłopcy wsadzili ręce do spodni, wyciągnęli penisy i zaczęli nimi energicznie potrząsać. Flora przyglądała się im z otwartymi ze zdziwienia ustami, a Aniguin śmiał się i gestem zachęcał, by do nich dołączyła. Obróciła się zbulwersowana i uciekła.
Następnych kilka dni spędziła w swojej kabinie, uskarżając się na bóle brzucha. Bardzo rzadko chorowała i dlatego kapitan Mackie poprosił doktora Honeya, by ten ją zbadał. Flora, która ani trochę nie była chora, odczuła wyrzuty sumienia.
– Czuję się już lepiej – oznajmiła. – Pewnie zaszkodziło mi coś, co zjadłam.
Honey skrzywił się na te słowa.
– Fakt, jedzenie na statku jest nieco niestrawne. Raczej niezbyt odpowiednie dla młodych dam. A te ciągłe ciemności nie służą nikomu. Opisz mi, proszę, swoje symptomy. Twój ojciec powiedział, że męczył cię ból brzucha. Wymiotowałaś?
– E… nie.
– A co z… – Zarumienił się i unikał wzroku Flory. – A jak z wypróżnianiem? Wiesz, co mam na myśli, prawda?
– Tak. To… w porządku.
– No więc jaki to był rodzaj bólu?
– Nie wiem, po prostu mnie bolało.
– Twój ojciec nic nie mówił… Czy ty… zaczęłaś już miesiączkować?
Wpatrywał się w punkt na ścianie ponad jej głową.
– Nie! – odpowiedziała Flora przepełniona odrazą. Moira ostrzegała ją, że czeka ją to obrzydlistwo, ale postanowiła o tym zapomnieć.
– Może wkrótce do tego dojdzie i to powoduje bóle brzucha.
– Ach… – Flora chciała, żeby już sobie poszedł.
– Albo… W grę może też wchodzić zapalenie wyrostka robaczkowego. Muszę się upewnić. Podnieś, proszę, kurtkę…
– Teraz nic mnie nie boli.
– Będę w stanie wyczuć, czy wyrostek jest w stanie zapalnym. To może być niebezpieczne.
Flora położyła się na plecach, podniosła kurtkę i wyciągnęła kilka warstw ubrań zza paska.
– Przepraszam, jeśli moje ręce okażą się zimne – tłumaczył się, kładąc wilgotną i klejącą się dłoń na jej brzuchu, i zaczął go uciskać. Flora starała się od niego nie odsuwać.
– Boli cię to?
Pokręciła głową. Przesuwał palce w różne miejsca, naciskając jej ciało. Miała wrażenie, że to kara. Wzrok skierował mniej więcej w kierunku jej twarzy.
– A tutaj? Boli cię to?
Flora skinęła głową.
– Trochę. Jest o wiele lepiej, niż było.
– Pozwól, że…
Przesunął rękę niżej, ku miejscu między jej nogami, naciskał dalej i badał. Zaczął inaczej oddychać. Jego palce znajdowały się teraz na kościstym wzgórku między jej nogami, serce zaczęło jej bić szybciej. Dziwnie się poczuła.
Nie spoglądając na nią, Honey spytał:
– A teraz jak? – Jego palce badały ją dalej.
Nagle Flora odepchnęła go gwałtownie, podnosząc się jednocześnie do pionu. Jej ręka powędrowała nieświadomie do noża, który miała zawieszony na szyi; zerwała go i wyciągnęła przed siebie.
Honey odskoczył do tyłu, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Flora zorientowała się, że nóż nadal był złożony, i przeklęła się w duchu. Wystarczył jednak jej morderczy wyraz twarzy. Po krótkiej chwili doktor usiłował się roześmiać.
– To zupełnie normalne, Floro! Właśnie to robią lekarze. Musimy badać naszych pacjentów, jeśli mamy dojść do tego, co im dolega. Wyrostek robaczkowy znajduje się właśnie tam, na dole. Sprawiłem ci ból?
Spuściła wzrok. Próbował ponownie się roześmiać, ale nie całkiem mu to wyszło.
– Wygląda na to, że jednak nie chodzi o wyrostek robaczkowy. Bądź grzeczną dziewczynką i… odłóż tę broń. Jestem pewny, że zaszkodziło ci coś, co zjadłaś. Może powinnaś unikać przez kilka dni jedzenia pemikanu; to prawdziwe obrzydlistwo. Choć mięso foki wcale nie jest lepsze.
Flora się okryła i podciągnęła kolana, jakby chciała się od niego odgrodzić. Serce waliło jej w piersi jak młot, a twarz pałała. Oblicze Honeya również się zarumieniło, choć Flora nie wiedziała, czy to z powodu wstydu, czy też ze złości.
– Rozumiesz, Floro? Przeprowadzałem najzwyklejsze badanie. Na Boga, jesteś przecież dzieckiem! Chyba nie myślisz, że… – Cofnął się, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Floro, potwierdź, proszę, że rozumiesz, co mówię.
– Rozumiem – wymamrotała.
– Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
Przytaknęła zawstydzona. Co ją napadło, że tak głupio zareagowała na to, co robił biedny i nieszkodliwy doktor Honey?
– W takim razie… Nic się nie stało, prawda?
Pokiwała głową i wymamrotała:
– Przepraszam.
Honey roześmiał się z ulgą.
– Przynajmniej ostrze było osłonięte!
Flora również się roześmiała, nienawidząc samej siebie.
– Więc… – zaśmiał się – …kiedy będziesz rozmawiać ze swoim ojcem, nie wspomnisz mu o tym, prawda?
Gdyby tego nie powiedział, Flora już zawsze potem byłaby przekonana, że to ona się myliła. Ale uderzył ją jego niepokój i zrozumiała, że ją błagał, że czuł się zawstydzony.
– Oczywiście, że nie – odparła.
Zachowała kamienny wyraz twarzy. Też czuła się zawstydzona; najwyraźniej to ona zawiniła. Była złą istotą, nakłaniając go do takiego posunięcia. Zorientował się, że jej się spodobało?
Później tego wieczora rozpętała się burza. Flora rozmyślała w swojej koi. Nikt dotąd nie sprawił, że jej kobiecość wydała jej się takim ciężarem i przekleństwem. Poczuła się zdradzona, ale najbardziej zła była na samą siebie. Pewnie to jej zachowanie sprawiło, że Honey postąpił właśnie w taki sposób. A chłopcy… Rozłożyła nóż i przycisnęła jego czubek do wewnętrznej części ramienia. Pojawiła się kropelka krwi, co jednocześnie ją zafascynowało i przestraszyło.
Atakowały ich wiatry z północy; temperatura spadła tak bardzo, że lód zaczął wydawać odgłosy przypominające strzały z pistoletu i bicie dzwonów. Wiatry wzmagały się szaleńczo, by potem osłabnąć, zamarznięty takielunek stukotał, drewniane elementy statku skrzypiały, lód, dzwoniąc i szemrząc, spadał na pokład, dudnił, jęczał i zgrzytał. Żeglarze musieli skuwać go z wręg i takielunku, ale zaraz znów się pojawiał; każdego ranka statek był pokryty nową warstwą, groziło im, że lód ich pochłonie. Resztę czasu spędzali na żartach i śpiewie, a czasami też na modlitwie. Florze nie przyszło do głowy, że powinna się bać. Była tam z ojcem, wielkim kapitanem Mackiem, na pokładzie Vegi, najlepszego statku z Dundee, a właściwie to najlepszego na świecie. Kiedy sztorm się uspokoił i księżyc zaświecił pierwszy raz od wielu dni, okazało się, że wszystko zasnuły zaspy. Było spokojnie, ale Symmetry przepadła.
Flora czekała kilka godzin na powrót ekip poszukiwawczych. Ani jeden członek załogi Symmetry nie zginął. Ponieważ statek niszczał powoli, zdążyli opuścić pokład i zabrać ze sobą większość rzeczy. Załogę rozdzielono pomiędzy pozostałe okręty; ośmiu członków przybyło na pokład Vegi.
Napływ świeżej krwi sprawił, że atmosfera zrobiła się mniej napięta. Drobne sprzeczki odeszły w zapomnienie. Doktor Honey miał pełne ręce roboty z licznymi przypadkami odmrożeń i zmiażdżonymi członkami. Flora spędzała więcej czasu z Robertem Avasem lub na czytaniu. Kapitan odwiedził wioskę Eskimosów i spędził tam dwie noce.
Kiedy wrócił, oznajmił Florze, że ma jej do powiedzenia coś zabawnego, ale widziała, że czuł się niezręcznie. Powiedział, że pytali o nią – czy raczej o erneq Mackiego, a on uznał, że to słowo znaczy „dziecko”, tak samo jak słowa qatannguh używano na określenie zarówno „brata”, jak i „siostry”. Okazało się jednak, że erneq oznacza tylko „syna”, czyli wszyscy – ha, ha, ha! – doszli do wniosku, że Flora jest chłopcem! Kiedy wyjaśnił, że jest dziewczyną, wywołało to sporo śmiechu, zwłaszcza u Tateraqa i Aniguina.
– Przykro mi, Floro. Nie chodzi o to, że wyglądasz jak chłopiec, absolutnie nie… Ale dla nich to trudne. Nigdy wcześniej nie widzieli białej kobiety. Mówili, że świetnie szło ci rzucanie dzidą, tak dobrze jak chłopakowi! Rozchmurz się. Kiedy pomyślisz, ile warstw ubrań wszyscy tutaj nosimy… Widzieli przecież tylko kawałek twojej twarzy.
Flora była zdezorientowana. To sprawiało, że incydent z Tateraqiem i Aniguinem wydawał się mniej niepokojący, ale nie wiedziała, czy ma się czuć urażona, że wzięli ją za chłopca, czy też odebrać to jako pochlebstwo.
Wielorybnikom również zdarzało się często zrozumieć coś na opak. Związki międzyludzkie były szczególnie zagmatwane. Do Flory dotarło, że w Cieśninie Smitha mieszkało w sumie może ze dwieście osób. Wszyscy byli albo spokrewnieni, albo znali się nawzajem. Populacja północno-zachodniej Grenlandii liczyła mniej więcej tyle osób, ile zamieszkiwało szkocką ulicę przeciętnej długości. A w związku z ich elastycznym pojmowaniem więzi rodzinnych – wymiana żon, adoptowanie dzieci, przyrodni bracia i siostry – istniała gęsta sieć wzajemnych powiązań. Nic więc dziwnego, że kiedy jej przyjaciele mówili o czymś, co robią, rzadko używali słowa „ja” – zawsze w takim kontekście pojawiały się słowa „my” albo „Inuita”.
Flora dosyć szybko podchwyciła ich język. Dowiedziała się, że Aniguin został adoptowany, oboje jego rodzice nie żyli. Powiedział Florze, że byłoby już po nim, gdyby Apilah i Simiak nie wzięli go do siebie. Został jej bliższym przyjacielem.
– Jesteś nieszczęśliwa, że stąd odpływacie – powiedział, kiedy lód zaczął się łamać wiosną. – Nie smuć się. Jeszcze tu wrócisz. Powiedziały mi o tym duchy.
Aniguin twierdził, że słyszy głosy i że potrafi komunikować się z niewidzialnymi istotami. Pomyślała, że udawał, by uznawano go za kogoś ważniejszego. Rozumiała, dlaczego tak postępował.
– Jesteśmy przyjaciółmi, Fellora.
– I to najlepszymi, Aniguin. Wrócę tu. Obiecuję.
– Tateraq mówi, że się z tobą ożeni, ale nie zrobisz tego, prawda? – Spoglądał na nią z niepokojem.
– Nie wyjdę za niego! Nigdy! – Flora się roześmiała, zaszokowana taką myślą.
– Ma wszystko, a ja nie mam niczego. Zawsze tak jest. Widzisz te dwie…? – Pomiędzy jego rozpostartymi palcami Flora dostrzegła dwie gwiazdy, jedną koło drugiej; nazywał je Wejściem, a ona Bliźniętami. – Te gwiazdy to my.
Była oczarowana. Myśl, że mogłaby być gwiazdą, przyprawiła ją o zawrót głowy.
– Wrócisz tu, Fellora, i wtedy się pobierzemy. Zostanę wielkim angekok!
Mówiąc te słowa, chwycił garść nieba, jakby chciał pokazać swoją moc, lecz roześmiał się i po chwili Flora również się śmiała.
Tydzień po tym, jak obrócili się do rejsu powrotnego do domu – ładownia Vegi była pełna tłuszczu wielorybiego i kości – pojawił się prześwit we mgle, przez który dostrzegli statek. Nie należał do szkockiej floty. Kapitan Mackie tak długo patrzył przez lunetę, aż łzy popłynęły mu po policzkach.
– To statek amerykański – oznajmił.
– Statek wielorybniczy?
– Nie wygląda na taki.
W jego głosie pobrzmiewało coś niecodziennego.
– O co chodzi? Dlaczego zrobiłeś taką minę?
Flora widziała tak wiele podczas ostatniego roku; być może zapomniał, że zamierzał chronić jej wrażliwość. Przeżyła pobyt na Północy, wręcz tam rozkwitała; nawiązała przyjaźnie i się śmiała – nie pamiętał, by widział coś takiego w domu. Podzielił się z nią swoimi przypuszczeniami: jakiś czas temu na daleką Północ wysłano amerykańskich żołnierzy – mieli zamieszkać na Ziemi Ellesmere’a, czyli terenie, który Cieśnina Davisa oddzielała od Grenlandii i który Flora widywała czasami w pogodne dni. Amerykanie wyruszyli tam dwa lata temu i odtąd nie było od nich żadnych wieści. Ten statek płynął im pewnie z pomocą… O ile nie było na to za późno.
– A co tam robią? – spytała Flora, która nie słyszała wcześniej o ludziach wyruszających w tak odległe regiony z powodów innych niż ropa naftowa, kości czy pieniądze. Nie widziała sensu w wysyłaniu żołnierzy do miejsca, w którym nie było z kim walczyć.
– Myślę, że to naukowcy. Obserwują pogodę i przyglądają się skałom. A może próbują dotrzeć na biegun północny. Albo robią i to, i to.
– Co jest na biegunie północnym?
– Tego nie wie nikt. To dlatego ktoś musi się tam wybrać i sprawdzić. Ostatnimi ludźmi, którzy tego próbowali, byli członkowie Królewskiej Marynarki Wojennej. W drogę po lodzie morskim wyruszyli saniami, wkrótce jednak musieli zawrócić.
– Dlaczego?
– Zachorowali na szkorbut.
– Nie mieli soku z cytryny?
– Nie wiem. Chyba nie.
– To było niemądre z ich strony.
Flora przyglądała się widmowemu statkowi przymrużonymi oczami. Wokół niego wirowała mgła.
– Wyruszę na biegun północny, kiedy będę starsza.
Kapitan Mackie spojrzał na nią z ukłuciem niepokoju. Zazwyczaj – ponieważ nie wiedział zbyt wiele o dziewczynkach ani o tym, jak się zachowują – nie przejmował się zbytnio męską atmosferą panującą na statku i tym, jak mogłaby ona wpływać na jego córkę. Wiedział, że załoga Vegi była bogobojna i trzeźwa i że wszyscy żeglarze go szanowali. Ale czasami Flora zaskakiwała go czymś, co według niego brzmiało w ustach kobiety niedorzecznie.
Flora przyglądała mu się uporczywie.
– Nie wierzysz mi. Ale się przekonasz.
– Być może Amerykanie już tam dotarli. I poznali wszystkie sekrety tego miejsca. Jedno mogę ci powiedzieć: nie ma tam wielorybów.
– Może Amerykanów też dopadł szkorbut. Skoro od dwóch lat nie ma od nich żadnych wieści, mogą już nie żyć, prawda?
Osobiście uważał, że to prawdopodobne, ale nie chciał jej przestraszyć.
– Och, jestem pewien, że żyją.
– Mogli żywić się mięsem niedźwiedzi polarnych.
– Owszem. Albo fokami. Ostatecznie właśnie tak żyją Eskimosi: zjadają foki.
Flora wraz z ojcem przyglądała się zagadkowemu okrętowi, którego zarys robił się coraz bardziej niewyraźny, aż kompletnie pochłonęła go mgła.
Obawy kapitana Mackiego okazały się jak najbardziej uzasadnione. Był to statek, który sprowadził ocalałych z ekspedycji do Zatoki Franklina: sześciu wycieńczonych z głodu mężczyzn, którzy pozostali przy życiu z całej dwudziestopięcioosobowej wyprawy. Mężczyźni nie dotarli do bieguna północnego, a oni, Flora i jej ojciec, się mylili: nieszczęśnicy nie żywili się mięsem niedźwiedzi polarnych czy też fok, jak robią to Eskimosi – pozjadali się nawzajem.