ROZDZIAŁ 4

NOWY JORK, 40°42’N, 74°00’W

1882–1883

TRAGICZNA ŚMIERĆ W SYBERYJSKIEJ TUNDRZE

Zgon komandora De Longa potwierdzony

Straciwszy w walce z lodem statek, USS Jeannette, po dwóch latach bezradnego dryfowania ekipa dowodzona przez komandora De Longa wyruszyła w trzech małych łodziach w kierunku najbliższego lądu, czyli Wysp Nowosyberyjskich. Jedna łódź zaginęła bez śladu. Z dwóch pozostałych łódź inżyniera Melville’a dotarła do brzegu i znalazła osadę tubylców. Ale łódź komandora De Longa wylądowała po niezamieszkanej stronie delty Leny. Mężczyźni wyruszyli w poszukiwaniu miejsc zamieszkanych przez ludzi, ale jeden po drugim słabli i umierali z głodu oraz zimna. Przeżyło jedynie dwóch, by o tym opowiedzieć.

„Brooklyn Daily Eagle”, 17 kwietnia 1883

Kiedy Jakob miał siedemnaście lat, budowy mostu jeszcze nie ukończono, a jego samego przyjęto na studia na kierunku filozofia przyrody w City College. Wyprowadził się z domu wuja Seppego w atmosferze obopólnej ulgi i przeniósł się do dzielnicy Little Germany, gdzie Hendrik i jego żona, Bettina, mieli wolny maleńki pokój w swoim mieszkaniu. Hendrik opuścił dom wuja, kiedy dostał pierwszą pracę, i dosyć szybko znalazł sobie żonę z mieszkaniem i niewielkimi oszczędnościami. Miał dwa cele – zamierzał się dorobić i pragnął, by jego młodszy brat wyniósł się ponad ich skromne pochodzenie i przyniósł chlubę rodowemu nazwisku. Hendrik i Bettina obstawali przy tym, by Jakob zamieszkał z nimi i miał czas na ukończenie studiów. Starszy brat pracował już wtedy od kilku lat u rzeźnika, a teraz, z pomocą żony, otworzył swój własny interes. Cechował go zdrowy rozsądek i niesłabnący zapał. Bettina – niemiecka wdowa z dziesięcioletnim synem, o kilka lat starsza od Hendrika – go wspierała. I traktowała Jakoba jak swoje dziecko. Była najmilszą osobą, jaką Jakob kiedykolwiek spotkał – czasami aż wzbudzało to w nim podejrzliwość. Z pewnością nie mogła to być prawda. Przecież nikt nie może być aż tak ochoczy, pomocny i radosny. Ale Bettina taka właśnie była. Postanowił sobie, że nie może ich zawieść.

Hendrik mówił o wspaniałej przyszłości brata, ale Jakob okazał się bardziej pragmatyczny; pomyślał, że zostanie geodetą w kompanii górniczej – może gdzieś w Górach Skalistych albo na Alasce – i wiedział, że byłby z tego zadowolony. Wyobrażał sobie góry, których nigdy przedtem nie widział, i niebo niezanieczyszczone smogiem. Bezkresne tereny, gdzie w zasięgu wzroku nie ma ani jednego człowieka. Ciągnęło go do geologii zarówno ze względu na możliwości, jakie oferowała, jeśli chodzi o podróże, jak i przez to, że niepostrzeżenie i nieubłaganie zmieniała świat.

Na uczelni Jakob stał się Jakiem. W jej murach zdarzało się to dosyć często: imiona traciły wyrazistość i zawijasy, stawały się krótkie i przytępione. Alessandro został Alem, Piotrek – Pete’em, a Avner – Andym. Posiadacze tych imion czuli dumę ze swoich narodowości, ale nie chcieli być oceniani przez ich pryzmat. Tak czy inaczej, nie było czasu na cokolwiek dłuższego. Wszystko działo się szybko: ich edukacja, rozwój społeczeństwa, bezustanne rozrastanie się miasta. Wszystko pędziło. Nawet przyjaźnie zawierano szybko.

Jakob szedł pewnego dnia na wykład, kiedy pojawiła się obok niego ogromna postać.

– Cześć. Widziałem cię na zajęciach z fizyki u Ledbury’ego.

– Tak?

– Nazywam się Urbino. Posłuchaj, chciałbym prosić cię o przysługę. Nie będzie mnie dzisiaj na wykładzie, idę wyrwać zęba. Mógłbym potem przepisać sobie twoje notatki?

Jakob musiał podnieść wzrok, by spojrzeć na tego człowieka. Miał ponad metr osiemdziesiąt i był potężnie zbudowany. Wielka twarz o łagodnych rysach i brązowych oczach. Malowało się na niej lekkie zaniepokojenie.

– Jasne. Jestem de Beyn.

– Aha… Myślałem, że jesteś Włochem.

– Nie.

– Żyd? Mnie to nie przeszkadza.

– Nie. Poddajesz się?

– Hm. Francuz?

– Nie. – Jakob uśmiechnął się szeroko. – Cóż, moja matka była częściowo Francuzką. Reszta holenderska.

– Chyba żartujesz. Frank Urbino. Jestem na medycynie. Mów mi Frank.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Jakob. Jake. Geologia.

– Nie wyglądasz na Holendra.

– A ty na Włocha. To dlatego mnie poprosiłeś?

Frank wzruszył ramionami.

– Tak właściwie to zagadałem do ciebie, bo jesteś jedną z trzech osób, które nie zasypiają, kiedy Ledbury rozgada się na temat formowania fal.

– A pozostałe dwie kazały ci spadać.

Frank pochodził z wielkiej rodziny zamieszkującej zielone przedmieścia. Miał trzy siostry i brata. Anna, najbliższa wiekiem Frankowi, była starsza od niego o dwa lata. Najstarsza, Angela, niedawno wyszła za mąż, a Johnny chodził jeszcze do szkoły. Trzecia siostra, Clara, pracowała w sklepie na Trzeciej Alei i uważano ją z tego powodu (jak i z innych, jak napomknął tajemniczo Frank) za łatwą. Jakob palił się do tego, by ją poznać, ale przez kilka niedziel, kiedy rodzina kolegi zaprosiła go na lunch, była prowokacyjnie nieobecna.

Frank, jak zresztą wszyscy, wiedział, że kiedy młody mężczyzna przyprowadza do domu przyjaciela, zarówno siostry na wydaniu, jak i ich matka traktują go jako potencjalnego zalotnika. Jedyną nieświadomą tego osobą okazał się Jakob. Przedstawiono go Annie, a ponieważ była nieśmiała i zakłopotana, postarał się włączyć ją do rozmowy. Była również – co nie umknęło jego uwadze – atrakcyjna na spokojny, poważny sposób. Prawdę mówiąc, wyglądali dosyć podobnie: oboje szczupli, z ciemnymi oczami, z wyrazem twarzy sugerującym ogromną powagę. Angela o tym napomknęła:

– Panie de Beyn, to pan i Anna powinniście być rodzeństwem, a nie ona i Frank. Nie sądzi pan?

Rozejrzała się po twarzach osób siedzących przy stole. Wyglądało na to, że nie zauważyła – choć może tylko udawała – że Anna zesztywniała i wpatruje się w talerz.

– Frank to straszna niezguła.

– Fakt, ty i ja jesteśmy podobni do siebie jak dwie krople wody – powiedział Frank, uśmiechając się przyjemnie.

Angela otworzyła usta w udawanym oburzeniu. Jako że była zarówno bardzo ładna, jak i niezwykle dobroduszna, potrafiła znieść wszelkie żarty na swój temat.

– Angie to idiotka. Nie jesteśmy w stanie pojąć, jakim cudem przekonała swojego biednego męża, by się z nią ożenił – oznajmił Johnny.

Rozległ się śmiech i rozmowa potoczyła się dalej, ale Anna nie odzyskała już opanowania. Po lunchu Jakob zerknął w jej kierunku i zobaczył, że dziewczyna wymyka się z pokoju.

Ilekroć wydawało mu się, że podoba się jakiejś kobiecie, stanowiło to dla Jakoba zagadkę. Nie był ani zbyt wysoki, ani dobrze zbudowany – był raczej średniego wzrostu, do tego chudy jak szczapa. Kiedy spojrzał w lustro, zobaczył twarz, która nie wydawała mu się wystarczająco męska; w rzeczywistości, uznał, wygląda błazeńsko: wielkie brązowe oczy, mocno zaznaczone brwi, haczykowaty nos z garbem i dosyć kobiece usta, które zbyt często się uśmiechały. Miał beznadziejnie kręcone, niedające się poskromić włosy. Policzki mu się marszczyły, kiedy się uśmiechał. A najgorsze było to, że już w wieku osiemnastu lat zauważył pierwsze siwe włosy na skroniach. Uważał, że jego twarz wygląda niechlujnie, jakby ktoś zapomniał ją ukończyć. Plusem wydawało mu się jednak to – znajdował się w takim wieku, że bez końca zadręczał się bilansem swoich wad i zalet – że z łatwością potrafił rozśmieszać ludzi (wystarczyła do tego odrobina poczucia humoru), miał zęby bogacza, a jego swobodny uśmiech był zaraźliwy. W rezultacie bywał źle rozumiany. Ludzie uznawali, że skoro jest rozmowny i zabawny, z pewnością jest towarzyski i niefrasobliwy, podczas gdy tak naprawdę żadne z tych określeń do niego nie pasowało; osłaniał i chronił swoje wewnętrzne „ja” za tarczą towarzyskości. Miał szerokie grono znajomych, ale Frank był jego jedynym przyjacielem.

Kiedy następnym razem zaproszono Jakoba na lunch do domu rodziny Urbino, drzwi otworzyła nieznana mu młoda kobieta. Zanim wyciągnęła do niego dłoń na powitanie, zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a do Jakoba nagle dotarło, jak niemodny krój mają jego spodnie i jak tania jest jego marynarka.

– Pan to pewnie de Beyn. Jestem Clara.

Clara wyglądała na istotę z innej, bardziej uprzywilejowanej sfery: doskonale zadbana, pewna siebie i błyskotliwa. To pewnie trudna sztuka, by tak uczernić rzęsy i nadać ustom tak czerwoną barwę. Kilka tygodni wcześniej poczułby się onieśmielony jej badawczym spojrzeniem, ale coś doniosłego wydarzyło się od jego ostatniej wizyty. Nie powiedział o tym Frankowi – nie powiedział o tym nikomu.

Pewnego wieczoru bratowa poprosiła Jakoba, by zwrócił garnek do ryb sąsiadce, która mieszkała dwie przecznice dalej. Drzwi otworzyła mu nijako ubrana kobieta w średnim wieku. Jakob nie wiedział nic na jej temat, poza tym, że jej mąż zajmował się wypychaniem zwierząt. Pani Gertler miała inteligentną twarz, zmęczone oczy i włosy zebrane w staroświecki kok. Jakobowi wydawała się stara, nawet starsza niż jego bratowa. Zaprosiła go do środka i poczęstowała piwem. Siedzieli w kuchni i wydawało się, że nikogo innego nie ma w domu. Pani Gertler spytała go o studia. Jakobowi schlebiało jej zainteresowanie. Kiedy skończył pić piwo, wstał i się uśmiechnął.

– Nie powinienem zajmować pani więcej czasu – powiedział.

– Ależ nic nie szkodzi – odparła. – Zaczekaj, muszę ci coś dać.

Kiedy przechodziła obok niego, otarła się ramieniem o jego rękaw, choć w pomieszczeniu było wystarczająco dużo miejsca, by go swobodnie wyminąć. Wydawało się to tak jawnie zbyteczne, że zaczął się zastanawiać, dlaczego okazała się taka niezdarna. Poczuł mrowienie w ramieniu.

– Powiedziałam pani de Beyn, że jej to pożyczę. – Trzymała w ręce jakąś książkę, ale nie wyciągnęła jej w jego kierunku. – Może kiedy skończy ją czytać, mógłby pan mi ją odnieść.

Miała cudowny głos, niski i zachrypnięty. Pobrzmiewał w nim ledwo słyszalny akcent. Wyciągnęła w jego stronę rękę z książką. Jakob ją chwycił, ona jej jednak nie puściła.

Kiedy było już po wszystkim, Jakob nie pamiętał, jak do tego doszło. W jednej chwili stali naprzeciw siebie, spoglądał na książkę i na jej dłoń, która była tak blisko jego dłoni, a w drugiej przylgnęła do niego całym ciałem i całowała go w niedowierzające usta. Wydawało mu się, że nie poruszył ani jednym mięśniem, a mimo to oplótł ramionami jej ramiona, a jego biodra, mimo paraliżu przez pierwszych kilka sekund, napierały teraz na nią ochoczo. Wydawało się zupełnie jasne, co należało zrobić. Po chwili dotarł do nich hałas z korytarza na zewnątrz i odskoczyli od siebie gwałtownie. Był przerażony; nie śmiał spojrzeć jej w oczy i choć niczego takiego nie zamierzał, zastanawiał się, czy nie ponosi jednak winy i czy nie powinien przeprosić.

– Czwartek – powiedziała, dysząc lekko, i powoli otarła usta wierzchnią stroną dłoni. – Byłoby dobrze, gdybyś zwrócił to w czwartek. O siódmej.

Jakob skinął głową, zahipnotyzowany sugestywnym błyskiem śliny – jego śliny – na jej ustach. Odebrało mu mowę, kręciło mu się w głowie i nie potrafił zebrać myśli. Niemal wypchnęła go z mieszkania. Zanim drzwi między nimi się zamknęły, ich spojrzenia spotkały się na chwilę potwierdzająco. Na korytarzu było na szczęście pusto i ciemno, stał więc w mroku jeszcze przez minutę po tym, jak zamknęła drzwi. W dłoni trzymał książkę – były to przepisy kulinarne po niemiecku. Serce biło mu w piersi jak szalone, krew buzowała w jego ciele niczym wzbierająca rzeka, sprawiając, że skóra tak mu się napięła, jakby miał za chwilę wybuchnąć. W gardle czuł dziwny smak. Był niedorzecznie podekscytowany, ale inną, wyraźniejszą częścią emocji, jakie teraz odczuwał, był strach, przekonanie, że mało brakowało, a wydarzyłoby się coś okropnego i że z pewnością dojdzie do tego, jeśli ulegnie żądaniom swego ciała. W ten właśnie sposób nauczono go o tym myśleć. Myślenie o seksie – sny o nim i fantazje na ten temat – to jedno, ale robienie tego naprawdę… to coś zupełnie innego. Wstrząśnięty, wybrał się na długi spacer, zanim wrócił do domu.

Zanim nastąpił czwartkowy wieczór, Jakob często myślał o wuju Seppem, tak za dnia, jak i w nocy. Czuł, że to wuj Seppe był przyczyną jego lęku, więc postanowił spojrzeć strachowi w oczy i go przegnać. Nie wierzył w ognie piekielne ani nawet – doszedł do wniosku – specjalnie w Boga, więc nie obawiał się potępienia. Obawa przed rozpustą jako taką była przykładem nienaukowego podejścia – zwyczajnym przesądem. Wpojono mu strach przed chorobami, ale nie wydawało się to w tej sytuacji poważnym zagrożeniem; pani Gertler nie była kobietą lekkich obyczajów i wyglądała na całkiem zdrową. Poza tym mógł podjąć – i tak też zrobił – odpowiednie środki ostrożności; udał się do miejsca oddalonego od jego dzielnicy o kilka kilometrów, kupił prezerwatywy, a potem nawet ćwiczył ich zakładanie – czynność ta była dla niego odpychająca i zabawna jednocześnie. Świadomy swojego braku doświadczenia, przejrzał liczne książki w bibliotece medycznej (co nie okazało się zbyt pomocne). Do seksu, jak i do wszystkiego innego, czego się podejmował, podchodził sumiennie.

Oddawał się niekończącym się fantazjom. Pani Gertler z jednej z wielu starszych kobiet mieszkających w okolicy przeistoczyła się w wyjątkową, godną najwyższego pożądania osobę, a to tylko dlatego, że go pożądała. Rozwodził się nad wszystkimi szczegółami jej twarzy, które zapamiętał: wyrazem inteligentnej melancholii, piwnymi oczami z brązowymi cieniami wokół, co sugerowało zmysłowo bezsenne noce, delikatnymi, wykrzywionymi ku dołowi ustami, co nadawało jej wyraz nie nadąsania, ale wielkiego, smutnego zrozumienia. Dotarło do niego, że jest, i zawsze była, bardzo atrakcyjna. Była zgrabna, o ile mógł to stwierdzić po tym, jak układała się jej sukienka, i po kilku krótkich chwilach, gdy napierała na niego swoim ciałem. Wyobraźnia rozszalała mu się na dobre, ale z racji jego skąpej wiedzy na ten temat czy też niewielkich doświadczeń na owym polu nie podsunęła mu niczego satysfakcjonującego i wygasła, nie rozstrzygając niczego z braku konkretnych szczegółów.

Przekonawszy samego siebie, że się nie boi, Jakob nie potrafił wyjaśnić, dlaczego trząsł się od chwili, kiedy zbliżył się do jej drzwi. A co, jeśli zmieniła zdanie lub wszystkiego się wyprze? Jako wymówkę dla siebie miał ze sobą książkę, którą mu dała. Przygotował się zarówno na najgorszy, jak i na najlepszy wynik. Lecz ona otworzyła drzwi bez zaskoczenia i się odsunęła, by wpuścić go do środka. Dostrzegł, że coś się w niej zmieniło: miała na sobie – serce i wszystko inne w nim drgnęło – orientalny szlafrok. Wyciągnął rękę z książką ku niej i powiedział „dzień dobry”; uznał, że jego głos zabrzmiał idiotycznie. Wzięła ją od niego, uśmiechając się porozumiewawczo. Jakob poczuł suchość w gardle i przełknął ślinę, lecz kobieta zbliżyła się do niego, położyła mu dłoń na klatce piersiowej, a drugą objęła tył jego głowy i przyciągnęła twarz Jakoba do swojej. Kiedy się całowali, zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.

– Zaczekaj – powiedział i odsunął jej twarz od swojej obiema rękami. – Zaczekaj, jak ci na imię?

– Cora. Mam na imię Cora – wyszeptała żarliwie.

Jakob pomyślał, że powinien coś powiedzieć, ale kiedy jej język trafił do jego ust, potrzeba sformułowania stosownej odpowiedzi zniknęła. A potem, a potem… rozchyliła szlafrok i wyjątkowość jej ciała sprawiła, że nie potrzebował już wyobraźni.

– A więc, panie de Beyn – powiedział ojciec Franka dwa tygodnie później podczas lunchu – wybrał pan już dziedzinę, którą chce pan studiować?

– Tak, proszę pana. Geologia.

– A co chciałby pan dzięki temu osiągnąć?

– Chcę podróżować. Marzę o tym, by dotrzeć do miejsc, gdzie nikt jeszcze nie był.

Pan Urbino chrząknął znacząco. Frank spojrzał na Jakoba. Nigdy wcześniej nie wspominał o tym marzeniu.

– Odkrywca? – To pytanie zadała Clara, najwyraźniej zainteresowana.

– Być może. Ale jest tak wiele do zrobienia, zbadanie tego kraju, a ta dziedzina stwarza możliwości podróżowania do najdzikszych zakątków. I właśnie tym chcę się zająć.

– Nowy Jork nie jest dla pana wystarczająco dziki? – Clara uśmiechnęła się kpiąco; jej zachowanie było niemal wrogie.

Jakob zorientował się nagle, że spoczywają na nim wszystkie oczy. Poczuł, że za bardzo się obnaża.

– Nie chodzi o to, że Nowy Jork mi nie wystarcza. W Nowym Jorku jest… nadmiar wszystkiego. Żyje tu zbyt wielu ludzi. Wolałbym spokojniejsze miejsce.

– Nie lubi pan ludzi? – spytała Clara.

Uśmiechnął się, wiedząc, że dziewczyna się z nim droczy, i pokręcił głową.

Anna przyglądała się Jakobowi.

– Ja też nie przepadam za ludźmi – oznajmiła i wbiła spojrzenie w Clarę.

– Cóż, może nie miliony – tłumaczył Jakob. – Nie mam nic przeciwko… dziesięcioosobowej grupie.

– Co za ulga – rzuciła Clara. – Nic nam w takim razie nie grozi.

Na te słowa Johnny stwierdził:

– Ale biorąc pod uwagę, ile robi szumu, Clara liczy się przynajmniej za pięć normalnych osób.

Pogoda była ładna, więc po lunchu wyszli na zewnątrz. Frank okazał się pierwszym przyjacielem Jakoba, który miał ogród, a nie podwórko za domem. Pan Urbino palił papierosa – tak jak i Clara, pomimo pełnych dezaprobaty spojrzeń rodziców. Jakob obrócił się do Anny, która zrywała właśnie główki kwiatów.

– Dlaczego to robisz?

Spojrzała na niego. Wykonywała tę czynność gwałtownymi ruchami.

– Zrywanie zwiędłych główek zapobiega powstawaniu nasion i dzięki temu roślina będzie miała więcej kwiatów.

– Chyba powinienem to wiedzieć jako naukowiec.

– Jest pan geologiem.

– Tak, ale podobno wykorzystujemy zdolności obserwacyjne w kontekście wszelkich form świata przyrody. Być może bez wielkich sukcesów. – Roześmiał się, a uśmiech, którym mu odpowiedziała, dodał mu odwagi. – Chociaż na swoją obronę mogę powiedzieć, że nawet gdybym znał się na nasionach, nie mógłbym po prostu założyć, że właśnie dlatego zrywa pani główki kwiatów. Może po prostu nienawidzi pani kwiatów.

Spojrzała na niego z błyskiem ożywienia w oczach.

– Owszem, to możliwe. Mogę być też kimś, kto kocha kwiaty. Teraz wyglądają ładniej, prawda?

Przeciągnęła ręką po krzaku, sprawiając, że kwiatki podskakiwały tu i tam, i upuściła zerwane główki na glebę. Jakob zagadnął:

– Rozważa pani czasami opuszczenie Nowego Jorku i ucieczkę od tych wszystkich ludzi?

– Bardzo chciałabym podróżować. Ale nie sądzę, bym miała kiedykolwiek ku temu sposobność.

Z jej głosu zniknęło ożywienie, a z oczu blask. Wiedział, że w słowach dziewczyny nie było sarkazmu; Anna wyglądała na nieszczęśliwą, a to z kolei nieco go strapiło. Niewiele było w tym wielkoduszności; w stanie nowo odkrytego samozadowolenia odczuwał mniej lub bardziej egoistyczne pragnienie, by nikt z jego otoczenia nie był nieszczęśliwy.

– Mogłaby pani studiować. To stwarza wiele możliwości. Mamy na przykład Normal College – zaczął zachęcać ją Jakob. Słyszał o Normalnej Szkole dla Kobiet, ponieważ studenci z City krążyli często niczym drapieżnicy wokół jej siedziby.

– Chyba nie mogłabym uczyć. Chciałabym… Sama nie wiem.

Anna wpatrywała się smutno w ziemię. Jakobowi choć raz brakowało słów. Clara pojawiła się obok niego z papierośnicą.

– Palisz?

To było wyzwanie, a nie zaproszenie, i choć nigdy wcześniej nie palił, wyciągnął rękę po papierosa.

– Dzięki.

Słyszał, że Anna zaczęła coś mówić, ale po chwili przerwała.

Clara trzymała w dłoni zapałkę, osłaniając ją palcami. Zassał ogień ostrożnie, starając się nie zakaszleć. Anna odeszła od nich. Rozejrzał się wokoło, zaskoczony jej zachowaniem, a potem wzruszył w myślach ramionami. Z jakiegoś powodu chciał zaimponować Clarze swoim nowo odkrytym wyrafinowaniem, pewnością siebie, która rosła w nim, ponieważ wiedział, że go pożądano, a co za tym idzie, musi z pewnością być atrakcyjny. Clara nic dla niego nie znaczyła poza tym, że mogła stanowić odpowiednio wypolerowane lustro dla jego nowej, światowej osoby.

Minęło kilka dni, Jakobowi dopisywał humor, ponieważ nazajutrz miał znowu spotkać się z Corą. Był zaszokowany wybuchem Franka; wyglądało na to, że coś wzbierało w jego przyjacielu już od dawna.

– Naprawdę nie sądziłem, że mógłbyś flirtować z Clarą tak jak w niedzielę. Przecież ci mówiłem, jaka jest!

Szli właśnie na lunch, a Jakob był tak osłupiały, że się zatrzymał.

– Nie flirtowałem z nią! To znaczy, przynajmniej tak mi się wydaje.

Spojrzał na przyjaciela zaniepokojony. Frank wyglądał zdecydowanie na nieszczęśliwego.

– Nie żebym… To znaczy… Niech to szlag.

– Przepraszam, naprawdę nie zamierzałem robić czegokolwiek w tym rodzaju. Myślałem, że traktuję wszystkich w twojej rodzinie w ten sam sposób. Powiedziała, że z nią flirtowałem?

Frank westchnął.

– Nie wiem. Nie rozmawiałem z nią.

Jakob nie wiedział, co ma teraz począć.

– Pojawiło się przekonanie… Cóż, może tego też nie zauważyłeś. – Subtelna uszczypliwość. – Myślę, że Anna ubzdurała sobie, że jej się podobasz, i po tamtej niedzieli było jej przykro, że z nią nie porozmawiałeś… Czy coś w tym stylu.

Jakob nie odzywał się przez chwilę.

– Ja nie odniosłem takiego wrażenia. Przykro mi, jeśli powiedziałem coś, co mogło…

Miotał się, ponieważ język uczuciowych niuansów był mu obcy. Poznał tak niewiele dziewcząt ich pokroju, że nie wiedział, jaki poziom życzliwości uznawano za normalny, a jaki za zachowanie zbyt sztywne lub zbyt poufałe.

Frank westchnął ponownie.

– Może rzeczywiście nie zrobiłeś tego celowo. Wygląda na to, że Anna była zmartwiona. Zrozum, ona jest wrażliwa. Bardziej niż reszta z nas. A Clara… To Clara zawsze skupia na sobie uwagę wszystkich. Zawsze tak było i… – Zaśmiał się sztucznie. – Ach, te rodziny!

Jakob nie potrafił na to nic poradzić, ale schlebiało mu to, że jedna z dziewcząt z rodziny Urbino mogła pomyśleć o nim w ten sposób, nawet Anna, która ze wszystkich sióstr była, szczerze mówiąc, najmniej ujmująca. Stanęli w kolejce po lunch i zamówili grillowany ser i zupę.

– Sam już nie wiem, Jake. Nie ma o czym mówić. Chyba że… Podoba ci się Anna? – wypytywał go niezręcznie Frank. – Nie chciałbym się wtrącać. – Choć oczywiście właśnie to robił. – Wiesz, nie miałbym nic przeciwko, gdybyś…

– Frank, słowo honoru, nie jestem zainteresowany żadną z twoich sióstr… Nie w taki sposób. To znaczy, one są bardzo miłe, ale… Nie mogę teraz się z nikim związać. Nie będę w stanie ożenić się jeszcze przez wiele lat, o ile kiedykolwiek będzie to możliwe.

– Dobry Boże, nikt tu nie mówi jeszcze o małżeństwie!

– Cóż, tak czy inaczej, do tego również teraz… nie dążę.

Frank mu się przyglądał.

– Mój Boże… Masz dziewczynę!

Jakob niemal się zakrztusił.

– Nie! – Nazywanie Cory Gertler „dziewczyną” było tak absurdalne, że się uśmiechnął. Jak powinien ją nazywać? Damą swojego serca? Kochanką? Wypowiadanie takich słów było zakazane w biały dzień w restauracji z poplamionymi lustrami, które ukazywały ich zniekształcone odbicia. A przynajmniej nie mógł wypowiedzieć ich Frank. – Nie mam – wymamrotał Jakob.

Frank się w niego wpatrywał. Czy zdradzał go wyraz twarzy?

– Wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć?

Jakob pokręcił głową, ale nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu.

– Czy nie jesteśmy przyjaciółmi?

– Oczywiście, że tak.

– No to gadaj!

– Słuchaj, o pewnych rzeczach po prostu nie mogę ci powiedzieć.

– Masz… Masz kogoś, prawda? A niech to!

– To jest… Nie możesz nikomu pisnąć o tym ani słowa, Frank. Obiecujesz? Ona jest mężatką.

Spojrzał na Franka i już nigdy nie zapomniał wyrazu, jaki odmalował się wówczas na twarzy przyjaciela; wyraźnie było widać na niej mieszankę szoku, zazdrości i potępienia.

Jakob znał mieszkanie Gertlerów tylko z czwartkowych wizyt między siódmą a dziesiątą wieczorem, gdy słońce już dawno zeszło poniżej linii domu z naprzeciwka – było to więc dla niego dosyć mroczne miejsce. Pachniało pastą do drewna, kiszoną kapustą i jakąś słodką brytolską wonią, która okazała się potem pomadą do włosów pana Gertlera. W czwartki mąż Cory chodził do klubu towarzyskiego – Jakob wiedział o nim tylko tyle. Cora w ogóle o nim nie mówiła, ani w ramach szukania wymówek dla własnego zachowania, ani by ponarzekać na męża; Jakob nic nie wiedział na temat ich małżeństwa i też o to nie dopytywał.

Cora nigdy się nie domagała, by Jakob okazywał jej jakieś uczucie, sama też nie zdradzała się ze swoimi, nie licząc tego, że bez żadnego skrępowania uczyła go, w jaki sposób ma ją zadowalać, i dawania mu rozkoszy, o jakich nawet nie marzył. Uczył się z wielkim entuzjazmem, a jeśli jego sztuka miłosna nosiła czasami znamiona eksperymentowania, były to radosne eksperymenty. Próbował różnych rzeczy i obserwował, w jaki sposób ona – albo i on sam – reagowali. Zadawał pytania.

– Boże – wydyszała, kiedy po raz trzeci nakłonił ją do zmiany pozycji. – Robisz notatki?

– Nie potrzebuję notatek – oznajmił z uśmiechem, leżąc na plecach. – Chcę tylko dowiedzieć się, jak jest lepiej, tak czy…

W odpowiedzi Cora sięgnęła jedną dłonią po jego penisa i wprowadziła go w siebie; drugą dłonią zasłoniła mu usta.

Jakob był w raju. Czasami wydawało mu się, że się w niej zakochał, innym znów razem powtarzał sobie, że nie łączy ich nic poza jej sypialnią. Bardzo się do niej przywiązał i wyglądało na to, że i ona go polubiła. Ale była dla niego, od początku aż do końca, tajemnicą, której nie potrafił zgłębić. Miała sarkastyczny, cięty język. Jeszcze nigdy nie spotkał nikogo tak cynicznego i kiedy ją za to skarcił, roześmiała się i przywołała różnicę wieku między nimi.

Znał ciało Cory lepiej niż własne, prześledził każdy jego skrawek, od nasady włosów aż po cienką, błyszczącą skórę jej stóp. Było niczym cały kraj, kontynent z wieloma typami konturów i krajobrazów, których nigdy wcześniej nie badał. Poznał delikatną i sekretną budowę warg sromowych i łechtaczki, zdumiony i zaskoczony tym, że przyjemność odczuwana przez Corę jest równie intensywna jak ta, której sam doznawał. Jej piersi były dla niego prawdziwym cudem: delikatne i obwisłe, z wielkimi sutkami, które brał w usta i pieścił językiem, aż stwardniały i się pomarszczyły. Wyglądało na to, że podoba jej się tak bardzo, jak ona jemu, że Cora rozkoszuje się jego mięknącym i twardniejącym ciałem; lizała go i ssała, wpijała paznokcie w jego pośladki, gdy drżąc, usiłował powściągnąć podniecenie.

Drażniła się z nim.

– Znów chcesz to zrobić? Przecież dopiero co to robiliśmy. Ciągle to samo… To już chyba nudne, co?

Jakob uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową i wtulił się ustami w te tajemnicze srebrne szlaki biegnące po bokach jej piersi, ścieżki widoczne jedynie pod określonym kątem.

– Nie przeszkadzają ci?

– Przeszkadzają? – Jakob był zdumiony. – Dlaczego miałyby mi przeszkadzać?

– Nie masz pojęcia, co to jest, prawda?

Jakob przyznał, że nie.

– Młode dziewczyny ich nie mają. To… – Nie potrafiła znaleźć odpowiedniego angielskiego słowa, co nie zdarzało jej się często. – Dehnungsstreifen… Prążki… paski. To od bycia matką. Matczyne blizny.

Wiedział, że ma dwójkę dzieci. Nie chciał o nich myśleć. Nie wiedział, gdzie są, ile mają lat ani nawet, czy żyją. Nie żywił niechęci do czegokolwiek, co ujawniało historię jej ciała, poza tym, kiedy przypominała mu o dzielącej ich sporej różnicy wieku.

Zawsze mniej więcej za dziesięć dziesiąta głaskała mu plecy, jakby żałowała, że zaraz musi coś zrobić.

– Pora na ciebie, Liebling.

Protestował wtedy sennie, przytulał się do niej ciaśniej, całował ją i pieścił, jakby chciał odcisnąć to uczucie na swoich dłoniach i ustach na cały nadchodzący tydzień. Położył się na niej i przycisnął ją swoim ciężarem.

– Chciałbym tu zostać. Chcę się obudzić przy twoim boku.

– Ha! Jesteś słodki. A teraz już się zbieraj. – W tym momencie dawała mu klapsa lub szczypała go i nie robiła już tego delikatnie. – Bo inaczej będzie – to było jedno z jej ulubionych słów, którego chętnie używała w różnych kontekstach – masakra.