ROZDZIAŁ 8

LONDYN, 51°31’N, 0°7’W

LATO 1890

Flora przeniosła się do Londynu, by móc studiować u słynnych naukowców, ale nie wystarczy, by odkrywca był wykwalifikowany i kompetentny – nie w jej przypadku – więc Iris urządza kolacje, by Flora mogła poznać Ważnych Ludzi. Do jej kręgu należą artyści i pisarze, okazjonalnie też przedsiębiorcy i polityk mniejszej rangi. Iris przyznaje, że nie jest to śmietanka towarzyska, ale to zawsze jakieś towarzystwo, ludzie zamożni, większość z nich zaś jest ciekawa Flory i jej planów, a swoje niedowierzanie wyrażają uprzejmiej niż doktor Sullivan. Jedna z najlepszych przyjaciółek Iris, pisarka Jessie Biddenden, bierze udział w tych spotkaniach niemal zawsze. W średnim wieku, jak Iris, jest niska i krągła, ma ładną, kocią twarz oraz egzotycznie skośne oczy. Florze czasami się wydaje, że to Jessie powinna być odkrywcą; bije od niej niepokojąca siła, niecierpliwa, wyrachowana energia, która nie znosi sprzeciwu. Zastanawia się, czy i Jessie nie jest przypadkiem lesbijką.

Pewnego razu pojawił się u nich prawdziwy odkrywca, Gregory Bala, który niedawno wrócił z Mezopotamii. Jego wygląd – ma ogromne blond bokobrody – i to, w jaki sposób mówi, robią wrażenie; słychać u niego lekki akcent (jest Węgrem z urodzenia) i wyważony, skrzekliwy głos, który niesie się po pomieszczeniu. Z raczej wymuszoną kurtuazją pyta Florę o Grenlandię i jej kulturę. Kiedy dziewczyna mu odpowiada, widzi, że jego zdaniem Grenlandia jest miejscem tak prymitywnym, że nie warto go odwiedzać. On sam przywiózł wspaniałe skarby z podróży do środkowej Azji – antyczne zwoje, statuetki, obrazy, przedmioty ze złota. I niezwykłą wiedzę. Gdy podczas rozmowy zapada milczenie, jego spojrzenie zatrzymuje się na piersiach Flory i zostaje tam przez niekomfortowo długą chwilę. Flora kurczy się na swoim krześle. Wtedy mężczyzna wskazuje palcem jej prawą pierś.

– Już to gdzieś widziałem. Wiedziała pani, panno Mackie, że… górna część pani sukni przedstawia babiloński symbol płodności?

– Ja… Nie – odpowiada Flora słabym głosem i spogląda na ozdobiony wzorem przeplatających się pierścieni stan swojej sukni, wiedząc, że już nigdy więcej jej nie założy. W takim towarzystwie Florze trudno jest mówić o tym, co sprawia, że pragnie wrócić na Północ. Czasami wydaje się jej, że zupełnie nie nadaje się do spotkań z tymi ludźmi, ponieważ wymaga to więcej rozumu i erudycji, niż jest – albo kiedykolwiek będzie – w stanie zaprezentować. Pod koniec wieczoru z Balą, kiedy wszyscy goście już wyszli, Flora wybucha płaczem.

– Wielkie nieba, dziecko. Jesteś chora? – W głosie Iris pobrzmiewa irytacja.

– Nie. Ja… Przepraszam. Próbuję… Chcę dobrze wypaść ze względu na ciebie. Ale czuję się taka głupia! Wiem tak niewiele, a ci ludzie są tacy inteligentni. Mówią po francusku! Ja… Ja się do tego nie nadaję!

Myśli o eleganckiej szczupłej kobiecie, która powiedziała coś w nieznanym Florze języku i sprawiła, że towarzystwo przy stole wybuchło śmiechem.

– Doprawdy, pani Harding jest jedynie dekoracją stołu… Przy okazji, moja droga, to był włoski i mówi w tym języku tylko dlatego, że jej matka to flądra, która uciekła z jakimś nędznym książątkiem. A ty mówisz po eskimosku. Nikt inny tego nie potrafi.

– Ale nikt nie wie, czy mówię w tym języku, czy nie. To nic nie znaczy, jeśli nikt inny go nie rozumie.

Iris spogląda na nią z rozdrażnieniem.

– Dobrze sobie radzisz, Floro. Widzę to, nawet jeśli ty sama tego nie dostrzegasz. A ładna pani Harding nigdy nie zasponsoruje ekspedycji, więc się nią nie przejmuj.

Flora uśmiecha się niepewnie.

– Może mogłabyś zaprosić Marka na kolejne spotkanie?

– Naprawdę uważasz, że podobałby mu się taki wieczór?

Jeśli ma być szczera, Flora nie jest wcale pewna, czy Mark dobrze by się zaprezentował w takiej atmosferze. Całkiem prawdopodobne, że czułby się gorszy, byłby urażony, nadąsany.

– Zastanowię się nad tym. Ale nie w przyszły piątek. Zależy mi na tym, żebyś kogoś poznała i nie byłoby zbyt dobrze, gdybyś wyglądała, jakbyś była… z kimś związana.

– Dlaczego? Kto to taki?

Iris uśmiecha się w odpowiedzi.

– Zobaczysz. Wyglądasz na zmęczoną. Idź się położyć. Pisałaś ostatnio do ojca?

– Jest na Północy – odpowiedziała Flora, co oznaczało, że nie.

Jej ostatni list do ojca, wysłany jeszcze przed rozpoczęciem sezonu wielorybniczego w maju, był popisowo nudny. Listy, które dostawała od niego, wcale nie okazywały się lepsze. Ojciec nigdy nie ma niczego ciekawego do napisania – zwykle wspomina o pogodzie (zazwyczaj kiepskiej) i o tym, że coraz bardziej bolą go kolana (co jest przygnębiające), przekazuje też pozdrowienia od Moiry Adam i jego nielicznych znajomych z miasta. Nie wykazuje żadnego zainteresowania ani jej studiami, ani ogólnie rzecz biorąc jej życiem. Flora opowiada mu o swoich postępach – chce mu pokazać, że dobrze sobie radzi – i o tym, że spotyka się z ważnymi ludźmi, tylko że ojciec o żadnym z nich nawet nie słyszał. Nie wspomniała ani słowem o Marku Levinsonie; nie powiedziała ojcu, że się zakochała.

Wraz z nastaniem lata ona i Mark dochodzą do porozumienia. Co drugą sobotę Mark jeździ do Kensington, idą na spacer do parku albo do muzeum, a potem wracają do domu Iris na herbatę. Jeśli jednak Iris nie ma w domu, pomijają wypad do parku i Flora zabiera go od razu na górę, do swojego małego saloniku. Stoją lub siedzą na sofie, ale jeśli siedzą, nie ma między nimi żadnego dotykania poniżej pasa. Te zasady – które wprowadziła Flora po lekturze niejasnych informacji w dziale medycznym biblioteki – głoszą, że mają pozostać ubrani, choć definicja tego słowa jest na tyle elastyczna, że pozwala na odpięcie kilku guzików. Flora zamyka drzwi i nasłuchuje kroków służących. Kiedy upewni się, że nikogo nie ma w pobliżu, podchodzi do Marka – który z poważnym wyrazem twarzy czeka, aż ona do niego podejdzie – ściąga mu okulary i odkłada je na stolik.

– Teraz masz nade mną przewagę – mówi Mark za pierwszym razem, uśmiechając się nerwowo. Flora widzi go inaczej z tak bliska: faktura jego skóry, która jest delikatna i ziemista, cienie pod jego oczami, czarne rzęsy, punkciki lekkiego zarostu na szczęce oraz szyi, pokryte meszkiem delikatne miejsce za jego uchem. Wdycha jego piżmowy zapach. Serce bije jej mocniej, kiedy dociera do niej, że Mark drży. Całuje go delikatnie, czule – jego kark, skroń, policzek, usta – i kiedy zbliża się do niego tak, że nic ich już nie dzieli, przylega do niego całym ciałem; z podekscytowaniem wyczuwa jego erekcję na swoim brzuchu, a jej piersi napierają na jego klatkę piersiową.

– Wolno robić takie rzeczy w szabas? – droczy się z nim. Wie, że jego ojciec nie rozpali ognia ani nie będzie wykonywał żadnej pracy od zachodu słońca w piątek aż do pojawienia się trzeciej gwiazdy w sobotę wieczorem.

– Prawdę powiedziawszy, zachęca się ludzi do tego – wyjaśnia z błogim westchnieniem. – Byłoby tak, gdybyśmy byli małżeństwem.

Mark całuje ją ponownie, a ona otwiera usta. Nie potrafi uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno wahała się, czy tego chce. Mark przyciska Florę do siebie, pieszcząc ją, a wtedy ona rozpina guziki jego koszuli i kładzie dłoń na jego bladej skórze, sprawiając, że z jego ust wydobywa się jęk. Ubrała się dzisiaj rano tak, by z łatwością mógł rozpiąć przód jej bluzki oraz halki i mógł pieścić i całować jej piersi. Zadziwia ją i zachwyca to, że jej ciało, które wcześniej uznawała za masywne i kłopotliwe, może być źródłem takiego uniesienia; wczepia się palcami we włosy Marka i dyszy z rozkoszy. Coraz trudniej jest im utrzymać się na nogach, ale w pewnym momencie Flora zsuwa dłoń do jego krocza w wełnianych spodniach i pociera nią tam i z powrotem, przyciskając je wypukłą częścią dłoni, aż Mark sapie, chwyta jej ramię, a jego ciałem wstrząsa dreszcz i potem tuli ją z zamkniętymi oczami i mówi, że ją kocha, tak bardzo kocha.

Flora chce to robić, chętnie niesie mu ulgę, ale jej samej – ich obojga – to nie zadowala. Pragnie być z nim nago, chce go poczuć, zobaczyć go całego, chce, by ją wypełnił. Odczuwa bolesną próżnię, która wypełnia się frustracją. A jego dłoń pocierająca ślepo przez spódnicę miejsce między jej nogami pomaga niewiele. Czasami ma wrażenie, jakby już docierała do punktu krytycznego, ale nie potrafi go przekroczyć. Być może Mark nie dostrzega tego braku albo ma za małe doświadczenie, by o to spytać, a ona sama jest zbyt zawstydzona, by mu o tym powiedzieć – zresztą i tak nie wie, jak miałaby to wyrazić.

Jedyne, co może zrobić, to zaczekać do późna, kiedy może udać się na spoczynek, przywołać to pragnienie i sobie ulżyć. Od zawsze wiedziała, jak to zrobić. Nie pamięta czasów, kiedy było inaczej.

Podczas jednej z kolacji wydawanych przez Iris, na którą Mark nie został zaproszony, Flora poznaje Freddiego Athlone’a. Jest angielsko-irlandzkim właścicielem ziemskim i chce zostać odkrywcą. Nigdy jeszcze nie był na Grenlandii, odwiedził za to Spitsbergen i wspinał się na jego niebezpieczne szczyty. Ma swoje teorie na temat bieguna północnego. I jest nią zainteresowany. Nie tylko jej pochodzeniem i doświadczeniem, ale nią samą, osobiście, choć jest sporo od niej starszy – ma trzydzieści jeden lat. Flora odkrywa, że go polubiła – jest pełen entuzjazmu i zna się na rzeczy. Mają wspólne zainteresowania. Następnego dnia Iris otrzymuje wiadomość, że Athlone zaprasza je obie na kolację.

– Przypuszczałam, że sobie poradzisz – stwierdza Iris beznamiętnie. – Nareszcie znalazł się ktoś, kto wie, o czym mówisz.

– Nie wiem, co mam zrobić – mówi Flora. – Chciałabym pójść, ale…

– Ale co? To tylko kolacja.

– Wiem, po prostu wydaje mi się, że powinnam… Mark i ja… rozmawialiśmy o małżeństwie.

– Co zrobiliście?!

– Jesteśmy… nieoficjalnie oczywiście… Jesteśmy zaręczeni.

Iris uniosła brwi ze zdziwienia – powędrowały jej aż pod grzywkę.

– Kiedy to się stało?

– Nie tak dawno.

– Myślałam, że nie zrobisz niczego głupiego.

– Nie zrobiłam! Ja go kocham.

– Zaręczać się z kimś takim…

– Czyli jakim?

– Z kimś, kto niezależnie od tego, jak jest bystry, nie ma ani pieniędzy, ani żadnych wpływów. Czy naprawdę chce, żebyś została odkrywcą? Jest przygotowany na to, by postawić cię ponad sobą? Pomoże ci wyruszyć na Północ?

Flora wpatruje się w nią, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.

– Jesteś z nim w ciąży?

– Nie!

– Jesteś tego pewna?

Flora myśli: „Gdybyś tylko wiedziała”.

– Zastanów się, czego tak naprawdę chcesz. Twój wybór, jeśli chcesz zostać panią Levinson z Bethnal Green, z hordami dzieci o kręconych włosach. Ale czy myślisz, że będziesz mogła to zrobić i wyruszyć na Arktykę?

– To niedorzeczne! Wcale by tak nie było!

Końcówka tego zdania przechodzi w szept. Jakaś jej część się zastanawia: „Czy tak właśnie by było?”. Skąd pewność, że nie?

Iris wzdycha.

– Twój ojciec o tym wie?

– Jest na morzu. Jak już powiedziałam, to nieoficjalne.

Zapada niezręczna cisza.

– Przyjmijmy zaproszenie pana Athlone’a. To tylko kolacja. Kto mówi, że jest tobą w ogóle zainteresowany? To świetna partia: pewnie kręci się wokół niego z tuzin kobiet.

– Wyglądasz na zmęczonego.

Flora i Mark spotkali się po zajęciach na Tavistock Square. Sprawia wrażenie wyczerpanego i zmartwionego, ale przecież do egzaminów kończących rok zostało już tylko kilka tygodni i na uniwersytecie wyczuwa się atmosferę ogólnego napięcia.

– Nic mi nie jest. Powtarzałem materiał do późna.

– Tak jakbyś musiał!

– Oczywiście, że muszę!

Mark jest drażliwy, ale Flora już się do tego przyzwyczaiła.

– Wszyscy mówią, że będziesz najlepszy na roku.

Mark kręci głową i wpatruje się w drzewa. Dzięki temu to, co ma mu do powiedzenia, będzie łatwiejsze.

– Tak sobie myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy nie spotkali się w tę sobotę.

– Tak? W porządku. I tak muszę pracować.

Nieco urażona, że nie jest zawiedziony, Flora kontynuuje:

– Chodzi o to, że wieczorem ma się odbyć kolacja. To dosyć ważna rzecz; będą tam ludzie związani z Arktyką, więc chcę się do tego przygotować.

Mark spogląda teraz na nią, dziwny błysk ożywia jego twarz.

– Kto będzie na tej kolacji?

– Przyjaciel Iris. Frederick Athlone.

Mark uśmiecha się szybko ze smutkiem.

– Aha. Arystokrata, którego ostatnio poznałaś.

– Tak. Był na Spitsbergenie.

– To dlatego ona nie chce mnie zaprosić, prawda?

– Co ty wygadujesz?

Mark uśmiecha się kpiąco.

– Żyd z East Endu nie pasuje do tego świata.

– Nie bądź niepoważny.

– Cóż, nie chcę stać ci na drodze. Jestem pewien, że go oczarujesz.

– To tylko jeden wieczór!

– Drugi wieczór – wysyczał Mark.

Flora westchnęła gwałtownie.

– Dlaczego jesteś taki… Nie masz powodów do zazdrości!

– Nie?

– To na tobie mi zależy.

Jego twarz łagodnieje, jak zawsze, kiedy Flora to mówi. Jakby był bezbronny.

– To pokaż im, że tak właśnie jest. Wyjdź za mnie, teraz.

Flora zastanawia się, czy to według niego żart.

– Mark, mamy teraz egzaminy na głowie! Kiedyś do tego dojdzie, ale… są pewne rzeczy, które chcę zrobić… I ty też. Musimy je zrobić. A przynajmniej zacząć.

Na jego twarzy znów pojawia się kpiący uśmiech i Flora boi się, że łzy napłyną jej do oczu.

– Masz na myśli to, że nie mam pieniędzy, by cię w tym wesprzeć. Uciekniesz z kimś, kto nimi dysponuje, gdy tylko będziesz mogła. Nie kochasz mnie tak naprawdę.

– Przestań! – Po policzkach zaczynają spływać jej łzy. – Wiesz, że cię kocham.

Jednocześnie go nienawidzi. Myśli właśnie: „Nie, nie chcę być panią Levinson z cholernego Bethnal Green”.

– Udowodnij to. Wyjdź za mnie.

– Nie mogę zrobić tego teraz. Ty idioto. My tego nie możemy zrobić.

Na twarzy Marka pojawia się rumieniec; wygląda na dziwnie podekscytowanego. Flora ma wrażenie, że jakaś jej część przygląda im się z boku i myśli: „Co tych dwoje, u diabła, wyprawia?”.

– Nie, oczywiście, że nie. Cóż za niedorzeczny pomysł. Lubiłaś mnie przez chwilę, tak trochę. – Odsuwa się od niej o krok. – Ale nie zrezygnowałabyś dla mnie z ani jednej rzeczy.

– Dlaczego miałabym to zrobić? – Mówi to niezgrabnie, łamiącym się głosem. Zaczyna potem głośno szlochać, nie dbając już o to, że ludzie zaczynają odwracać się w ich stronę. – Mark…

– Mówiłem ci, że nie jestem ciebie wart.

Prostuje się niczym męczennik w sprawie, której ona nie rozumie, odwraca się na pięcie i odchodzi.

W ciągu kilku minut mężczyzna, którego kocha (i być może tak samo nienawidzi), doprowadził do kłótni. A może jednak sama to zrobiła? Cokolwiek tam zaszło, oznacza rozłam, który zaskakująco nagle wygląda na ostateczny.

Po kolacji Flora zgadza się na ponowne spotkanie z Freddiem Athlone’em. Rozmowa z nim sprawia jej przyjemność; szanuje jej wiedzę i wygląda na to, że chce się czegoś od niej nauczyć. A ona nie jest uodporniona na okazywany jej podziw. Sił dodaje jej zaznane na Tavistock Square poczucie krzywdy. Przysięga sobie, że się nie podda, że nie napisze do Marka, a potem jednak to robi – pisze list, w którym wylewa swoją dezorientację i poczucie krzywdy. Dostaje od niego tylko krótką odpowiedź.

Mark pisze, że między nimi wszystko skończone. Prosi ją – a raczej żąda – by więcej do niego nie pisała; nie zamierza już jej odpowiadać. Ten list sprawia jej tak wiele bólu, że musi go zniszczyć, ale nie potrafi wymazać słów, które wyryły jej się w pamięci: „Nie jestem ciebie wart, tylko to powinnaś wiedzieć i… dobrze, że sprawy między nami nie zaszły dalej”.

Flora podchodzi do egzaminów kończących drugi rok studiów w stanie bolesnego otępienia. Stara się nie wypatrywać znajomej twarzy na sali egzaminacyjnej, ale dwukrotnie zauważa jego plecy znikające w oddali na korytarzu i to sprawia, że robi jej się niedobrze. Nie może powstrzymać silniejszego bicia serca, kiedy Isobel mówi coś o Herbercie czy o jakimś innym znajomym, na wypadek gdyby… Ale nikt nie rozmawia z nią o Marku, bo nikt o niczym nie miał pojęcia. Flora odkrywa, jaka jest dobra w dochowywaniu sekretów.

Flora nigdy nie była w domu Marka. Przez wiele dni, już po zakończeniu egzaminów, zadręcza się myślą, żeby się tam wybrać. Gani sama siebie: jest Królową Śniegu, gdzie podziała się jej odwaga?

Adres prowadzi ją do domu na Old Ford Road: to mała, niska chatka blisko drogi, jedna z wielu takich samych w okolicy. Zasłony w oknach na parterze są zaciągnięte. To nie musi niczego oznaczać – chodnik jest tak wąski, że przechodzący tamtędy ludzie mogą wyciągnąć rękę i dotknąć któregoś z domowników.

Puka do drzwi i czeka. Kiedy dochodzi do wniosku, że nikogo nie ma, ze środka dociera do niej jakiś odgłos i drzwi się otwierają. Stojący przed nią mężczyzna, ojciec Marka, jest tak podobny do syna, że Flora wręcz się na niego gapi: te same kręcone włosy, już siwiejące, te same brwi, ten sam kształt ust i szczęki. Mężczyzna jest nieco przygarbiony. Ma tak samo bystrą i inteligentną twarz jak Mark, tyle że nieco łagodniejszą, więcej w niej humoru i rezygnacji.

– Tak? Czego panienka chce?

Mówi z nieznanym jej, obcym akcentem.

– Chciałabym zobaczyć się z Markiem Levinsonem.

Spuścił wzrok.

– Nie jestem pewien, czy jest.

Flora nie może się powstrzymać, by nie zerknąć w przestrzeń za nim. Dom jest tak mały, że te słowa brzmią nieco absurdalnie.

– Czasami wychodzi na spacer, nie mówiąc mi o tym. Nie mam już tak dobrego słuchu jak dawniej.

– Tak? – Flora uśmiecha się, zawstydzona, że tak łatwo ją odczytał. – Nazywam się Flora Mackie. Jestem jego przyjaciółką ze studiów.

Kiedy to mówi, jej oczy wyłapują jakiś ruch na schodach. Mark stoi na półpiętrze, w cieniu. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywa.

– W porządku, tato. – Schodzi i dołącza do nich w maleńkim przedpokoju. Flora zauważa zszokowana, że mówi teraz inaczej – mówi z twardszym akcentem niż zwykle.

– Przygotować herbatę?

– Nie. Pójdziemy do parku. – Zwraca się do Flory, lecz na nią nie patrzy.

– Dziękuję. – Mówi to jego ojcu, kiedy Mark wyprowadza ją na zewnątrz. Pan Levinson kiwa głową i zamyka drzwi. Mark rusza zamaszystym krokiem. Flora musi się pośpieszyć, by nadążyć za nim na chodniku zbyt wąskim, by dwie osoby mogły iść obok siebie.

Kiedy skręcają w następną ulicę i ukazuje się brama parku, Mark zwalnia nieco kroku.

– Wygląda tak jak ty. – Flora chce sprawić, by na nią spojrzał. – Mark…

– Po co tu przyszłaś? Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła.

– Bo nie rozumiem tego wszystkiego.

On idzie nadal.

– I tęsknię za tobą.

Przysięgła sobie dwie rzeczy – że powie prawdę i że nie będzie płakać. Ta druga kwestia już zaczyna sprawiać jej trudność.

Mark wzdycha.

– Wyjeżdżam. Rezygnuję ze studiów.

Flora zatrzymuje się, ale musi znów ruszyć z miejsca, ponieważ on idzie dalej.

– Nie możesz tego zrobić! Mark… Tak świetnie sobie radzisz.

– Nie. Oblałem egzaminy. – Mówi dziwnie przytłumionym głosem.

Przeszli przez bramę parku i idą teraz w cieniu drzew.

– Nie wiesz tego, nie ma jeszcze wyników. Jestem pewna, że nie poszło ci tak źle, jak ci się wydaje.

Mark zwalnia i się zatrzymuje. Nie ogolił się dziś rano, co nadaje jego twarzy sfatygowany, nieco piracki wygląd. Flora odczuwa już pewną ulgę – jeśli to wszystko, o co chodzi, jeśli to obawa o wyniki egzaminów…

– Jak ci się układa z tym bogatym odkrywcą?

Flora wyczuwa kąśliwość w jego głosie, ale cieszy się, że jest poirytowana.

– Całkiem dobrze. Nie jest to znajomość o charakterze romantycznym. Przyjaźnimy się tak samo, jak przyjaźnię się z Davidem czy z Isobel. Tak trudno w to uwierzyć?

– To nie ma nic wspólnego z tobą. Odchodzę, bo muszę. Muszę zarabiać na utrzymanie.

– Ale dlaczego? Twój ojciec choruje? Musisz skończyć studia, został ci tylko rok! Wtedy będziesz zarabiał o wiele więcej, niż jeśli odejdziesz teraz. Dobrze o tym wiesz.

Mark rozgląda się wokoło, patrzy na ścieżkę, wszędzie, tylko nie na Florę. Ręce wepchnął do kieszeni, skulił ramiona.

– Czasami zdarzają się rzeczy, na które nie ma się wpływu, i trzeba podążyć tą drogą.

– Jeśli jest ci ciężko, przyjaciele z pewnością ci pomogą. Iris mogłaby postarać się o pieniądze dla ciebie, jeśli naprawdę…

– Przestań! Sytuacja się zmieniła. Odchodzę. Właśnie tego chcę.

– Nie wierzę ci!

– Cóż – uśmiecha się gorzko – to wiele o tobie mówi.

– Mark, na miłość boską! – Zaciska zęby z irytacji. – Wiesz, że mówię prawdę. Nie możesz zrezygnować ze studiów. To jakieś szaleństwo.

– Nie. To nie żart. Mam pewne… zobowiązania.

Flora wpatruje się w niego i robi ruch ręką zdradzający zniecierpliwienie.

– Jakie zobowiązania?

Mark po raz pierwszy spogląda jej prosto w oczy. Ból, który dostrzega w jego oczach, podnosi ją na duchu. Jeszcze się nie zdecydował, myśli Flora, jeszcze nie całkiem.

– Nie chciałem, byś mnie nienawidziła, ale lepiej będzie, jeśli tak się stanie. Bóg jeden wie, że sobie na to zasłużyłem.

Odwraca wzrok i z trudem przełyka ślinę.

– Żenię się.

Florze wydaje się przez chwilę, że coś ją uderzyło. Albo ktoś. Świat zachwiał się niebezpiecznie.

– Zostanę ojcem.

Flora zawsze myślała, że jest inteligentna. I że jej inteligencja zapewnia jej bezpieczeństwo, że może mieć wszystko, czego zapragnie, i nie musi za to płacić. Była przekonana, że dobrze sobie z wszystkim radzi. Ale takiej zapłaty nie mogła sobie wyobrazić. Odzywa się w końcu głosem, którego sama nie poznaje:

– Minęło dopiero kilka tygodni.

Mark mówi z twarzą zwróconą ku ziemi, ledwie go słychać:

– To się stało, zanim… zaczęliśmy być ze sobą naprawdę. Wiem, że to wcale nie poprawia sytuacji. Przepraszam. Sama widzisz, że nie zasługuję na twoje zainteresowanie.

Kilka kroków od nich wiewiórka skubie coś łapkami. Flora przygląda się stworzeniu o wybałuszonych błyszczących oczkach, które skupia się na swojej zdobyczy.

– Przez cały ten czas, kiedy my…

– Nie. Nie! Wcale nie.

– Kim ona jest?

Flora stara się zwalczyć ucisk, który czuje w gardle. Zaczyna się przynajmniej złościć. Pielęgnuje w sobie tę złość; usiłuje w ten sposób zapobiec temu, by przytłoczyło ją cokolwiek innego.

– Pochodzi stąd.

– Kochasz ją? – pyta ostrym tonem. Nie chce, by jej głos brzmiał tak napastliwie.

– Zamierzam postąpić jak należy. Zrobiłem coś niewłaściwego i zamierzam to naprawić. Tak trzeba postąpić.

– To wcale nie jest właściwe rozwiązanie! Na miłość boską. Jeśli jej nie kochasz, jeśli popełniłeś błąd… Nie powinieneś płacić za to do końca życia!

– Co w takim razie sugerujesz? Mam ją zostawić jej losowi? Nie zasługuje na to. A poza tym to moje dziecko.

– Istnieją pewne… miejsca. Organizacje charytatywne…

– Prowadzone zapewne przez twoich bogatych przyjaciół.

– Jeśli jej nie kochasz, nie musisz się z nią żenić. Od kiedy to jesteś takim niewolnikiem konwenansów?

– Nie mówiłabyś tak, gdybyś sama znalazła się w takiej sytuacji.

Flora dyszy teraz ciężko, jakby biegła. Kręci jej się w głowie.

– Nie znalazłabym się w takim położeniu! Ale gdybym cię kochała, nie żądałabym od ciebie, byś zrujnował swoją przyszłość. I nie chciałabym, żeby ktoś żenił się ze mną z litości, a potem już zawsze miał o to do mnie żal. Ona na to nie zasługuje.

Przez okropną chwilę wydaje jej się, że Mark się rozpłacze. Wygląda na tak zbolałego, tak bardzo młodego – poczuła się, jakby była dwa razy starsza od niego.

– Żeń się, jeśli musisz, ale nie odchodź. Skończ studia. Pomogę ci zdobyć pieniądze.

– To niemożliwe… Nie byłabyś w stanie tego zrobić.

– Iris mogłaby ci pomóc.

Mark roześmiał się dziko.

– Myślisz, że pomogłaby takiemu łajdakowi? Po tym, co zrobiłem?

– Tak, jeśli ją o to poproszę.

Uchodzi z niego rozgoryczenie – sączy się powoli – tak jak i wola walki. Tak jak i ogień.

– Nie, Floro… Nie potrafię tego znieść. Tak bardzo mi przykro. Wracaj do domu i zapomnij o mnie. Nie jestem tego wart.

Flora czuje, że po twarzy spływają jej dwie łzy.

– Przemyśl to, Mark… Nie rób…

– Muszę już iść, Floro. Spotykam się z… narzeczoną. Wkrótce się pobieramy. Za dwa tygodnie.

Rzuca jej ostatnie spojrzenie – tępe spojrzenie porażki – i odwraca się w kierunku bramy. Flora podąża za nim. Nie może znieść tego, że została porzucona.

– Jesteś tchórzem – syczy rwącym się głosem. Chce go rozzłościć. Sarkastyczny i wycofany Mark – to coś, co zna i jest w stanie znieść.

On się wzdryga.

– Postępuję słusznie. Musisz to zaakceptować.

– Nie – odpowiada Flora pełnym emocji głosem. – Nie akceptuję!

Przestaje jednak iść.

Mark wyczuwa, że ona stanęła, i sam zatrzymuje się na krótką chwilę, po czym rusza dalej nierównym krokiem, z szarpnięciem, jakby zrywał coś rozpiętego między nimi.

Flora opada na najbliższą ławkę. Ma wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Po jakiejś minucie to uczucie przechodzi.

Idzie z powrotem do domu na Old Ford Road. Kiedy pan Levinson otwiera drzwi, Flora kładzie dłoń na futrynie.

– Panna Mackie. Nie ma z panią Marka?

– Poszedł na spotkanie z narzeczoną. Powiedziałam mu, że nie musi odchodzić ze studiów. Jeśli nie może ukończyć nauki przez brak pieniędzy, przyjaciele mu pomogą. Chciałam, żeby pan o tym wiedział. Nie może zrujnować sobie życia.

Flora mówi szybko, nie odważając się przerwać.

– Och, panienko. – Pan Levinson zaciska usta w zmęczonym uśmiechu. – Dziękuję za te słowa i proszę podziękować jego przyjaciołom za życzliwą ofertę. To nie jest kwestia pieniędzy. Mark podjął już decyzję. W grę wchodzi jego duma. Zawsze tak ma.

– Proszę mu tylko to przekazać.

Mężczyzna wzrusza ramionami, ale potakuje. Z twarzy jest bardzo podobny do Marka, ale na jego obliczu nie maluje się złość ani ból, na które ona nie jest już w stanie patrzeć.

– Panno Mackie…

Flora odwraca się ponownie w kierunku drzwi.

– Pani i mój syn byliście dobrymi przyjaciółmi, prawda?

Flora woli się nie odzywać.

– Przykro mi.