POWRÓT Z PRZYLĄDKA DUPREEGO, 82°34’N, 46°12’W (SPORNE)
CZERWIEC 1892
– Na prawo! Na prawo! Niech cię szlag!
Frank jest niemal pewny, że Armitage przeklina sanie. Przerzuca ciężar ciała na prawo, sanie go ciągną, co sprawia, że lina wrzyna mu się w ramię i ściska go potwornie w pasie. Armitage uwiesza się na drugiej linie. Metek, myśliwy, trzyma i prowadzi sanie, kiedy zsuwają je po wygładzonym przez wiatr lodowym zboczu. Jest tak stromo, że musieli odpiąć psy – ich ostre szczeknięcia przebijają się czasami przez ryk wiatru.
Metek podnosi dłoń – stop! Wskazuje na coś poniżej – ciemna linia na śniegu przecina im drogę. To rozpadlina. W tym samym momencie Armitage traci równowagę i przez kilka pełnych napięcia sekund zsuwa się ku niebieskiej szczelinie. Frank pada na ziemię i wbija pięty w blok lodu. Ostrożnie podnosi głowę: Lester leży twarzą do ziemi, z rozrzuconymi na boki rękami i nogami, kilka metrów od rozpadliny; Metek przewrócił sanie na bok, robiąc z nich kotwicę i ratując Armitage’a przed groźnym upadkiem. Ich szef podciąga się po zboczu, oczy ma przysłonięte oblodzonym kapturem, na jego twarzy widać tylko czarną dziurę otwartych ust. Wydobywają się z nich jakieś słowa, ale Frank nie może ich dosłyszeć. Może Armitage znowu wścieka się na Meteka za sanie; spadła z nich większość sprzętu, wiązanie jednej z płóz się poluzowało…
Frank podciąga się do pozycji siedzącej, a wiatr wali go w plecy niczym przewracająca się szafa. Przytłaczające, choć najwyraźniej konieczne jest to, że po raz kolejny będzie musiał wstać i przepakować sanie. Konieczne, ale raczej niemożliwe jest również to, że Metek znów naprawi rozpadającą się płozę. Przytłaczające, lecz niestety prawdziwe jest to, że ich piec przecieka, a paliwa mają tak mało, że ledwo mogą podgrzać jedzenie, a ich ubrania zamarzły na twardo na zewnątrz i są wilgotne od środka. A już kompletnie przytłaczające jest to, że nadal dzieli ich kilka dni od bazy na wybrzeżu i że trzyma się kurczowo szklistego i zdradliwego lodowego zbocza, smagany wiatrem i śniegiem. Zaczyna tracić nadzieję, że jeszcze kiedyś zobaczy dom, rodzinę i narzeczoną. Nie pierwszy raz podczas tej wyprawy Frank ma ochotę się rozpłakać. Na szczęście jest za zimno na łzy.
Lester Armitage, Metek i Frank są na czapie lodowej już od dziewięćdziesięciu dni. Młodszy myśliwy, Tateraq, zawrócił po niecałych pięćdziesięciu kilometrach, zostawiając im jedne sanie i dwadzieścia psów. Inni kontynuowali wędrówkę.
Dotarli na północne wybrzeże Grenlandii i z powrotem, pokonując pieszo tysiąc czterysta kilometrów. Każdy kilometr zdobywali w boleściach. Czasami śnieg był delikatny jak mąka i grzęźli w nim po uda, czasami szorstki jak piasek i płozy ledwo mogły się po nim prześlizgnąć, a czasami pokrywała go szklista skorupa, która rozcinała łapy psom i podeszwy członków wyprawy. Na ich drodze leżą wyrzeźbione przez lód grzbiety; ogromne, twarde niczym beton przeszkody, przez które nie mogą wyrąbać sobie drogi, lecz muszą przeciągnąć po nich sanie na drugą stronę – a kiedy nie jest to możliwe, rozpakowują je, przeciągają, wspinają się z powrotem, przeciągają sprzęt, przepakowują go, rozplątują uprząż psów, idą do kolejnego grzbietu i powtarzają wszystko od nowa, a potem jeszcze raz i jeszcze raz…
Czasami Frank się zastanawia, czy Armitage nie postradał zmysłów. Czasami myśli, czy to jego nie ogarnia szaleństwo: przy słabej widoczności, co zdarzało się często, łatwo było ulec iluzji, że idą i idą, ale w ogóle nie posuwają się naprzód w tej niezmiennej szarości. Takie chwile w połączeniu ze znużeniem, niepewnością i niewygodą ich przygnębiały. Ale zdarzały się też momenty, kiedy słońce wypalało mgłę i kiedy wygrzebywali się rankiem ze swojego śnieżnego illu, by odkryć, że mają nad sobą jaskrawoniebieskie niebo, a w oddali skrzą się niewidziane dotąd wcześniej góry; wtedy Frank przynajmniej przez chwilę szczerze się cieszy, że tam jest.
Po czterdziestu czterech dniach marszu dotarli do szczytu smaganego wiatrem klifu. Od jego podnóża na północ rozciągała się lodowa równina, tak daleko, jak mogli we mgle sięgnąć wzrokiem. Zamarznięte morze wyglądało strasznie – chaotyczna gmatwanina grzbietów i zagłębień, gorsza niż to, z czym stykali się na lądzie. Perspektywa wyruszenia przez to niestabilne pustkowie była przerażająca, a według najbardziej optymistycznych wyliczeń Lestera od bieguna nadal dzieliło ich ponad sześćset kilometrów. Przybycie na północne wybrzeże uczcili sprzeczką na temat wysokości klifu – było im to potrzebne do wyliczenia odległości do horyzontu. Z braku kamieni (a nawet, o ironio, śniegu), które mogliby zrzucić z krawędzi klifu, poświęcili pustą puszkę, obciążoną psim gównem, ale odbiła się od nierównej ściany skalnej i zniknęła bez dźwięku (Frank ucieszył się ogromnie, że to nie on ją rzucił). Lester uznał, że klif ma nieco ponad dwieście metrów wysokości, według Franka zaś było to raczej około stu pięćdziesięciu metrów. Wynikało stąd, że horyzont był oddalony o mniej więcej pięćdziesiąt sześć kilometrów lub o niecałe czterdzieści osiem kilometrów. Sprzeczka była bezcelowa: przy gęstej, zmiennej mgle widzieli na tym lodzie najwyżej na dystans półtora kilometra. Lester chciał zaczekać, aż pogoda się poprawi, ale mieli mało jedzenia i paliwa. Po dwunastogodzinnym wyczekiwaniu w kiepskich warunkach pogodowych, podczas którego nikomu nie wolno było zasnąć, dał w końcu nakaz do odwrotu. Frank był przekonany, że w przeciwnym razie on albo Metek zepchnęliby go z klifu. Podczas drogi powrotnej zaczęły padać psy, a ich ciała dawano na pożarcie tym, które przetrwały. Mężczyźni nie mogli jeść ich mięsa, nie wiedząc, na co poumierały. Nie potrafili też odszukać zapasów żywności, które poukrywali podczas podróży w tamtą stronę, więc musieli racjonować jedzenie.
Teraz przynajmniej dotarli do lodowca, którym mieli zejść z czapy lodowej i wrócić do bazy. Nadal musieli pokonać osiemdziesiąt kilometrów. Paliwo już im się prawie skończyło – starczy go może na to, by przez dwa wieczory stopić śnieg do picia. Są przemarznięci, głodni i okropnie spragnieni. Przy życiu zostało jeszcze tylko sześć psów. Frank ma odmrożenia na policzkach i dłoniach. Metek cierpi z powodu biegunki. Lester odmroził sobie stopy. Frank, który składał przysięgę, że będzie nieść ludziom ulgę w cierpieniu, nie jest w stanie zaradzić żadnej z tych rzeczy.
Lester znów krzyczy. Frank chwieje się na nogach i gramoli się bokiem po zboczu do uwięzionych sań. Metek wskazuje na płozę – poluzowało się wiązanie, a na samej płozie pojawiło się pęknięcie. Frank spogląda na Lestera. Przez chwilę wydaje mu się, że szef płacze; jego twarz jest maską urażonego niedowierzania – obliczem człowieka, przeciwko któremu świat od dłuższego czasu spiskuje.
Odwraca się do Meteka i krzyczy głośno:
– Możesz to naprawić?
Jeśli Metek jest już u kresu wytrzymałości, nie okazuje tego. Skinął głową, ieh; potrafi zdziałać cuda z tymi rzeczami, codziennie ratuje im życie, ale potrzeba mu więcej skórzanych rzemieni, może kawałek puszki, jeśli mogą ją poświęcić. Kiedy Frank to w końcu pojmuje, kuca i zaczyna przeszukiwać – zdrętwiałymi, powolnymi ruchami, które stały się już w ich przypadku normą – skromny ekwipunek, w nadziei, że znajdzie coś, co pozwoli im wrócić do domu.