ROZDZIAŁ 15

NEQI, 77°52’N, 71°37’W

LIPIEC 1892

Ekipa Jakoba dociera na wybrzeże Grenlandii 30 czerwca, czyli zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Kiedy od podnóża lodowca dzieli ich jeszcze około półtora kilometra, zauważają mknące im na powitanie sanie. Przez kilka wypełnionych podekscytowaniem sekund zastanawiają się, czy komitet powitalny stanowią Armitage i Frank. Wtedy dostrzegają, że sanie prowadzi dwóch myśliwych: Omowyak i jego syn, Sorqaq. Eskimosi pozdrawiają Amerykanów i radośnie oznajmiają Johannesowi, że uznali ich już za zmarłych.

– Nie było nas dwanaście tygodni – mówi zdziwiony Erdinger – czyli tyle, ile planowaliśmy.

– Okropna pogoda! – tłumaczy Johannes. Inni spoglądają na siebie z pierwszymi oznakami zaniepokojenia.

– Czy Armitage i Urbino wrócili?

– Nie. Nie ma ich tu. Nadal są tam. – Omowyak i Johannes wskazują na czapę lodową. Jakob rozumie większość tego, co mówi Omowyak, ale Johannes dla pewności tłumaczy słowa Eskimosa.

– Mieliśmy tu straszne burze. Na lodzie śródlądowym zero zwierzyny. Tateraq wrócił, bo nie było co jeść. Oni pewnie już nie żyją.

– Może po prostu ich powrót się opóźnia.

Johannes i Omowyak się naradzają. Omowyak jest jednak stanowczy.

– Nie żyją. Tak – powtarza Johannes.

Pierwszego dnia po powrocie do bazy rozpalają w piecu i zużywają nieco cennego węgla, by przygotować gorącą kąpiel – po wielu miesiącach mycia się w zimnej wodzie jest to intensywna, niemal erotyczna przyjemność. Jakob zgolił brodę, co go rozśmieszyło, bo odsłonięta skóra jest ziemista, podczas gdy resztę twarzy, podobnie jak całe ciało, ma mocno opaloną. Erdinger idzie poszukać Mikissoq, swojej kochanki z poprzedniej zimy, i wraca nadąsany, ponieważ jego miejsce zajął ktoś inny. Miarka się przebiera, kiedy zostaje ugryziony przez psa i zainfekowana dłoń mu puchnie. Obsesyjnie obserwują linię brzegową fiordu w nadziei, że wypatrzą jakiś ruch, który mógłby zwiastować powrót kolegów.

Po czterech dniach Jakob wraz z Shullem oraz dwoma miejscowymi, Omowyakiem i Ayakou, kuzynem Meteka, wyruszają na poszukiwania ekipy północnej. Trasa Armitage’a miała ich zaprowadzić do lodowca na czapie lodowej, potem w głąb lądu, aż do fiordu Sherarda Osborna, daleko na północy, a potem jeszcze dalej.

Na ich mapach większość linii brzegowej Grenlandii to biała plama. Jedyne widoczne na nich słowa to „Interior”, którego całą powierzchnię przykrywa słowo „Lód”. Lód przed duże L. Na północy i na wschodzie ziemia jest zamazana: Armitage, Metek i Frank zeszli z krawędzi znanego świata.

Dwoje sań z trudem pokonuje szerokie podnóże lodowca, które tworzy swego rodzaju szosę na czapie lodowej. Z oddali wydaje się gładkie i płaskie, lekko nachylone, ale już z bliska to prawdziwy chaos piętrzących się bloków twardego i gładkiego lodu, poprzetykanych widocznymi i ukrytymi rozpadlinami. Wiedzą, jak unikać najgorszych miejsc, gdzie lodowiec zawija się wokół klifu z piaskowca, ale nie mogą ominąć tego poszarpanego chaosu w wyższych odcinkach, tam, gdzie wylewa się z samej czapy lodowej i zaczyna nieskończenie powolnie i cierpliwie opadać ku morzu.

W porównaniu z tym monstrum lodowiec, gdzie Jakob złamał kostkę, był sylfidą. Różni się od tamtego pod wszelkimi względami: wielkością, szerokością geograficzną, na której leży, i otaczającymi go górami. Dociera do niego, że chciałby mieć czas na to, by go narysować i pomierzyć, by pożyć trochę z tymi skrzypnięciami i łoskotem, które rozlegają się nagle pod nimi, i poznać jego tajemnice. Kiedy mają przekroczyć szczególnie głęboką rozpadlinę jednymi z sań, Jakob zatrzymuje się w połowie drogi i wpatruje w jej niebieską głębię.

– Chwila. W porządku – woła. Kiedy kładzie się w poprzek sań, tak że jego głowa zwisa nad rozpadliną, czuje jej mroźny wyziew; kilkanaście centymetrów od powierzchni nie czuć już słonecznego ciepła. Ściany rozpadliny błyszczą. Barwy lodu przechodzą ze srebra i najbledszego błękitu w kolor miętowy i kobaltowy, zanim znikną w czarnej gardzieli, kolebce zimna. Jakieś trzy metry poniżej w ciemności pojawia się turkusowy przebłysk. Ukryty komin? Fragment szczególnie czystego lodu? Może to wody roztopowe, które tworzą się na powierzchni, znajdują słaby punkt i zamarzają ponownie. W głowie pojawiają mu się pytania, teorie… Pochyla się jeszcze bardziej, wyciągając w dół, i podczas krótkiej chwili bezwietrznej ciszy słyszy szept. Wstrzymuje oddech, wysila się; słyszy delikatny szmer sublimacji kryształków lodu – coś, co kiedyś uznawał za niemożliwe – które przechodzą prosto ze swojego stanu stałego w parę. Brzmi to jak jakiś język, lód wysyła mu szeptem zaproszenie, którego on nie potrafi tak do końca załapać. Musi oprzeć się pokusie, by nie zsunąć się z sań i tam nie zejść.

Czwartego dnia, zanim docierają na szczyt lodowca, prowadzący ich Ayakou krzyczy i pokazuje na coś z przodu.

– Qamiut! Sanie! Sanie! – krzyczy radośnie. Ani Jakob, ani Shull nie widzą niczego przez daszki mające chronić ich przed słońcem, ale czują nagły przypływ nadziei i ulgi, ich wcześniejszy strach wydaje się przytłaczający. Dopiero po piętnastu minutach Jakob dostrzega czarne punkty na nierównym terenie przed nimi. Po jakimś czasie jeden z tych punktów coś krzyczy i macha do nich. Wtedy jakimś cudem zbliżają się do siebie i trzy poczerniałe od wiatru i mrozu twarze, obrośnięte brodami i kulkami lodu, wyszczerzają się z ulgi w powitalnych uśmiechach. Jakob obejmuje Franka z radości, że znów go widzi. Ściska nawet Armitage’a. Śmieją się i rozmawiają ochrypłymi głosami. Wysuszona warga Franka pęka i kropla krwi spływa powoli, makabrycznie na jego brodę.

W Neqi, kiedy po raz pierwszy od wielu miesięcy mężczyźni ściągają ubrania, Jakob jest ponownie zszokowany wyglądem Franka. Jego przyjaciel, który zawsze był niezwykle potężny i silny, wygląda teraz upiornie – jest wychudzony i jakby się skurczył. Jego twarz przedstawia straszny widok: schodzi mu poczerniała, poraniona skóra, ma zaczerwienione i załzawione oczy. Jego lewa ręka jest bezużyteczna. Ważą się: Frank schudł prawie siedemnaście kilogramów; Lester – prawie dziesięć, ale on już wcześniej był szczuplejszy i żylasty. Metek odmawia ważenia i jak tylko kończą się rozpakowywać, wymyka się po cichu – nie mógł się pewnie doczekać, by poinformować żonę, że nie jest wdową.

Pomimo ogólnego dobrego nastroju Armitage zachowuje się dziwnie. Upiera się, że nie trzeba było ich ratować, więc Erdinger, Jakob oraz Shull wspólnie przyznają, że tylko wyszli im na powitanie. Ich własna wyprawa była łatwa; nie mogli uwierzyć w to, jak drastycznie odmienne warunki panowały na czapie lodowej, więc to zdumiewające osiągnięcie… Spojrzenie Lestera, zawsze niepokojące, wydawało się teraz niezdolne do skupienia się na ich twarzach; zamiast tego w roztargnieniu przesuwał wzrok nad ich głowami.

– Tateraqa powinno się wychłostać. Zapłaciłem za te psy. Zawarliśmy umowę.

– Może pomyślał, że pan je wynajął. Stracił wcześniej kilka swoich psów. Tak czy inaczej, nie będziemy potrzebować psów, zanim dotrze tu statek.

Niezależnie od tego, co mówią, Armitage’a chyba i tak nie cieszy to, co osiągnęli. Pomimo sukcesu jego wyprawy – obu wypraw – jest zasępiony. Następne dni spędza w swojej prywatnej alkowie – to róg chaty odgrodzony skrzyniami – wpatruje się w zdjęcie swojej żony i robi zapiski w dzienniku. Potem się ożywia i zabiera Johannesa oraz Shulla na wizytę w wiosce na wybrzeżu. Zamierza – łapówkami i obietnicami, a jeśli okaże się to konieczne, także groźbami – zapewnić sobie o wiele więcej psów na kolejną wyprawę.

Pod jego nieobecność w bazie powraca pewien rytm. Sezon na podróże saniami dobiegł już końca – morze się roztopiło, a pozostały tam lód jest za cienki i zbyt niebezpieczny, by po nim jeździć. Mężczyźni czekają na statek, Sachem. Jakob przegląda próbki skał, sprawdza zapiski z prac w terenie i na ich podstawie sporządza czystopisy. Tego typu zajęcie zawsze przynosiło mu ukojenie.

Bujna trawa pokrywa teraz ziemię od brzegu do klifów i kusi mężczyzn, by rozciągnąć się na niej, kiedy tylko pojawia się słońce. Łowią ryby, pobierają próbki wody morskiej, podglądają pod mikroskopem niewidzialny świat, w którym tak wiele się dzieje. Obserwują foki parzące się na plaży. Towarzyszą młodym chłopcom, kiedy ci wspinają się po klifach, by poszukać jaj alk i złapać ptaki w sieci własnej roboty.

Niewielka, zerodowana góra osiada naprzeciwko ich chaty. Jest wysoka i cienka i przypomina im nieśmiałego, pełnego nadziei żebraka. Każdego dnia fale coraz bardziej podmywają jej podstawę. Erdinger nadaje jej nazwę Bert Bergman i wszyscy robią zakłady, kiedy góra się przewróci.

– Przestałem zapisywać cokolwiek w dzienniku. To znaczy cokolwiek… dodatkowego.

Frank rozciągnął się na kawałku kamienistej plaży nad samym brzegiem wody. Odkąd wrócił, jest ospały i większość czasu spędza na jedzeniu i piciu. Słabe światło słoneczne ogrzewa mu twarz, która zrzuca poczerniałe strupy w odmrożonych miejscach. Jakob siedzi obok i niezdarnie naprawia futrzane buty. Kilka metrów dalej widać górę Berta Bergmana, strapioną i przygarbioną, jakby męczył ją ból brzucha; jest zielonkawa niczym przyjazny duch. Jakob przyzwyczaił się do jej obecności; będzie mu smutno, kiedy w końcu runie. W szwie swojego kamik znajduje coś, co wygląda jak jajeczko czerwia, i dźga to igłą.

– Co masz na myśli?

Rozmawiają powoli i opieszale. Słońce nie zachodzi, więc po co się śpieszyć?

– No wiesz… Wiedziałem, że pod koniec tego wszystkiego zażąda mojego dziennika, więc nie mogłem tam napisać tego, co naprawdę myślałem, a czasami wydawało mi się, że postradał zmysły. Strasznie naciskał, by iść dalej, jakby w ogóle nie dbał o to, czy uda mu się stamtąd wrócić. Nie obchodzi mnie, co ktoś zamierza zrobić z własną skórą, ale jeśli jest odpowiedzialny za życie innych osób, nie może tak postępować.

Frank wygląda na zaniepokojonego; zerka w stronę chaty, jego głos jest ledwo słyszalny.

– Metek i ja chcieliśmy kopczykami i flagami oznaczyć kryjówki z jedzeniem, na wypadek gdybyśmy w drodze powrotnej zgubili szlak. Powiedział, że to strata czasu; twierdził, że nie będziemy ich potrzebować i tak dalej. Sugerował, że marudzimy jak stare baby. Rzecz jasna, w drodze powrotnej były takie zaspy, że w ogóle nie widzieliśmy szlaku. Nie zdołaliśmy odnaleźć składów z żywnością. Ani jednego. Nie mieliśmy już jedzenia, kiedy nas znaleźliście. Mieliśmy cholerne szczęście. Oczekiwał ode mnie lojalności i posłuszeństwa. I je dostał. Pewne ryzyko można zaakceptować. Ale nie przybyłem tutaj, by zginąć przez czyjś… głupi upór. Czy to sprawia, że jestem tchórzem?

– Oczywiście, że nie! Powiedział tak?

– Nie dosłownie.

– Jak wyglądało północne wybrzeże?

Frank parsknął.

– Mgła była tak gęsta, że nie za wiele zobaczyliśmy. Teren obniżał się na długim odcinku, a potem nagle opadł stromo w morski lód. Widoczność była okropna. Czekaliśmy dwanaście godzin, aż mgła się podniesie, ale tak się nie stało. To mogło być północne wybrzeże, ale zobaczyliśmy tylko kilka jego kilometrów. To mógł być brzeg fiordu. Nie dało się tego stwierdzić.

– Zrobiłeś zdjęcia, prawda?

– Nie wiem, ile na nich zobaczysz. One niczego nie dowodzą.

– Lester powiedział, że wybrzeże skręca tam na południowy wschód.

– Z tego, co widzieliśmy.

– To była nadzwyczajna wyprawa, Frank. Dotarliście do miejsca, gdzie nikogo wcześniej nie było.

Frank milczy dłuższą chwilę.

– Nie powtarzaj tego nikomu, Jake. Obiecujesz?

– Oczywiście.

– Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Nie zatrzymywaliśmy się, żeby robić pomiary. Wydaje mi się, że przez całą wyprawę zrobił dwa pomiary długości geograficznej.

– Ale… zrobiliście pomiary na wybrzeżu?

– Nie było słońca. Ustalaliśmy położenie szacunkowo.

Jakob usiłuje ukryć, jak bardzo jest zszokowany. Brak wiedzy na temat dokładnego położenia – i brak możliwości, by to udowodnić – to ciężki grzech odkrywcy.

– Pewnie dlatego Lester zachowuje się tak… – rzucił kolejne szybkie spojrzenie wokoło – …dziwnie. Zdaje sobie sprawę, że… może nie poniósł porażki, ale dopuścił się zaniedbań i dobrze o tym wie.

Jakob pomyślał o ich pracy na Ziemi Ellesmere’a. Zarówno on sam, jak i Erdinger robili pomiary, a potem sprawdzali nawzajem swoje obliczenia. Jest raczej pewny, że jemu nie można zarzucić niedbalstwa. Jednakże dla Franka to żadne pocieszenie. Nie sądził, że Armitage może być zdolny do takiej amatorszczyzny.

Frank mówi cicho:

– Myślałem, że nie uda nam się wrócić.

– Ale wróciliście.

Frank wzdycha ciężko.

– Myślałem tam często o Marion. Jakże głupio byłoby zginąć dla czegoś takiego. Dotarło do mnie, że jestem – zaśmiał się – niezbyt odważny. Kiedy wrócę do domu, chętnie zasiądę w gabinecie lekarskim i będę wiódł bezpieczne, wygodne życie, otoczony przyjaciółmi i rodziną.

– Nie ma w tym nic złego. To nie ma nic wspólnego z odwagą lub jej brakiem.

– Ale to nie dla ciebie.

– Nie powiedziałbym tego, ale… chciałbym tam wrócić.

– Lester zamierza wrócić. – Frank spogląda na Jakoba. – Wróciłbyś z nim?

Jakob wzruszył ramionami.

– To zależy. Jeśli prace geologiczne pójdą dobrze, może będę w stanie zorganizować coś podobnego na własną rękę.

Frank przysłania oczy dłonią i obaj milkną. Ktoś ich woła, więc odwracają głowy od morza. Podchodzą do nich dwie Eskimoski. Jedną z nich jest Meqro, cicha i pogodna dziewczyna, która na wiosnę krótko była kochanką Franka. Druga to młoda wdowa, Ainineq. Obie się uśmiechają. Meqro siada obok Franka, który się prostuje i uśmiecha nieśmiało.

Ainineq kuca koło Jakoba i przygląda się jego ręcznej robocie.

– Bardzo źle – stwierdza ze śmiechem. – Pozwól mi to zrobić!

– Chcę się nauczyć samemu, jak to się robi.

– Pah! Jesteś mężczyzną – mówi, uśmiechając się lekceważąco. – To coś dla kobiety.

Oddaje jej but i przygląda się, jak kobieta bierze do ręki igłę oraz nić i zaczyna naprawiać jego pracę.