NEQI, 77°52’N, 71°37’W
LIPIEC 1892
Zeszłego lata, kiedy Sachem z trudem przebijał się przez lody Cieśniny Smitha i rzucił kotwicę w zatoce Neqi, mieszkańcy wioski wyszli ze swoich domów, przyjrzeli się wysokim przybyszom, którzy nie byli upernallit, i spytali nieufnie:
– Jesteście ludźmi czy duchami?
Amerykanie odpowiedzieli tak, jak wcześniej nauczył ich Johannes: „Jesteśmy ludźmi”. Należało odpowiedzieć w ten sposób, by zapewnić ich, że nie jest się demonem.
Szybko rozeszła się wieść o wielkim domu, który wybudowali kallunat; Eskimosi przybyli tam z całego wybrzeża i w pobliżu pojawiło się rozproszone obozowisko tupik, namiotów z niegarbowanej skóry.
Eskimosi przywieźli kły narwali, mięso i futra, a Amerykanie, którzy na to liczyli, w zamian za te produkty dali im przybory kuchenne, narzędzia, ozdoby i drewno. Część mężczyzn wynajęto na zimę do polowania, a kobiety zatrudniono do szycia i ogólnego posługiwania. Najbardziej pożyteczną rzeczą, jaką robili, było wyprawianie foczych i niedźwiedzich skór, z których następnie szyto męską odzież na zimę: spodnie ze skóry niedźwiedzia, buty z foki oraz kurtki typu parka z foczych jelit. Były przepięknie wykonane, ciepłe i wodoodporne. Gotowali i dbali o porządek, delikatnie mówiąc, niesystematycznie.
Najbardziej ciekawe przybyszy były kobiety. Wydawały się pozbawione nieśmiałości. Kiedy świeciło słońce lub kiedy w namiotach nagrzało się od lamp i wyziewów licznych ciał, kobiety ściągały parki i nieskrępowane siedziały tam niemal nago, odziane tylko w spodenki z lisiej skóry. Mężczyźni robili podobnie i rozbierali się do samych spodni z niedźwiedziej skóry. Eskimosi nie zwracali uwagi na coś, co było dla nich praktycznym rozwiązaniem stosowanym, kiedy ich ubrania przemokły od potu, więc Jakob i inni odwracali wzrok i starali się robić to samo.
Trudno tam było bronić tradycyjnej moralności ze względu na brak prywatności (Eskimosi nie znali tego pojęcia) i brak wody do mycia (równie tam nieznanej), co oznaczało, że Eskimosi roztaczali wokół ostry zaduch potu i foczego łoju. Początkowo skuteczny straszak stopniowo tracił swoją moc, ponieważ Amerykanie przyzwyczaili się do tego zapachu. Niebezpieczną cechą okazała się kokieteryjna przyjazność kobiet, te zaś, które Lester wybrał na służące, były atrakcyjne i do wzięcia, a przynajmniej tak się wydawało. Mężczyźni słyszeli pogłoski o wymianie żon oraz o rozwiązłości Eskimosek – Jakob założył, że obie te kwestie wyolbrzymiano, ale okazały się one prawdą.
Jedną z posługaczek była Natseq – wdowa z dwójką małych dzieci. Była pulchna, opalona, a w jej głosie pobrzmiewała zwykle lekka ironia. Prawie nie odzywała się do Jakoba, aż pewnej nocy jesienią, kiedy wszyscy położyli się już do łóżek (Amerykanie spali w jednym wielkim pomieszczeniu podzielonym zasłonami – tylko Armitage miał miejsce za ścianą z pudeł), Jakob obudził się, gdy ktoś zaczął wdrapywać się do jego łóżka. Chatę przenikało szare światło bijące od śniegu na zewnątrz.
– Żadnego gadania – wyszeptała i uśmiechając się, błysnęła zębami. Domyślił się, dlaczego przyszła, i był tym równie zaskoczony, co podekscytowany.
– Natseq… – wymamrotał. Krew gwałtownie wzburzyła się w jego kroczu; było to niemal bolesne.
Położyła się obok niego pod kocami – łóżko miało niecały metr szerokości, czuł więc jej ciepłą skórę i ostry zapach. Nie miała na sobie nic poza spodenkami. Pomyślał: „Chyba nie do końca się przebudziłem, raczej nie mam tu nic do powiedzenia…”.
– Dzisiaj w nocy, Te Pey – wyszeptała. – Widzę, że życie sprawia ci ból.
Jakob nie potrafił wymyślić żadnej odpowiedzi, nie zamierzał też sprzeciwiać się czemukolwiek, co mówiła. Natseq położyła gołą nogę na jego nodze. Obejmował ją ramieniem. Ciepłą dłonią pocierała jego klatkę piersiową, łaskotała mu brzuch, co sprawiało, że jego mięśnie napinały się wyczekująco, a potem przesunęła ją niżej i natknęła na jego nabrzmiałego penisa, który fiknął pod wpływem jej dotyku. Jakob zadrżał z rozkoszy; była niemal nie do zniesienia. Dawno już tego nie robił i teraz od razu był bliski wybuchu. Modlił się, żeby się nie skompromitować.
– Marmarai – zamruczała. Jakob znał to słowo, mamrotane z uznaniem nad wszystkim, od fajki po kęs przegniłego mięsa alki, oznaczało mniej więcej: „Mmm, dobre”. Przypomniał sobie, że powiedział to mały chłopiec po tym, jak zlizał sobie smarki z ręki. To nieco pomogło Jakobowi.
Było to dziwne – nie odpychające, ale i tak dziwne. Spróbował pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę na znak, że się nie zgadza. Pocierała nosem jego twarz, ale unikała jego ust. Pieścił gładkie, pulchne ciało i przy jej pełnej współpracy ściągnął jej futrzane spodenki, ale kiedy spróbował wsunąć dłoń między jej nogi, odpędziła go, sycząc: Naamik, naamik! Nie! A kiedy zaczął całować jej piersi, z zaskoczeniem zauważył, że jego usta są wilgotne. Spojrzał na nią zdziwiony – w zamroczeniu zapomniał, że Natseq ma dwuletnie dziecko. Widział, że wpatrywała się w niego czarnymi, niemal świecącymi w ciemności oczami o ciężkich powiekach.
– Marmarai – wyszeptała ponownie, śmiejąc się cicho, i przyciągnęła go do siebie, by dalej ssał jej pierś.
Jakob odczuwał pewien niepokój – wina byłaby tu chyba zbyt mocnym słowem – w związku ze swoim romansem z Natseq, tyle że jego koledzy robili to samo. Wszyscy wiedzieli tam wszystko o innych. Armitage wziął sobie na towarzyszkę piękną młodą kobietę o imieniu Ivalu, choć była żoną miejscowego szamana, a na ścianie swojej wnęki powiesił zdjęcie żony. Erdinger był rozwiązły i niewybredny (nie żeby, przyznał Jakob sam przed sobą, on był tam szczególnie wybredny). Ale nie wszyscy z nich ulegli; przystojny Shull – pewnie przyciągał tam uwagę kobiet tak samo jak w Nowym Jorku – ze śmiechem odprawił wiele miejscowych dziewcząt. Frank, przynajmniej początkowo, tłumaczył im, że się żeni i że nie może robić takich rzeczy, niezależnie od tego, jak były urocze.
Wczesną zimą ekipa myśliwych wróciła do wioski z saniami zawalonymi tuszami morsów. Wywołało to dużo krzyku i śmiechu – wyglądało na to, że dla Eskimosów nie ma większego szczęścia niż kupa surowego mięsa. Śnieg wokół wioski poczerwieniał od tej jatki. Wtedy Jakob zrozumiał, jak surowe jest równanie ich życia. Od kilku miejscowych usłyszeli: „Tej zimy będziemy jeść – przeżyjemy!”. Puste sanie oznaczały głód. Właśnie na tym pograniczu przeżycia i zagłady pojął, dlaczego kobieta bez skrupułów wdrapuje się tam do łóżka mężczyzny. Za kilka miesięcy możemy już nie żyć, więc dlaczego nie mielibyśmy się teraz zabawić?
Wieczorem tego dnia, kiedy wrócili myśliwi, Amerykanom przypomniano imiona tych, którzy byli na polowaniu, i Jakob z przerażeniem odkrył, że jednego z nich przedstawiono jako „Sadloqa, męża Natseq”. Początkowo myślał, że pewnie chodzi o jakąś inną Natseq, ale potem dostrzegł, że z czułością pocierają się nosami, a Sadloq nosi wokoło dziewczynę na ramieniu. Przerażony Jakob wykorzystał pierwszą chwilę, kiedy mógł pomówić z Natseq na względnej osobności, i powiedział:
– Natseq, myślałem, że twój mąż nie żyje! Nie ośmieliłbym się…
Natseq wpatrywała się w niego, a na jej twarzy zaczął rozkwitać uśmiech.
– Nie jestem wdową. Sadloq był na polowaniu. Ainineq jest wdową. Jej mąż, Kali, zginął w zeszłym roku, kiedy polował na niedźwiedzia. Sadloq żyje. Lubisz tylko wdowy?
– Nie, bardzo cię lubię. To znaczy… Byłem przekonany, że nie masz męża i że możemy… Nie mogę zabierać żony innemu mężczyźnie. Tak nie można.
Natseq wydawała się zdziwiona. Jakob był świadomy swojej hipokryzji; kilka lat wcześniej jakoś mu nie przeszkadzało, że Cora Gertler to mężatka, ale wtedy miał osiemnaście lat i nie poznał jej męża, który zresztą i tak wydawał się nieistotny. Mężczyzna w średnim wieku, wypychacz zwierząt – kto miałby traktować takiego faceta poważnie, współczuć mu albo się go bać?
Czuł się jednak potwornie zażenowany, kiedy poznał Sadloqa, przyjaznego rówieśnika – w tym niestabilnym, pięknym i niezwykle niebezpiecznym miejscu, gdzie wszyscy wszystko wiedzieli i wszyscy żyli z zabijania. Wytłumaczył jej, że jest mu przykro, ale nie mogą tego dalej ciągnąć, kiedy zna już prawdę. Natseq dała mu do zrozumienia, że Sadloq nie ma nic przeciwko, by utrzymywali swoją relację, ale Jakob jakoś nie potrafił w to uwierzyć.
Najbardziej zaskakujące było to, że po miesiącach zachowywania wstrzemięźliwości Frank uległ pokusie i związał się z Meqro. Wierzył w sens – jak tłumaczył Jakobowi – dochowania czystości dla swojej przyszłej żony, ale teraz nachodziły go obawy, że może nigdy nie wrócić z Północy – a wtedy… nigdy nie mógłby… Przecież w tych okolicznościach chybaby mu wybaczono? Wyglądał na zawiedzionego tym, że Jakob przestał sypiać z Natseq, jakby abstynencja przyjaciela była negatywnym komentarzem do jego własnego zachowania.
– Na miłość boską, Frank, nie winię cię. Nie zamierzam przecież prawić ci kazań na temat moralności. Rzecz jasna, Marion nigdy się o tym nie dowie.
Po tym Jakob postanowił odpierać wszelkie ataki przypuszczane na jego cnotę (ta myśl wywołuje u niego uśmiech). Zdaje sobie sprawę, że nie rozumie Eskimosów. Choć nie zauważył bezpośrednich dowodów zazdrości, nieraz był świadkiem małżeńskich niesnasek. Zaledwie wczoraj przechodził obok namiotów, kiedy zszokowany zobaczył, jak jakiś mężczyzna wyciągnął żonę za włosy z ich tupik. Oboje wydzierali się na siebie niemiłosiernie. Tym mężczyzną był Metek, którego Jakob zawsze darzył wielkim szacunkiem. Ani on, ani jego żona nie zwrócili jakiejkolwiek uwagi na Jakoba, gdy ten sprzeciwił się ich zachowaniu. Kiedy złapał Meteka za ramię i para przestała się kłócić, oboje zwiesili głowy zmieszani.
Czując, że jest absurdalnie pompatyczny – tym bardziej że Metek ledwo sięgał mu do brody – Jakob powiedział:
– Nie tak powinno się rozwiązywać spory. Zobacz, wielkie nieba, wyrwałeś Ilaitsuq włosy!
Metek wraz z żoną wpatrywali się w ziemię. Metek upuścił garść zakrwawionych u nasady czarnych włosów i burknął coś w pozornym akcie kapitulacji. Po tym, jak wygłosił małe kazanie na temat małżeńskich negocjacji, Jakob się od nich oddalił, dosyć zadowolony z siebie. Nie uszedł jednak zbyt daleko, kiedy znów rozległy się krzyki.
W połowie lipca pojawił się u nich z wizytą myśliwy Omowyak i przyniósł wiadomość, że do wioski położonej kilka kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża przybyła ekspedycja innego białego człowieka. Po tym, jak Omowyak przestał się w końcu śmiać, Johannes przekazał dalej – choć nikt mu w to nie wierzył – że szefem tej ekspedycji jest kobieta, tak, taka z piersiami i pochwą (Omowyak pokazuje to gestami; Johannes tego jednak nie tłumaczył), a co więcej – ieh! – taka, która przyjaźni się z Eskimosami.
Amerykanie dochodzą do wniosku, że to pewnie jakiś żart, ale już sama obecność innej ekspedycji w tej okolicy jest intrygująca. Armitage przyjmuje tę wiadomość z zaciśniętymi szczękami; inni odkrywcy są dla niego niczym włamywacze wdzierający się do jego domu, ale myśl o tym, że po ponad roku mieliby spotkać ludzi mówiących po angielsku, wywołuje wesołość u reszty ekipy.
– Nie mam teraz czasu, by gdzieś wyruszać. A co, jeśli statek przypłynie, kiedy nas nie będzie?
W zależności od warunków Sachem ma dotrzeć i zabrać ich na pokład w lipcu lub sierpniu.
Erdinger, Jakob i Lester siedzą przy stole w chacie. Na zewnątrz jest szaro i wietrznie. I choć nadal jest sporo dziennego światła, wydaje się, że zima czai się tuż za rogiem. Lester snuje rozważania i miesza w kubku napój udający kawę.
– Myślę, że ty i Erdinger powinniście się tam wybrać. Zasięgniecie informacji.
– Pewnie sam chciałbyś się z nimi spotkać?
– Przekażę wam wiadomość dla ich szefa. Myślę, że powinniście przyprowadzić ich tutaj.
Uznał chyba, że byłaby to oznaka szacunku wobec starszej ekspedycji. Jakob, niezbyt szczęśliwy z powierzonego mu zadania – Lester będzie go winić, jeśli wrócą sami – idzie szukać Franka i znajduje go siedzącego na plaży w słońcu. Rozgląda się wokoło z uśmiechem. Na kolanach ma notatnik i usiłuje naszkicować górę lodową.
– Wyruszasz teraz? Mam nadzieję, że ich tutaj sprowadzisz, z tą tajemniczą kobietą, o ile naprawdę jest kobietą!
Johannes przysiągł na Biblię, że to prawda. Johannes nigdy nie żartuje ze swojej Biblii, więc są ciekawi, choć nadal mu nie wierzą. To absolutnie niemożliwe.