ROZDZIAŁ 20

NIENAZWANY PRZYLĄDEK, 76°14’N, 69°51’W

SIERPIEŃ 1892

Morze jest białe, a niebo tak samo szare jak ziemia. Mroźny wiatr rani im oczy, dźga ich ostrymi paluchami pod kapturami, wdziera się przez luki w ubraniach. Podnosi kryształki śniegu i rzuca im w twarz, rozsypuje je po wzgórzu, gdzie Pualana i Ayakou pracują mozolnie z łopatami. Na skierowanym ku morzu zboczu wykopali dół o dwuipółmetrowej średnicy i głębokości niecałego metra i odkryli coś, na znalezieniu czego tak bardzo zależało Lesterowi. Śnieg stawia opór: usiłuje zmusić ich, by się oddalili, próbuje zapełnić wykopaną przez nich dziurę i zakryć to, co zawiera, ale ta rzecz jest widoczna pod lodową skorupą.

Armitage i Shull widzieli to miesiąc temu. Armitage wyruszył z bazy rzekomo po to, żeby załatwić psy na „następny raz”. Ale to nie było wszystko, co zrobili. Ostatniej zimy Johannes powiedział im o meteorycie, który od dawna był jedynym źródłem żelaza dla Eskimosów. Nazwali to „kamieniem z nieba”. Lester przekonał kilku miejscowych, żeby pokazali mu, gdzie się znajduje, i kiedy dowiedział się, że meteoryt leży niedaleko wybrzeża – siedzi w zboczu powyżej skalistej zatoczki – uknuł plan, że wydobędzie go z miejsca, w którym spoczywa, i zabierze do swojego kraju.

Mają niewiele czasu. To już sierpień i poziom wody w cieśninie się obniża. Sachem czeka zacumowany na końcu fiordu, a jego kapitan jest już bliski, by ich tu zostawić. Jakimś sposobem – nikt nie wie jak – zamierzają wykopać ten wielki kamień z jego złoża, podważyć go, stoczyć po zboczu i przetransportować w takie miejsce na brzegu, do którego może podpłynąć statek. Potem mają go podnieść na okręt. Erdinger wyliczył, że meteoryt waży około sześciu ton, ale podobnie jak góra lodowa czy ząb trzonowy, może być większy, niż to początkowo widać.

Armitage zarekwirował zapasowe belki masztowe na rolki, a pokładniki na dźwignie, przy czym same były niemal zbyt ciężkie, by je podnieść. Frank i Erdinger dopracowali plan; podobnie jak w przypadku innych problemów mechanicznych, istnieje rozwiązanie. Erdinger twierdzi, że w siedmiu powinni dać sobie radę. Na zmianę wyrąbują zmrożoną ziemię wokół kamienia na tyle, by dało się wsunąć tam belki, a potem wszyscy napierają swoim ciężarem na dźwignie, aż meteoryt zaczyna minimalnie się unosić.

Jakob, najniższy i najlżejszy członek ekspedycji, odchodzi od kamienia, by wbić krótsze belki w nowe miejsce i w ten sposób stopniowo oddzielają giganta od zbocza. Zabiera im to wiele godzin i wysysa z nich całą siłę, ale w końcu udaje im się odwrócić kamień, niczym ogromnego żuka. Jego spód jest zaokrąglony, co sugeruje, że kiedy meteoryt spadł na ziemię, śnieg zamortyzował upadek. Ten sam śnieg przesunął go w kierunku wybrzeża, aż nie było już lodu, który przepchnąłby go dalej, i meteoryt osiadł. Na wierzchniej stronie widać ślady po miejscach, gdzie Eskimosi odkuli płatki żelaza; stosy odłupanych kamieni świadczą, że korzystali z tego latami. Ku zdziwieniu Jakoba ani Pualana, ani Ayakou nie wydają się nieszczęśliwi w związku z tym, że żelazny kamień ma zostać im odebrany. Ayakou mówi, że nikt nie używał go od lat. Przez cały wiek wielorybnicy przybywali i odchodzili, wymieniali żelazne narzędzia na kły morsa, więc teraz każdy myśliwy ma gwoździe i pilnik, każda kobieta ma igły i noże do skrobania z ostrzem z Dundee lub z Hull. Lester w nagrodę daje dwóm mężczyznom po strzelbie.

Lester pozwala, by Jakob oddał się teraz szkicowaniu zbocza i zbieraniu próbek. Pracuje w szalonym tempie; znalezisko ma ogromne znaczenie, przypuszcza, że będą o tym pisać gazety. A poza tym nikt inny nie znajduje się w lepszym położeniu niż on. Może przyniesie mu to jakąś sławę, może będzie z tego książka… Robi pośpiesznie zdjęcia, mierzy spadek oraz nachylenie terenu i nanosi to miejsce na mapę tak dokładnie, jak tylko potrafi. Odwraca się plecami do wiatru, żeby zrobić kolejne zdjęcie, i czeka, aż śnieg przestanie wirować. Czuje w ustach smak ambicji i uśmiecha się szeroko.

Nagle słyszy wrzask i się odwraca. Instynktownie trzyma aparat blisko oka, ale przez chwilę nie potrafi zrozumieć tego, co widzi: trzydzieści kilka metrów w dole stoku meteoryt zboczył ze swojej ścieżki; obok niego leży jakieś ciało, wyraźnie odcina się na tle skały, inni kręcą się wokoło, ale jest ich… jakby mniej. Wycie przecina białe powietrze. Jakob rzuca się ku nim w dół zbocza.

Nie byli w stanie nic zrobić. Belka pękła pod ogromnym ciężarem, meteoryt potoczył się – tak jak planowano, że się potoczy, ale nieco bardziej w jedną stronę, niż przewidzieli – a jeden z mężczyzn nieco za późno uskoczył kamieniowi z drogi. Stopa mężczyzny dostała się pod kamień, mężczyzna upadł, zsunął się nieco i tak okrutnie się złożyło, że kamień wciągnął go pod swój pozaziemski ciężar. Meteoryt spoczął na uwięzionym ciele.

Frank leży twarzą w śniegu, z głową skierowaną ku morzu i ojczyźnie. Nie widać go od klatki piersiowej, dolną połowę ciała przygniotło mu sześć ton żelaza, którego nie powinno tam być. Żyje, jest przytomny, spokojny na skutek szoku i całkowicie świadomy, że to jego koniec.

Jakob klęka przy jego głowie i krzyczy do innych, by wsadzili belki na miejsca, żeby dźwignąć meteoryt z Franka. Mężczyźni zmagają się z tym, krzyczą zapamiętale, wytężają siły i starają się działać. Ayakou też jest ranny; Pualana klęczy przy swoim synu. Lester wrzeszczy na niego, by im pomógł. Mężczyzna wykonuje jego polecenie. Mężczyźni w szale ryczą na kamień. Jakob dołącza do nich szybko. Shull, Erdinger i Lester wbijają belki po obu stronach Franka, by podnieść kamień.

– Idź do niego – mówi Erdinger krótko.

Frank zachłystuje się krwią, Jakob klęka przy nim i bierze jego ręce – rozrzucone na śniegu – w dłonie. Frank z trudem łapie oddech, ale jest w stanie mówić jedynie dziwnym, zduszonym głosem.

– Jake… musisz wysłuchać mojej spowiedzi.

– Nie mogę… – Przerażony Jakob patrzy na krew sączącą się spomiędzy jego zębów.

– Możesz. Wolno ci… Przeproś ode mnie… Marion.

– Nie ma takiej potrzeby.

Jakob kręci głową, zaprzeczając przez zamarzające łzy, ale Frank zaczyna mu się spowiadać. Jakob musi się pochylić, aż ich głowy się zetkną, by go słyszeć, ale po kilku zdaniach nie jest już w stanie zrozumieć padających słów. Frank ma niewiele grzechów do wyznania. Nadal oddycha, a Jakob szepcze kojące słowa – mające dawać nadzieję, pozbawione znaczenia bzdury, w które sam nie wierzy: że Frank z tego wyjdzie, że go wyswobodzą, że wracają do domu.

Frank zamknął oczy, ma rozluźnioną twarz, jego wargi nie są już wykrzywione w tym okropnym grymasie. Śnieg wypił jego krew; czerwona plama rozchodzi się wokoło głowy niczym aureola. Jakob ma nadzieję, że przyjaciel stracił przytomność. Dalej do niego mówi i trzyma jego dłonie w swoich.

Trochę później – nie ma pojęcia, ile czasu minęło ani co robili inni, ale jego stopy i dłonie są jak z lodu, a Shull ciągnie go za ramię, powtarzając jego imię – dociera do niego, że nie ma już tego, do którego mówił.

Nie słyszał wrzasku Franka, lecz Ayakou, któremu stosunkowo się poszczęściło – kamień go dopadł, ale przetoczył się po jego prawej nodze i ruszył dalej, zostawiając go z połamaną i zakrwawioną kończyną. Posępny Lester wydaje polecenia; Shull, Jakob i Pualana mają zabrać Ayakou do brytyjskiej bazy na wybrzeżu, oddalonej od nich o kilka kilometrów. Erdinger ma pójść na statek po posiłki – po ludzi, którzy przesuną kamień i zabiorą ciało Franka. Jakob nie chce go zostawiać; jest coś okropnego – żałosnego – w wystającym spod kamienia tułowiu jego przyjaciela, ale wie, że Lester ma rację. Lester bezbłędnie radzi sobie w kryzysowej sytuacji – jest zdecydowany, spokojny, dokładny. Według Jakoba jest strasznie zdenerwowany, choć jego twarz niemal nie zmieniła wyrazu. Ayakou, nie licząc pierwszego okrzyku, nie wydaje żadnych dźwięków. Nawet kiedy niezdarnie go podnoszą i przeciągają na sanie – nie ma z nimi Franka, który doradziłby, jak najlepiej to zrobić – w ogóle nie jęczy.

Podróż wzdłuż zatoki jest długa i trudna. Starają się prowadzić sanie tam, gdzie jest równo, ale to niemożliwe. W pewnym momencie, ku ich uldze, Ayakou traci przytomność. Pogoda się pogarsza do tego stopnia, że wiatr aż wyje. Muszą się zatrzymać i przeczekać śnieżycę pod klifem, który daje im niewielkie schronienie.

Potrzebują czterdziestu godzin, by w środku nocy dotrzeć do Siorapaluk. Brytyjczyków budzi wycie psów. Zanim ktokolwiek się odezwie, wiedzą, że stało się coś okropnego.

Doktor Seddon wraz z kilkom mieszkańcami wsi przenoszą Ayakou do chaty. Dłonie Jakoba przypominają kawałki drewna – nie jest w stanie niczego nimi chwycić ani nawet zdjąć rękawic. Shull ściąga mu je z rąk i kiedy zsuwa lewą, kawałek małego palca zostaje w rękawicy. Jakob przygląda się temu w tępym szoku. Shull przeklina i wytrząsa kawałek zmrożonego ciała, który upada na podłogę.

– O co chodzi? – Podchodzi do nich pani Athlone. Zawstydzony Jakob pochyla się i próbuje podnieść fragment swojego ciała – ostatecznie to on za nie odpowiada – ale ma zbyt zdrętwiałe dłonie, by złapać to cholerstwo.

– Przepraszam, nie mogę…

– Wielkie nieba, biedaku! – krzyczy Flora. Pochyla się i, co niesamowite, podnosi palec Jakoba i podaje go doktorowi Seddonowi.

Jakoba posadzono przy stole i podano mu miskę z letnią wodą, w której ma zanurzyć zmrożone dłonie. Shull naprzemiennie je i wpycha łyżką jedzenie do ust Jakoba. W pewnym momencie przystawiono mu do ust kubek z brandy; napił się i rozkaszlał.

Seddon operuje nogę Ayakou. Śnieżyca powróciła i wyje wokół chaty, waląc agresywnie w ściany budynku. Pani Athlone się krząta, gotuje wodę i co chwilę podchodzi do prowizorycznej sali operacyjnej na krańcu chaty. Shull i Jakob siedzą przy stole, oniemieli z bólu i zmęczenia. Jakob musiał zasnąć, a kiedy się budzi, widzi, że Seddon ściąga mu skarpety.

– Shull powiedział, że mam rzucić na ciebie okiem. Przykro mi, ale nie jestem w stanie nic zrobić z twoim palcem.

– W porządku – chrypi Jakob.

Seddon przygląda się jego stopom – są zbielałe i płoną z bólu. Ból to według niego dobra oznaka.

– Masz szczęście; stracisz tylko trochę skóry, ale to nic szczególnie poważnego. Przyjrzyjmy się twoim dłoniom… Nie założyłeś rękawic?

– Ja nie… Chyba… Robiłem zdjęcia, kiedy to się stało.

– Ile czasu minęło? Więcej niż czterdzieści godzin?

Jakob przytakuje. Seddon sięga po lekarską torbę i narzędziem, które przypomina obcęgi, czyści kikut i zaszywa świeżą skórę na ranie. Jakob ma teraz dziewięć i pół palca. Przygląda się temu beznamiętnie i pragnie tylko, by mocniej go to bolało; oddałby całą dłoń – albo i rękę – gdyby dzięki temu Frank mógł być teraz z nimi. W odpowiedzi na jego pytanie Seddon mówi, że Ayakou nie straci nogi i powinien przeżyć w mniej więcej jednym kawałku. Seddon przywołuje panią Athlone, by przytrzymała bandaż, a sam go zawiązuje. Kobieta robi to sprawnie, nie jest przewrażliwiona.

– Przykro mi, że musiałem odjąć więcej tkanki, ale nie chcę ryzykować, że wda się gangrena. Będzie pan musiał przez jakiś czas uważać z tym palcem. I… niech się pan postara unikać zimna.

Jakob kiwa potakująco głową, ale nie jest w stanie się uśmiechnąć.

W końcu Seddon porusza ramionami w górę i w dół i opada na krzesło. Pani Athlone nalewa do kubków brandy oraz herbatę i podaje jeden z nich Jakobowi.

– Mam go potrzymać? Da pan sobie radę?

Skinął głową i wziął kubek w zabandażowane dłonie. Jej spojrzenie potwierdza to, co poczuł podczas ich ostatniego spotkania, ale nie wie, co ma z tym zrobić.

– Ogromnie mi przykro z powodu pana przyjaciela. Pan Shull powiedział mi, że byliście sobie bliscy.

Jakob przytakuje. Czuje do siebie odrazę. Kiedy przyszłość Franka runęła w przepaść, raczył się myślami o swoim przyszłym sukcesie. Podniecał się w myślach dobrodziejstwami, które miał mu przynieść ten cholerny kamień, a tymczasem meteoryt zabił jego przyjaciela.

Kiedy nie ma już nic do zrobienia, pani Athlone wysyła ich do łóżek. Jakob w ubraniu wtacza się na łóżko. Myśli o siostrach Franka i o tym, że będzie musiał przekazać im, co się stało. Marion też. Nie mają pojęcia o nieszczęściu, jakie właśnie na nich spadło. Jeszcze przez wiele tygodni będą myśleć o Franku przekonani, że żyje. Kochało go wielu ludzi. O wiele więcej, niż kochałoby czy opłakiwałoby samego Jakoba. Nie potrafi uniknąć wniosku, że biorąc pod uwagę sumę szczęścia na świecie, byłoby lepiej, gdyby to on zginął zamiast Franka, ale świat raczej nie bierze takich wyliczeń pod uwagę.

Zanim zapadnie się w nicość, jeszcze raz rejestruje w świadomości jej obecność – krząta się cicho gdzieś za nim i w końcu siada z westchnieniem na krześle. Zewsząd otaczają go skrzypnięcia i westchnienia, ale nawet z zamkniętymi oczami wydaje mu się, że widzi każdy jej ruch; słyszy, jak oddycha, wyczuwa, jak odwraca się na krześle, i to przekonanie wraca do niego z jeszcze większą mocą niż wcześniej – jest skąpany w cieple jej uwagi i go to cieszy. I wie, że ona zdaje sobie sprawę, jakim szacunkiem ją darzy. Chyba nie da się z tym już nic zrobić, ale ta świadomość przynosi mu pocieszenie; jest niczym odległa latarnia widziana z jego małej łodzi, nikły i nieruchomy punkt światła na tle zdradliwego, ciemnego morza.