ZERMATT, 46°1’N, 7°45’E
MAJ–LIPIEC 1895
Wchodzisz na ganek, który podpierają filary z lodu, zaglądasz do jaskini w środku lodowca, a jej pofałdowane sklepienie zdobią liczne sople lodu. Ryzykując życie, możesz odwiedzać te jaskinie i zanurzać się w ich niebieskiej iluminacji. Ich piękno jest nie do opisania, ale nie możesz rozkoszować się nimi całym sercem i duszą. W tym miejscu jest coś dziwnego, coś, co cię odpycha, i nie bez niepokoju spoglądasz ze swojego występu skalnego w znajdującą się poniżej ciemność.
Monsignor Rendu, Wspomnienia, 1841
Jaki wytwór wyobraźni mógłby przewyższyć prezentowaną nam tutaj rzeczywistość?
John Tyndall, Lodowce alpejskie, 1860
Jakob stoi na krawędzi Gornergletscher w mrokach budzącego się majowego poranka. Niebo jest zachmurzone, a świat ma delikatnie monochromatyczną barwę. Poprawia śruby teodolitu, aż uznaje, że linie się wyrównały, a potem unosi ramię. Na lodowcu maleńka postać – to Otto – wpycha słupek w śnieg i wbija go tam solidnymi uderzeniami młotka, które niosąc się echem w nieruchomym powietrzu, potwierdzają, że Otto wykonał zadanie, po czym robi umówioną wcześniej liczbę kroków do pozycji następnego słupka. Po drugiej stronie lodowca widnieje pionowa płyta skalna. Wczoraj Jakob wspiął się na nią wraz z Ottonem, by namalować na niej linię. Theodor stał na dole i krzyczał do nich podekscytowany. Podobnie odznaczający się słupek stoi za Jakobem. Pochyla się nad okularem, poprawia jego ustawienie i daje sygnały ręką.
Lubi tę pracę; jest kojąco precyzyjna i powtarzalna. A okolica nie ma sobie równych. Chmury zaczęły się przesuwać. Suchy śnieg skrzypi mu pod butami. Szarość poranka unosi się powoli; rumieniec koloru i światła sprawia, że podnoszą wzrok ku szczytom gór. Lód pod nimi jest głęboki i spokojny, skrzypi i pomrukuje niczym śpiące zwierzę.
Otto wbija ostatni kołek, a słońce wspina się ponad zboczem góry. Która to z nich? Strahlhorn? A może Rimpfischhorn? Jakob nie może sobie przypomnieć, ale już samo powtarzanie tych nazw w głowie sprawia, że uśmiecha się szeroko. Otto ponownie macha do niego. Mimo że jest bardzo daleko, Jakobowi wydaje się, że widzi jego szeroki uśmiech. Na wschodzie niebo się rozpala. Maślane światło wieńczy skrzywiony wierzchołek Matterhornu.
Żałuje, że nie może sfotografować tych kolorów. Usiłuje sam dla siebie opisać wschód słońca, utrwalić go w głowie tak, jakby zrobił to na zdjęciu: opalizujące róże i błękity, delikatne fiolety, lekkie złoto; ponad grzbietem blady turkus… Ale słowa to za mało. Kolory są ulotne, stale się zmieniają, zmuszają cię, byś na nie patrzył, aż zaczną łzawić ci oczy.
W pobliżu na śniegu skrzypią kroki. Theodor woła do niego:
– Widzisz, Mein Herr, to nie jest zwykły poranek – jest cudowny niczym pierwszy poranek świata!
Jakob odpowiada mu szerokim uśmiechem.
Jakob przybył do Zermattu dwa tygodnie wcześniej, na początku maja, i poznał profesora Theodora Birkela w hotelu Monterosa. Profesor Birkel okazał się przystojnym i opanowanym czterdziestolatkiem z zadbaną ciemną brodą i romantycznym wąsem. Od ich pierwszego spotkania traktował Jakoba, jakby nie tyle wymienili się ledwie kilkoma listami i opiniami na temat glacjologii, lecz znali się blisko od lat.
– Mój drogi chłopcze – Birkel lubił popisywać się swoim kwiecistym angielskim – jakże niezmiernie mi miło spotkać cię wreszcie po tak długim czasie i tylu wymienionych listach!
Jakob się roześmiał, na co Birkel zareagował tym samym.
– Ha! Mówisz po niemiecku?
– Ein bisschen – odpowiada Jakob.
– Capital! Herrlich! W takim razie mogę cię przedstawić mojemu głupiemu asystentowi.
– Miło mi pana poznać – powiedział Jakob po niemiecku, kiedy Birkel wyciągnął do przodu postawnego blondyna, szczerzącego zęby młodzieńca, który kręcił się przygarbiony za Birkelem. Nazywał się Otto Lichti. Birkel trzepnął go mocno w ramię.
– Otto w ogóle nie mówi po angielsku, to przygłupi wieśniak.
Jakob ze śmiechu Ottona wywnioskował, że ten jest przyzwyczajony do takich żartów. Młodzieniec z taką werwą uścisnął dłoń Jakoba, jakby poznanie go było jego życiową ambicją.
– Ale chłopak zna się na wspinaczce, jest jak kozica albo świstak! Jutro pokażemy ci, gdzie pracujemy, ale teraz pora coś zjeść.
Birkel zaprowadził ich do restauracji, której właścicielkę znał i gdzie ugoszczono ich po królewsku. Siedzieli na tarasie, podziwiali zachód słońca malujący się na Rothornie, choć rumiane promienie szybko zniknęły, ponieważ za mężczyznami wznosiła się ogromna grań Matterhornu. To było niesamowite: góry, które wcześniej były dla niego tylko nazwami i zdjęciami, cieszącymi się złą sławą sylwetkami, ożywały teraz i wydawały mu się bardziej oszałamiające, niż mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić.
Birkel przedstawił plan prac, jakie mieli rozpocząć rano („O ile, mój panie, nie jesteś zbyt zmęczony podróżą?”), podczas gdy Otto siedział tam i wyszczerzał w uśmiechu wielkie białe zęby. Jakob, choć zmęczony, był poruszony tą prostą i otwartą życzliwością.
Tydzień spędzony z profesorem Collee w Parku Narodowym Snowdonia nie był tak udany, jak na to liczył. Kiedy w strugach deszczu przyglądali się kaledońskim górotworom, starszy mężczyzna sprawdzał wiedzę Jakoba na temat Tarczy Kanadyjskiej i sądząc po jego rekcjach, uznał ją raczej za kiepską. Miał w zwyczaju czekać, aż Jakob zacznie gramolić się na mokrą skałę lub ześlizgiwać się po błotnistej ścieżce, by wyskoczyć z jakimiś pytaniami: była to technika doskonalona na całych pokoleniach nieszczęsnych studentów. Grenlandia była nieistotna, doszedł do wniosku. Nie wnosiła niczego do jego teorii – a z pewnością nie chciał usłyszeć niczego, co mogłoby odwracać od nich uwagę. Collee ożywiał się tylko wtedy, gdy opisywał własne prace i ich znaczenie. Był starym zrzędą, który najlepsze lata miał już za sobą, ale i takim, który swoją emeryturę spędzał na pisaniu kompleksowego podręcznika geologicznej historii świata i który mógł być pomocny Jakobowi, gdyby tylko zechciał.
Jakob przybył do Walii w dobrym nastroju, gotowy na to, że wszystko może go oczarować, łącznie z drażliwym profesorem, ale pogoda okazała się okropna, słońce – i góry najczęściej też – chowało się za chmurami, a zrzędliwość starego naukowca poddawała próbie dobry humor młodego geologa. Dom, w którym się zatrzymali, był mroczny i zawilgocony, a nogi jego łóżka stały w spodkach z octem – Jakob wolał nie dociekać, czemu miał służyć taki środek ostrożności. Był zmęczony, obawiał się, że naprawdę dopada go przeziębienie, które wcześniej wykorzystał jako wymówkę, i bardzo tęsknił za Florą.
– Ach, ci młodzi faceci w dzisiejszych czasach, zero wytrzymałości – burknął Collee ostatniego dnia. – Kiedy byłem w twoim wieku, przez miesiąc robiłem w deszczu pomiary na Connemarze. Spałem w namiocie!
Przeziębienie dopadło go na dobre, kiedy jego pociąg wjechał na stację Paddington. Czuł się chory i odrażający, a perspektywa ponownego spotkania z Florą sprawiała, że Jakob zaczynał się denerwować. Minął tydzień od ich rozstania w Liverpoolu; tydzień, a puste łóżko, którego wyczekiwał, wydawało mu się coraz bardziej samotne. Pragnął się z nią zobaczyć, ale jednocześnie to, do czego między nimi doszło, wydawało mu się niemal nierealne. Czy to mogło naprawdę się wydarzyć?
Flora przyszła do jego hotelu spięta i roztargniona. Obawiał się najgorszego. Ale jego choroba podziałała na nią rozbrajająco; rozluźniła się, kiedy zobaczyła, w jak kiepskim jest stanie, roześmiała się nawet i przeprosiła za swoją reakcję. Kazała mu położyć się do łóżka, poszła po zakupy i na palniku spirytusowym przygotowała mu bulion wołowy z dodatkiem brandy. Jakob ubolewał nad swoim stanem zdrowia. Flora odgarniała mu włosy z czoła.
– Nie przepraszaj. Prawie bałam się tego spotkania, ale teraz mi przeszło.
– Dlaczego się bałaś?
Spuściła wzrok.
– Bo tutaj czuję się bardziej… chyba bardziej niegodziwie. Nie wiedziałam, czy będę w stanie to ciągnąć. Ale kiedy cię zobaczyłam, zrozumiałam, że nie mogłabym tego nie zrobić. Czuję się rozdarta…
– Najdroższa, nie powinnaś czuć się winna. Wiesz, w twojej sytuacji… Całkiem możliwe, że on nie miałby nic przeciwko. Przecież to nie tak, że pozbawiasz go czegokolwiek…
W porę dostał ataku kaszlu, zdając sobie sprawę, jak licha to argumentacja. W myślach uważał jej męża za wiekowego kalekę, ledwo uznawał go za osobę. Nie chciał wiedzieć, czy tak naprawdę było.
– Przepraszam. Cieszę się po prostu, że przyszłaś. To cudowne, że znów cię widzę.
Mówienie sprawiło, że brakło mu oddechu.
– Szzz… Ja też się cieszę, że tu jestem.
– Wolałbyś, żebym sobie poszła? – spytała, kiedy skończył pić bulion.
– Nie. Chyba że jestem dla ciebie odrażający. Nie winiłbym cię.
Flora kręci głową.
– Nie, nigdy.
– W porządku. Czasami sam siebie nie znoszę.
Pochyliła się i ucałowała go w skroń, policzek, szczękę. Potem pocałowała skórę pod jego uchem. I brzeg jego ust. Jej oddech muskał jego szyję.
– Tak bardzo pragnę cię pocałować, Floro, ale nie mogę oddychać.
– Nie musisz niczego robić. – Mówiła tuż przy jego uchu. – Chcę położyć się obok ciebie. Będzie to dla ciebie przyjemne czy…?
– Będzie.
Odwróciła się trochę od niego, kiedy ściągała ubranie i skrępowana składała je ostrożnie. Obserwował ją kątem oka, mówiąc sobie, że nie będą się kochać, ale nie potrafił na nią nie patrzeć; odkrywała swe piękne ciało tylko dla niego. Obróciła się i złapała jego spojrzenie, a on uśmiechnął się zawstydzony, choć nie był pewien, co sprawiło, że tak się poczuł. Od razu opanowało go podniecenie, choć jeszcze przed chwilą był jedną nogą w grobie.
Flora położyła się na łóżku obok niego, sprężyny zaskrzypiały. Był to hotel kolejowy i materac nie wydawał się najnowszy. Z pewnością był już świadkiem innych niestosownych relacji.
– Och, jesteś zimny – wyszeptała.
Kazała mu ściągnąć bieliznę, jakby byli na Grenlandii, jakby byli Eskimosami. Przytuliła się do niego nagim ciałem i objęła go ramieniem. Obrócił się do niej plecami, tak że mogła ciasno przytulić się do niego i przekazać mu swoje ciepło.
– Czy tak jest dobrze? – wyszeptała. Pocierała jego ramiona i klatkę piersiową, głaskała jego pokryte gęsią skórką boki wtulone w jej ciało. – Tak lepiej?
– O wiele lepiej – odpowiedział z westchnieniem. Jej piersi przyciskały się delikatnie do jego pleców, jej skóra była aksamitna i gorąca – miał wrażenie, że potrzebuje jej jak snu. Spłynęło na niego coś więcej niż ciepło, coś poniżej poziomu myśli. Dzięki temu poczuł się bezpiecznie. Myślał o ostatniej nocy w Siorapaluk, kiedy ona spała na krześle gdzieś za nim, o przekonaniu, że zajmowała się nim i otaczała go troską niezależnie od tego, jak mało na to zasłużył. Miał właśnie coś na ten temat powiedzieć, kiedy wyszeptała tuż przy jego ramieniu:
– Czasami wydaje mi się, że coś jest ze mną nie tak.
– Dlaczego?
– Przez cały tydzień nie potrafiłam przestać myśleć o tobie… w ten sposób.
– Ja też nie mogłem przestać myśleć o tobie. Zabierałem cię ze sobą co noc do łóżka, do mojego wąskiego, nierównego i niewygodnego łóżka. Jego nogi stały w miskach z octem. W jakim celu?
– Mój Boże… Szczury? Karaluchy? Nie wiem. – Musnęła ustami jego skórę. – Co tam robiliśmy mimo tego?
– Hm… wszystko.
– Powiedz, jeśli chcesz, żebym przestała.
Głaskała go i pieściła, jej dłoń zawędrowała w pobliże jego krocza – nic na to nie powiedział – aż w końcu otarła się o jego twardego i pulsującego kutasa. I choć postanowił sobie, że tego nie zrobi, wmawiał sobie, że tego nie chce, obrócił się na plecy, oddychając ciężko. Miał wrażenie, że jego ciało składa się z dwóch luźno powiązanych ze sobą połówek: z części w okolicach jego głowy, wyczerpanej, bezużytecznej, gorączkującej, oraz jego pulsujących energią genitaliów, którymi zajęła się z rozkosznym zamysłem. Doszedł niepokojąco szybko i gwałtownie, z trudem łapiąc oddech, i opadł na poduszkę targany atakiem kaszlu. Flora sięgnęła po chusteczkę i starła nasienie z jego brzucha. Była niezwykle delikatna i skrupulatna, co go rozśmieszyło – i wywołało ponowny atak kaszlu. Złożyła chusteczkę, zwinęła się wokół niego i położyła dłoń na jego falującej piersi, szukając stopą jego stopy.
– Dziękuję – powiedział i zaśmiał się z siebie. – Boże…
Ona również się roześmiała.
– Jesteś teraz cieplejszy.
– Mhm. Jesteś aniołem.
– Nie jestem.
– Jesteś kochanym, ciepłym aniołem i jesteś dla mnie niezwykle dobra.
– Dobra? – Roześmiała się niemal ze złością. – Nie jestem dobra. Dobroć jest uniwersalna.
– W takim razie cieszę się, że taka nie jesteś. Ale jesteś aniołem i jest mi przykro; jestem kiepskim kochankiem dla ciebie.
– Nie. Nie pragnę innego.
Jakob uwolnił jej włosy ze zwiniętego warkocza i rozłożył je sobie na piersi niczym szarfę. Podobało mu się to, jaki był w dotyku: gruby i mocny – niczym lina, po której można wspiąć się do bezpiecznego miejsca. Owinął sobie końce jej włosów wokół dłoni.
– Mam cię – powiedział. – Już cię nie puszczę.
– Ja też cię mam?
– Tak, masz mnie. Nic już na to nie poradzisz.
Flora objęła ciaśniej jego klatkę piersiową.
– Mój pociąg odjeżdża dopiero o dziesiątej jutro wieczorem. Przyjdziesz znów?
– Tak. Po południu.
– Będę już w lepszej formie. Obiecaj mi, że przyjedziesz do Szwajcarii.
Czyżby nieco się zawahała?
– Tak, ale musisz do mnie napisać, kiedy już tam dotrzesz, i potwierdzić, czy nadal chcesz, bym przyjechała. Nie wiesz, jak to będzie wyglądać, nie chcę ci przeszkadzać.
– Oczywiście, że napiszę. Ale nie mogłabyś mi przeszkadzać w jakikolwiek sposób.
Naszła go ochota, by powiedzieć coś sentymentalnego. Słowa miał już w głowie. Chrząknął, przygotowując się do ich powiedzenia.
– Przyjedziesz znów do Londynu, kiedy będziesz wracać do domu?
– Tak. Ale ty musisz przyjechać do Szwajcarii. Pokażę ci najpiękniejszy lodowiec.
– Podoba mi się ten pomysł.
Zakręciło mu się w głowie i uznał, że słowa mogą zaczekać do jutra.
Następnego ranka nie poczuł się lepiej i powlókł się do apteki, gdzie zwierzył się z natury swojego problemu młodemu człowiekowi za ladą. (Dlaczego miałby tego nie zrobić? W końcu nigdy więcej go nie zobaczy). Aptekarz popukał się palcem po nosie i sprzedał mu butelkę środka na bazie wina, zaklinając się przy tym, że specyfik wyleczy wszelkie przeziębienia czy też inne choroby i cudownie zwiększy jego siły witalne, „tymczasowo, rzecz jasna” – mówiąc to, mrugnął do Jakoba.
Butelkę ozdabiał wizerunek papieża, a jej zawartość zdziałała cuda. Po półgodzinie od wypicia kilku kieliszków wszelkie objawy, które odczuwał Jakob, prawie zupełnie zniknęły, a on poczuł się radosny, pełen energii i optymizmu. Kiedy Flora przyszła, była zaskoczona (a nawet rozbawiona), jak bardzo ozdrowiał. Jakob chciał, by zapadła jej w pamięć niezapomniana przyjemność, która wymaże jego kiepski występ z poprzedniego dnia. Zaczęło się całkiem dobrze – zanurkował między jej udami i językiem doprowadził ją do niewątpliwej ekstazy. Rozkoszował się wypływającymi z niej sokami, połykał tyle, ile tylko zdołał, a potem pocałował ją ustami, które nadal były wilgotne, więc mogła posmakować własnego nektaru.
Ale kiedy znalazł się w niej, w rozkosznym, ciepłym uścisku, o którym marzył, nie potrafił dojść do finału, nieważne, jak wyborne były to doznania. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło. Ostatecznie – co nie należało do planu – robił to szalenie długo, a serce biło mu w tak zawrotnym tempie, że zaczął się obawiać, że dostanie jakiegoś ataku albo że Flora zacznie go nienawidzić. Ostatecznie wycofał się, uznając swoje działania za bezcelowe, i stoczył się z niej, dysząc, a jego tymczasowe wzmocnienie sił witalnych najwyraźniej (z jednym wyjątkiem) już minęło.
– Czy coś jest nie tak? Co powinnam zrobić?
Martwiła się, że to jej wina. Jakob pokręcił głową, która znowu mu pulsowała. Był wycieńczony; jego uparty, obolały kutas nie wydawał się już częścią niego, ale oddzielną, być może nieżyczliwą mu jednostką. Czuł się przybity. Zepsuł ich ostatnie – kto wie na jak długo – miłosne igraszki.
– Nic. Przepraszam, nie wiem…
– To bez znaczenia, to znaczy dla mnie. Martwię się o ciebie.
– Nic się nie stało. To pewnie przez przeziębienie… albo przez tę miksturę.
Wzięła butelkę do ręki i przeczytała etykietę: „Vin Mariani, wzmacnia i pobudza…”. Uniosła brwi.
– Cóż, papież wierzy w skuteczność działania tego płynu!
Popatrzyli na siebie i zaczęli się śmiać tak bardzo, że nie potrafili przestać. Objęła go ramionami, pocałowała i poleciła, by już jej nie przepraszał. Przekonanie, że wszystko zepsuł, osłabło. Wtulony w jej ciepło, poczuł przepełniający go spokój. Popołudnie zostało ocalone, naprzemiennie wybuchali nieustannie śmiechem; jedno spojrzenie na chochlikowatą twarz papieża wystarczało, by zaczęli oddawać się niegodnym wygłupom. Ale zegar pędził nienaturalnie szybko, minuty uciekały nieubłaganie. Przestali się śmiać. Musiała wracać do domu. Jakob miał złapać pociąg do portu. Kiedy nie zostało im już ani trochę czasu, wstali i ubrali się w milczeniu, nie spoglądając na siebie. Pomogła mu się spakować, potem troskliwie zawiązała mu szal na szyi, a jej oczy wydawały się nadzwyczaj duże i ciemne. Kiedy już się ubrał, Jakob odniósł wrażenie, że nigdy wcześniej nie byli bardziej dalecy od siebie i spętani swoimi zobowiązaniami. Stali objęci pośrodku pokoju.
– Nienawidzę żegnać się z tobą – powiedział; ucisk, jaki odczuwał w gardle, nie miał nic wspólnego z przeziębieniem.
Z ustami przy jego uchu wyszeptała:
– Wiem. Czuję to samo.
– Przyjedziesz? Musisz. Nie mogę już żyć bez ciebie.
– Przyjadę. Mój najdroższy.
Tykanie zegara stojącego na półce nad kominkiem przypominało niecierpliwą rękę szarpiącą natarczywie jego rękaw: nie teraz… nie teraz… nie teraz…
Ale właśnie było teraz.