ROZDZIAŁ 33

ZIEMIA WASZYNGTONA, 80°45’N, 65°09’W

1895–1896

Najdroższy statek w historii wypraw badawczych do Arktyki tonie w Kanale Kennedy’ego 17 sierpnia. Nikt z załogi nie stracił życia, ale Lester Armitage wolałby zginąć. Gwiazda Polarna, statek, w który tak wiele zainwestował – swój czas, pomysły i energię, nie wspominając już o pieniądzach, własnych oraz innych ludzi – zawiódł, tak jak i on sam, i tylko z tego powodu wszyscy go zapamiętają. Resztki zmiażdżonego i pokiereszowanego kadłuba znikają w wodzie niezwykle powoli – bukszpryt utrzymuje się uparcie na powierzchni przez wiele dni, stercząc ku niebu, by upamiętnić plany Armitage’a i go skarcić.

Przez ostatnie cztery lata planował i żył nadzieją – a na tym opierało się ryzykownie spełnienie jego ambicji – przebicia się statkiem przez pak lodowy do północnego wybrzeża Grenlandii, a potem spędzenia zimy nad brzegiem samego Oceanu Arktycznego. Pozwoliłoby mu to rozpocząć podbój bieguna z miejsca znacznie bliższego temu celowi. Latem doszli już tak daleko, przez Basen Kane’a, za Basen Halla i Thank God Harbour, aż po Cieśninę Robesona, docierając dalej na północ niż jakakolwiek ekspedycja od czasów wyprawy statku Alert Królewskiej Marynarki Wojennej sprzed niemal dwudziestu lat. Wszystko to udało im się osiągnąć w trudnym okresie, przy bezustannych sztormach, a potem szybko dopadł ich miażdżący lód. Pomiędzy Lesterem, szefem ekspedycji, a kapitanem statku, Nowofund­landczykiem Thomasem Chafe, wybuchały kłótnie. Na tym etapie na północ niosły ich wiatry – cóż, północ była kierunkiem, w który Lester chciał się udać, podczas gdy Chafe zamierzał spalić cały zapas węgla, spróbować przebić sobie drogę z ich ruchomego więzienia i znaleźć bezpieczny port. Kiedy byli o rzut beretem od Oceanu Arktycznego, wiatry się zmieniły i zniosło ich ponownie na południe, przez co nie byli bliżej ani uwolnienia się, ani zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Przestali się kłócić, kiedy dotarło do nich, że jest to bezcelowe; lód, który ich uwięził, nie ustąpił ani na chwilę. Od samego początku statek był skazany na zgubę.

Kawałki drewna, puste beczki, porzucony dobytek, żywność, brud i inne pozostałości po statku parowym – wszystko to nadal tam jest, rozrzucone kpiąco po paku lodowym, a załoga wraz z eskimoskimi pasażerami rusza w drogę po krach do najbliższego lądu, wybrzeża Grenlandii, na północ od jakiejkolwiek osady tubylców, ale daleko na południe na Oceanie Arktycznym.

Jak każdy badacz, a zwłaszcza człowiek badający tereny arktyczne, Lester musi robić, co w jego mocy. Budują chatę na kawałku wybrzeża Ziemi Waszyngtona, pod klifami zabarwionymi na czerwono za sprawą zawartych w skałach związków żelaza. Schronienie jest jednak niewygodnie zatłoczone – zaprojektowano je tylko, by pomieściło członków ekspedycji i część eskimoskich pomocników, a teraz dołączyła też do nich załoga rozbitego statku. Czterdzieści pięć osób mieszka w budynku przeznaczonym dla dwudziestu ludzi. Kiedy nadciąga zima – czy raczej spada na nich niczym uderzenie młota – narastające niezadowolenie zaczyna kipieć.

Kapitanowi Chafe – który nie jest już kapitanem czegokolwiek – niezdolnemu do utrzymania kontroli nad swoimi żeglarzami i niewiedzącemu, co sam ma ze sobą zrobić, codziennie udaje się coś, co według wszelkich wyliczeń Lestera wydaje się niemożliwe: jest niemal nieprzerwanie pijany. Jeden z żeglarzy opuszcza ich, by zamieszkać na południu z Eskimoską; inni, pozbawieni codziennych zajęć i dowództwa, narzekają i jęczą: nie na to się pisali. Dlaczego nie mogą oddalić się stamtąd na własną rękę? (Ponieważ pogubią się i umrą). Czy dostaną zapłatę mimo utraty statku? (Tak). Czy dostaną dodatkowe pieniądze za trudności, jakie ich spotkały? (Nie). Jaki ma sens wstawanie o siódmej rano, kiedy cały czas jest ciemno, a i tak nie ma co robić? (Trudno odpowiedzieć na to pytanie). Lester martwi się o nich, ale jego obawy skupiają się na Johnie Hylandzie, lekarzu ekspedycji.

Hyland to szczupły, poważny mężczyzna o twardych rysach twarzy, z rzadką blond brodą, energiczny i najwyraźniej odporny na zimno. Początkowo Lesterowi odpowiadała jego powaga; John przypominał mu młodszą wersję jego samego. Teraz do Armitage’a dociera, że się pomylił. Pozostali zwerbowani przez niego ludzie wydają się bardziej potulni: George Shattuck i Philip Royce to młodzi mężczyźni z dobrych rodzin, którzy w gabinecie Lestera wykazali się pochlebnym szacunkiem dla jego osiągnięć. Shattuck jest biologiem ekspedycji, a Royce kolejnym z tych zapalonych, ustosunkowanych młodych ludzi – Lester spotkał takich wielu – który szukał jakiegoś zajęcia; już sama jego chęć zadowalania innych (oraz szczodra darowizna jego rodziny) sprawiła, że stał się kandydatem nie do odrzucenia.

Lester, nauczony losami swojej pierwszej ekspedycji, postanowił tym razem unikać bardziej doświadczonych naukowców, którzy mieli własne pomysły i plany, kłócące się z jego zapałem do wypraw badawczych. Ale jest to szukanie równowagi między wybieraniem ludzi, którzy mogą pokierować innymi, jeśli to konieczne (to znaczy, kiedy on deleguje ich do zadania istotnego w kontekście jego ogólnego sukcesu), a takimi, którzy sami z siebie pragną przewodzić ludziom.

Od planowanego od dawna wyruszenia na biegun dzieli ich już tylko kilka dni. To początek sezonu – słońce jest jeszcze tylko niewyraźną poświatą na horyzoncie – ale ze względu na fakt, że znajdują się bardziej na południe, muszą pokonać dłuższą drogę i odbyć podróż tam i z powrotem, zanim grzejące coraz mocniej słońce sprawi, że wędrówka po lodzie, który skuwa morze, stanie się zbyt niebezpieczna. To śmiała próba. Lester niemal wierzy, że może im się udać. Ale Hyland potrafi obalać szlachetne pomysły.

– Jak tam pana kiszki?

Stoją za ścianą, którą tworzą drewniane skrzynie, wydzielające łóżko Lestera od reszty chaty, co (zazwyczaj) zapewnia mu odrobinę tak bardzo potrzebnej prywatności. Wykorzystują ją tymczasowo jako gabinet lekarski Hylanda.

– No wie pan – odpowiada Lester. – W porządku.

– Ospałe?

– Cóż, czasami. Ale któż tak tutaj nie ma? – Posyła lekarzowi wymuszony uśmiech.

– Z moimi wszystko w porządku – odparł Hyland. Doktor nie ma za grosz poczucia humoru, ale nie ma go też Lester, choć nie zdaje sobie sprawy, że to ich wspólna cecha.

W mrokach lutowego popołudnia Hyland kontroluje stan zdrowia członków ekspedycji, co robi co dwa tygodnie. Mimo iż liczy sobie zaledwie dwadzieścia pięć lat, ma silny charakter, a podczas zimy umocnił swą pozycję w grupie. Lester próbował nadal realizować swoje plany, ale szczerze mówiąc, już od kilku tygodni nie czuł się najlepiej. Zauważył, że osłabła mu zdolność koncentracji, co zawsze było jego silną stroną, i rozwodzi się nad rzeczami, które poszły nie tak. Cierpi na skurcze żołądka (co nie jest niczym niezwykłym przy ich niezbilansowanym odżywianiu, ale jednak). Co gorsza stał się dziwnie niezdarny. Tego ranka wstał, by odejść od stołu, i jakimś cudem przewrócił dzbanek z kawą. W tym błahym incydencie przeraziło go to, że choć odtworzył swoje ruchy w myśli, nie potrafił zrozumieć, jak do tego doszło. Taka niezgrabność nie zdarzyła mu się jeszcze nigdy w życiu. Sytuację pogorszyło to, że przeklął w obecności innych członków ekspedycji, a ich reakcja świadczyła o tym, że stracił twarz. Po raz pierwszy zastanawia się, czy nie postrzegają go jako człowieka starego.

– Nie podoba mi się, jak wygląda pana język – stwierdza Hyland. – I jest pan blady. Jak pan sypia?

Doktor spogląda mu w oczy w świetle wiszącego tam lampionu. Lester niemal się wzdraga. Skóra Hylanda jest nieprzyjemnie gładka i napięta. Jego spojrzenie wydaje się bezlitosne, jakby lekarz wyczuwał słabość i namierzał ofiarę.

– Sypiam dobrze. Cholera, Hyland. Jest luty! Wszyscy jesteśmy bladzi. Wszyscy jesteśmy ospali. Tak właśnie dzieje się zimą. Nie był pan tu nigdy wcześniej, ale noc polarna to coś, co po prostu trzeba przetrwać. Sporo pracowałem, z czego pewnie nie zdaje pan sobie sprawy: robiłem zapiski i przygotowywałem plany na wiosnę. Mam setki obliczeń do wykonania i setki decyzji do podjęcia! Kiedy wy wszyscy kładziecie się do łóżek, ja jestem dopiero w połowie pracy. Dobro Eskimosów i żeglarzy to kolejna rzecz, którą też muszę uwzględniać. Mam… Marnuję z panem czas. Muszę wracać do pracy. Może mógłby pan kontynuować badanie innych w głównej części chaty?

Hyland cofnął się o krok i otworzył szerzej oczy.

– Z całym szacunkiem, szefie, staram się tylko wypełniać swoje obowiązki. Jeśli jest pan przepracowany, może powinien pan przekazać nam część swoich zadań? Jesteśmy tu często bezrobotni i…

– Nie jestem przepracowany! I nie mogę przekazać komuś podejmowania decyzji. Jak nabędzie pan więcej doświadczenia, wtedy zrozumie pan te sprawy.

Hyland przełyka ślinę.

– Oczywiście.

Skinął głową, mrugnął i skierował się do wyjścia, borykając się z kocem, który pełnił tam funkcję drzwi. Chwilę później Lester słyszy, jak doktor rozmawia z kimś przyciszonym głosem w głównym pomieszczeniu – tak, z Shattuckiem. Z pewnością mówią o nim. Irytuje go, że rozważał zlecenie komuś wykonania przynajmniej części obliczeń. Ale jeśli zrobi to teraz, Hyland pomyśli sobie, że skorzystał z jego rady… Czy to by sprawiło, że straciłby w oczach lekarza? Myśli, że i tak będzie musiał sprawdzić efekty czyjejś pracy. Branie na siebie odpowiedzialności, robienie tego co trzeba – tak właśnie postępuje ktoś, kto przewodzi innym.

Nie przypomina sobie, by podczas poprzedniej ekspedycji nachodziły go takie wątpliwości. Zmienił się z biegiem czasu czy problem leży w ludziach, których wybrał? Nigdy nie przypuszczał, że z nostalgią będzie wspominać nieokrzesanego Erdingera albo irytująco beztroskiego de Beyna. I naprawdę brakuje mu Franka Urbina. Doktor był wspaniałym towarzyszem: silnym, pomocnym, sprawnym manualnie. A przede wszystkim lojalnym – co za nieoceniona zaleta. Wielka szkoda, że tak to się…

Dwa dni później przygotowania do wyprawy na biegun są ukończone. Obliczenia zostały wykonane i sprawdzone, racje żywnościowe zapakowano na sanie. Lester, Philip Royce, dwóch Eskimosów prowadzących sanie i czterdzieści osiem psów mają wkrótce wyruszyć w drogę.

Po śniadaniu Hyland wręcza Lesterowi list. Stwierdza w nim, że zdiagnozował u niego wczesne stadium niedokrwistości złośliwej i być może też szkorbutu; zdaniem doktora Armitage nie jest w odpowiedniej formie, by wyruszyć w podróż na biegun. Lester bierze go na bok i zwalnia go z funkcji swojego lekarza.

– Nie może pan tego zrobić! – krzyczy zaszokowany Hyland. – Jestem lekarzem ekspedycji i muszę pana poinformować o tym, co zauważyłem. Mam obowiązek do spełnienia!

– Do pana obowiązków nie należy przeszkadzanie w realizacji celów ekspedycji. Tak czy inaczej, nie zgadzam się z pana diagnozą. Czuję się świetnie!

Hyland kręci głową.

– A co, jeśli przez chorobę narazi pan na niebezpieczeństwo członków wyprawy? – Pod futrzanym kapturem twarz doktora zrobiła się jeszcze bielsza niż zwykle i wygląda na to, że cały aż się trzęsie z emocji. – To ja będę za to odpowiedzialny.

– Moja choroba? Nie cierpię na żadną chorobę! Nie jest pan Bogiem, Hyland! Jest pan bardzo młodym mężczyzną, który ma niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o tę część świata. Pozwolę sobie dodać, że jeśli chodzi o medycynę, również. Jesteśmy tu wszyscy, by odegrać ważną rolę dla naszego kraju, to mój obowiązek i muszę go wypełnić. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.

Następuje chwila milczenia.

– Czy mógłby pan w takim razie sprecyzować moją rolę?

Lester odsłania zęby.

– Oczywiście. Będzie pan wykonywał swoje medyczne obowiązki najlepiej, jak pan potrafi, ale jeśli odkryje pan cokolwiek, co może zagrażać planom ekspedycji, poinformuje mnie pan w zaufaniu, zanim pan zrobi lub powie cokolwiek innego.

Hyland prostuje się, przez co wydaje się jeszcze wyższy i jeszcze chudszy. Obaj się trzęsą, bo przez ostatnie pięć minut stali na zewnątrz w temperaturze minus trzydziestu stopni Celsjusza.

– Rozumiem. W takim razie sugeruję, by zwiększył pan spożycie surowej wątroby. To może pomóc w związku z pana symptomami…

Lester usiłuje uśmiechnąć się mimo złości.

– Dziękuję, to już wszystko, doktorze Hyland.

– Jeszcze jedno: palec u nogi Royce’a nie chce wydobrzeć. Nie radziłbym, żeby on…

Pod koniec kwietnia Lester musi przyznać, że jego próba zdobycia bieguna się nie powiodła. Może ten plan był skazany na porażkę, ponieważ biegun znajdował się za daleko od miejsca, z którego mieli wyruszyć. Z pewnością nie pomogło mu to, że Philip Royce zbyt kulał, by iść, ani to, że eskimoskie psy padły ofiarą tajemniczej choroby, w wyniku której ich liczba zmalała o połowę w ciągu pierwszych dwóch tygodni wyprawy. Ostateczny cios spadł na niego po całym dniu brnięcia przez pustkowie pełne połamanego lodu morskiego, kiedy wraz z Shattuckiem (kiepskim zastępstwem za Royce’a, jak się potem okazało – człowiek ten był na przemian niezdecydowany i uparty) i dwoma psimi zaprzęgami powożonymi przez Meteka i Sadloqa natknęli się na otwartą wodę, która przecinała im drogę. Zbadali brzegi tego ogromnego kanału, ale rozciągał się na wiele kilometrów na wschód i na zachód, dalej niż sięgał wzrok, i był szeroki na niemal trzysta metrów. Shattuck miał czelność powiedzieć, że szkoda, że nie zabrali ze sobą składanej łodzi. Mieli jedną w chacie, ale Lester poświęcił ją (naprawdę nie miał wyboru) po skomplikowanych obliczeniach, które uwzględniały wagę, potrzebny prowiant i odległość do przebycia. Lester nakazał im rozbić obóz i czekali, by przekonać się, czy kanał się zamknie lub zamarznie; morski lód był w ciągłym ruchu, a ich pozycja zmieniała się, kiedy tam siedzieli – dryfowali na paku lodowym na południowy wschód. Ale otwarta woda się utrzymywała i kolejne psy zdychały.

Lester zastanawiał się, czy kanał stał się już stałym elementem paku polarnego. Stracili trzy psy, kiedy fragment lodu oderwał się od brzegu i odpłynął podczas sztormu. Nie zobaczyli ich już nigdy więcej. Metek i Sadloq byli niespokojni i ponurzy, mamrotali coś do siebie i milkli, kiedy się do nich zbliżał. Po tygodniu oczekiwania, kiedy Lester policzył ich kurczące się zapasy żywności i podzielił je na kilometry, które muszą pokonać do celu, Eskimosi zagrozili, że ich zostawią, więc zaordynował odwrót. Tylko on wiedział, że przy tak nieznośnie powolnym tempie podróży ich zapasy jedzenia tak czy siak by im nie starczyły.

Po tym, jak w opłakanym stanie wrócili do bazy, musi obmyślić sposób, by uratować w jakimkolwiek stopniu tę katastrofalną ekspedycję. Cóż, dotarł dalej na północ niż ktokolwiek inny – choć jedynie o nędzne trzydzieści pięć kilometrów, co jest niemal upokarzające. Zastanawia się, czy nie przesiedzieć tam do następnego sezonu, ale wątpi, czy da radę utrzymać przy sobie ludzi. Wszystko przez piekielnego pecha, czyli zatonięcie statku – bez niego załoga jest tylko balastem, i to na skraju buntu. Marynarze pragną jedynie wrócić do domu. Wystarczyłoby kilku dobrych, właściwych ludzi i mogło mu się udać, ale to nie wchodzi w grę z chatą pełną narzekających i pozbawionych zajęcia żeglarzy. Czy jakiegokolwiek innego badacza nękały aż takie kłopoty?

Lester często opracowuje swoje plany, pisząc listy do żony. Najdroższej Emmie może napisać o wszystkim. O wszystkim, co odzwierciedla najlepszą wersję jego samego i tym samym odwołuje się do jego poczucia obowiązku, honoru i celu. Jest dobrą żoną: lojalną, cierpliwą i dumną. Zanim wyruszył na najnowszą wyprawę, Emma przygniotła go do siebie (jest krzepką kobietą) i powiedziała: „Wiem, że jesteś bohaterem, najdroższy. Zawsze to wiedziałam, odkąd tylko się poznaliśmy. Wiedziałam, że moje dzieci będą miały bohatera za ojca. Cokolwiek się wydarzy, zawsze będę cię wspierać”.

Usiłuje spojrzeć na swój sukces, czy raczej jego brak, jej oczami. Podsumowanie wypada przygnębiająco. Nowo odkryty ląd – brak. Nazwiska sponsorów uwiecznione na mapie tegoż – brak. Meteoryty – brak. Mumie albo inne równie sensacyjne artefakty – brak i zero szans na ich zdobycie. Kilometry drogi pokonanej na północ – niewiele. Nędzna, haniebnie niewielka liczba. Żeby tylko dostać się do domu, będą musieli pojechać saniami na południe do eskimoskiej wioski i modlić się, by zabrał ich stamtąd jakiś statek wielorybniczy.

Może snuć historię katastrofy, rozbicia się statku i tego, jak przetrwali, ale potrzebuje czegoś jeszcze – czegoś bezprecedensowego i wartego opublikowania. W przeciwnym razie jego kariera jako badacza będzie skończona, zanim zdoła cokolwiek tak naprawdę osiągnąć. Myśli o swoich przodkach podejmujących się niemożliwych przedsięwzięć, o Hannibalu i jego haśle: „Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy”. Niech więc tak będzie.