LONDYN, 51°31’N, 0°7’W
LATO–ZIMA 1895
Podczas wieczornego przyjęcia z okazji wydania nowej książki Jessie Biddenden była zaskoczona tym, że Flora Athlone złożyła jej gratulacje i ją uściskała. Chociaż może nie bardziej zaskoczona niż sama Flora – chodziło ostatecznie o Jessie, która zawsze ją przerażała. Iris widziała twarz Jessie ponad ramieniem Flory i uśmiechnęła się porozumiewawczo. Wszyscy, którym Flora okazywała jakąkolwiek czułość, zauważyli zmianę, jaka w niej zaszła: dotykała ich częściej, pochylała się ku nim, kładła dłoń na ich ramionach. Niektórzy tłumaczyli sobie to nowe ciepło tym, że dojrzała, inni zaś, kiedy wiadomość o chorobie Freddiego się rozeszła, uznawali, że działo się tak, ponieważ Flora przyjęła bardziej matczyną rolę wobec męża. Florze zajęło trochę czasu, zanim zrozumiała, co robi; jej ciało czuło się osamotnione, domagało się jakiejkolwiek formy kontaktu. Przyciągała przyjaciół do siebie, ponieważ byli wszystkim, co miała.
Iris była jedyną osobą, która wiedziała, co zaszło w Liverpoolu, i Flora kazała jej przysiąc, że nigdy więcej nie będą o tym rozmawiać. Zdarzyło się to tego wieczoru, kiedy Flora powiedziała przyjaciółce, że Freddie został sparaliżowany i że ostatecznie nie pojedzie do Szwajcarii. „Okropny cios, podwójny cios, ale nie taki – pomyślała Iris – jak wtedy, gdy dowiedziała się o małżeństwie Marka Levinsona”. Flora dorosła od tamtej pory. Iris jej współczuła – romans był wielką przygodą i według niej Flora zasługiwała na coś ekscytującego po czterech latach pozbawionego przypuszczalnie wszelkiej przyjemności małżeństwa z Freddiem. Ale jak powiedziała Flora, ona i rzeczony mężczyzna nie utrzymywali stosunków intymnych zbyt długo. To było tylko…
W tym momencie Flora zatrzymała się przed otwartym oknem i pozwoliła, by oślepiły ją wpadające do salonu Iris promienie słońca.
– Tylko… eksperyment. Żeby przekonać się, jak to będzie. Ostatecznie, nawet bez tego wszystkiego, nie miałoby to żadnej przyszłości, prawda?
– Sądzę, że nie, mieszkacie tak daleko od siebie – odparła Iris.
Flora nie obróciła się z powrotem w stronę pokoju i Iris zastanawiała się, czy powinna podejść do niej i wyrazić współczucie. Pomyślała, że przyjaciółka wygląda niezdrowo i ma podpuchnięte powieki, jakby płakała. Poza tym nie sprawiała wrażenia szczególnie zasmuconej – jej oczy nie były wilgotne i lekko zmarszczyła brew, jak gdyby skupiała się na drzewach w parku naprzeciwko domu Iris. Przez okno niosły się okrzyki dzieci, śmiech – dźwięki dobiegające z angielskiego parku podczas letniego wieczoru. Może pochłaniały ją myśli o chorobie Freddiego – to był wystarczający powód do zmartwień. Flora westchnęła i odwróciła się od oślepiających promieni słonecznych.
– Powinnam już wracać. Lekarz przyjdzie później raz jeszcze.
Iris stłumiła swoją prezbiteriańską niechęć do wszelkich scen i chwyciła dłonie Flory.
– Tak mi przykro, Floro. Przekaż moje pozdrowienia Freddiemu. Daj znać, kiedy będę mogła go odwiedzić. I oczywiście, jeśli jest cokolwiek, co mogłabym zrobić…
Flora przytrzymała jej dłonie w nietypowy dla niej sposób. Jej spojrzenie sprawiło, że Iris zadrżała zaniepokojona.
– Właściwie być może jest coś takiego…
W tym momencie rozległy się jakieś odgłosy na schodach, co oznaczało, że wróciła Helen. Iris odruchowo wycofała dłonie i obróciła się, by sprawdzić w lustrze, jak wygląda; przygryzła wargi, zastanawiając się (jak zawsze), czy Helen będzie w dobrym nastroju.
– Może przyjdziesz w czwartek? Koło drugiej. Odpowiada ci ta pora?
Iris odsunęła się od niej, słysząc kroki na schodach. Flora skinęła głową. Drzwi otwarły się nagle (Helen nigdy nie robiła tego delikatnie) i wkroczyła tam zamaszyście, rozpinając guziki swoich rękawiczek, które rzuciła po chwili na sofę. Wszyscy przyznawali, że była bardziej olśniewająca niż kiedykolwiek wcześniej. Coś niemal okropnego było w jej witalności, jak u istoty mięsożernej, której życie wymagało śmierci wielu mniejszych istot.
– Boże! Jest tak gorąco… Witaj, Floro.
– Dzień dobry, Helen. Przepraszam, właśnie wychodziłam. Mój mąż nie czuje się najlepiej.
– Och, przykro mi to słyszeć.
Flora niemal podziwiała to, w jaki sposób Helen obnosiła się ze swoją beztroską, wypowiadając jednocześnie jakieś banały. Wtedy Helen uśmiechnęła się i przeniosła spojrzenie z Flory na Iris, a zrobiła to z taką śmiałością w oczach, że Florze aż zaparło dech. Kiedy znów spojrzała na Iris, wiedziała, że ta podzieliła się jej największym sekretem z kochanką. Florze trudno było jej to wybaczyć.
Flora wróciła do domu Iris w czwartek nie dlatego, że tego chciała – wydawało jej się, że nie ma innego wyboru. Nigdy nie przepadała za Helen – nie próbowała już nawet tego ukrywać – a szczególnie nie podobało jej się to, że Iris tak bardzo ulegała tej kobiecie. Helen wydawała jej się najbardziej egocentryczną osobą, jaką kiedykolwiek poznała. Iris nigdy temu nie zaprzeczała.
Usiadły w salonie pełnym zielonego światła odbijającego się od platanów rosnących w sąsiedztwie. Flora nie wiedziała, jak ma zacząć.
– Wybacz, kochana, ale nie mam całego dnia. O co chodzi?
– Muszę ci coś powiedzieć, Iris, i nie chcę, byś powtórzyła to Helen. Możesz mi to obiecać?
– Tak, w porządku – odparła Iris, marszcząc czoło.
Ale kiedy Flora wyjaśniła, na czym polega jej kłopot – ta banalna, przygnębiająca opowieść nie zajęła dużo czasu – Iris milczała przez chwilę.
– Moja droga, obawiam się, że Helen jest dokładnie tą osobą, której powinnam o tym powiedzieć. Chyba nie znam nikogo innego, kto potrafiłby ci pomóc. Sama była w takiej sytuacji. Udała się do jakiegoś miejsca, chyba w Pimlico, i ostatecznie okazało się, że to żaden problem, wszystko podobno odbyło się szybko, więc…
– Ach… Cóż, jeśli uważasz, że nie ma innego wyjścia… Zapłacę. Przynajmniej to nie stanowi problemu. – Utkwiła spojrzenie w podłodze i wyczerpanym głosem powiedziała: – Boże, Iris, co za katastrofa.
Iris chwyciła jej dłoń.
– Już dobrze, już dobrze. To z pewnością niefortunny zbieg okoliczności, ale nie wszystko naraz. Czy dobrze rozumiem, że twój przyjaciel o tym nie wie?
Flora pokręciła głową.
– Nie. To bez sensu. Zwłaszcza teraz.
Przez kilka pierwszych tygodni po powrocie z Liverpoolu Flora trwała w stanie rozpalonego, a czasem wręcz nierealnego podekscytowania. Freddiemu przedstawiała stopniowo pomysł letniej wycieczki w góry. Chciała spróbować alpinizmu, wyjaśniła; to byłby dobry trening przed następną wyprawą na Północ. Pomyślała najpierw o Austrii, potem niby wyjątkowo ujął ją pomysł wyjazdu do Chamonix i na lodowiec Mer de Glace… Zmyślnie wiła sieć półprawd i błędnych wskazówek. Poinformowała Freddiego, że ostatecznie zdecydowała się na Szwajcarię, ponieważ mogłaby się tam spotkać z pewnym przemysłowcem i jego żoną, potencjalnymi sponsorami, którzy będą spędzać sezon w Zermatcie. Cały ten wymysł wydawał jej się niewiarygodny, ale Freddie się nie sprzeciwiał ani nie naciskał, by podała mu więcej szczegółów. To, że wykazywał tak małe zainteresowanie, sprawiło, że zaczęła się zastanawiać, czy tak właściwie nie podejrzewa prawdy; i czy w takim przypadku oznaczało to, że ją rozumiał? A może nawet to akceptował? Przez jakiś czas pozwalała sobie myśleć w ten sposób i przynosiło jej to pocieszenie. Dobrze im się układało – lepiej niż od dłuższego czasu. Pewnego wieczoru rozmawiali, kiedy Freddie przerwał niemal w połowie zdania i uśmiechnął się do niej.
– Co? Powiedziałam coś, co cię rozbawiło?
– Po prostu cieszę się, że widzę cię taką, od dawna nie sprawiałaś wrażenia tak szczęśliwej. Wiem, że jestem dla ciebie nudnym towarzystwem, Floro. Martwię się czasami, że prowadzisz życie niewłaściwe dla kogoś w twoim wieku.
– Och! Na Boga… Nie – odparła Flora.
W rzeczywistości perspektywa spotkania z Jakobem była dla niej źródłem swego rodzaju udręki. Pragnęła z nim być, tęskniła za nim, ale myśl o tym, że ma jechać tam ze zdecydowanym zamiarem popełnienia cudzołóstwa, wydawała jej się nieco odpychająca. Żyła po to, by zobaczyć pismo Jakoba na kopercie; już sam jej adres skreślony jego ręką wpływał na nią tak, jakby kreślił litery na jej skórze. W swoim łóżku przeżywała na nowo ich intymne chwile, dotykając się tak, jak on jej dotykał. Odtworzyła sobie w głowie każdy szczegół pokoju w hotelu Victoria i wszystkiego, co w nim robili. Czasami nie potrafiła uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Zastanawiała się, czy to silne pragnienie było miłością, czy jednak jakąś chorobą. Nie chciała z tego wyzdrowieć. Przesiadywała nad jego listami, w których fragmenty bez ładu i składu przeplatały się z entuzjastycznymi relacjami z jego prac i górskich wspinaczek oraz nieco sztywnymi wyznaniami tęsknoty za spotkaniem z Florą. Ale im dłużej je czytała, tym bardziej nękały ją wątpliwości. Czy naprawdę mu na niej zależało? Z listów wynikało, że tak, ale wyczuwała też w nich pewien dystans. A może tylko to sobie wyobrażała? I choć wiedziała, że to tylko listy, a listy nigdy nie są całkowicie bezpieczne, była zawiedziona, a może nawet zraniona, że brakowało w nich namiętności. Nie wspominał o żadnej z rzeczy, które zrobili, o rzeczach, na których punkcie miała obsesję. Czy to znaczyło (jak zresztą sam ją ostrzegał), że nie był zbyt dobry w pisaniu listów? A może jego namiętność wygasła – odsuwał się od niej, miał wątpliwości? Albo kogoś poznał?
Wtedy zaczęła czuć się nie najlepiej. Kiedy wiosna przerodziła się w lato, nie mogła już dłużej ignorować rosnącego podejrzenia, zbierających się dowodów, uczucia przerażenia. Ona, która uważała się za tak ostrożną – nawet ona mogła dać się złapać. Jej własne ciało było pułapką, czaiło się, aż w końcu ją uwięziło.
Opętana tłumioną złością (ale była to jej wina – wierzyła, że nic takiego jej nie grozi), wypróbowała kilka środków na „zaparcia” – medykamentów reklamowanych w pewnych czasopismach. Może i były opatentowane – a już z całą pewnością nieprzyjemne – ale nie zadziałały. Czuła strach i wściekłość – na niego, na własne ciało, a przede wszystkim na swój brak rozsądku.
Pewnego lipcowego dnia, po kolejnej nieudanej próbie, Flora siedziała w swoim gabinecie. Czytała ponownie najnowszy list Jakoba i zastanawiała się, czy może albo też czy powinna podzielić się z nim swoim problemem. Starając się odgadnąć, jak Jakob zareaguje na jej ciążę, nie potrafiła sobie wyobrazić niczego innego niż przerażenie i obwinianie jej albo co gorsza – podejrzenie, że zrobiła to celowo. Instynkt jej to odradzał; co takiego Jakob mógłby powiedzieć lub zrobić, co poprawiłoby jej położenie? A co, jeśli naprawdę zmienił zdanie? Zakładając hipotetycznie, że ją odrzucił, odczuwała wściekłość i była już nie w humorze, kiedy pokojówka pozwoliła sobie na wtargnięcie do gabinetu, nie pukając uprzednio do drzwi. Flora obróciła się, gotowa zrugać dziewczynę.
– Przepraszam, proszę pani, chodzi o pana Athlone’a… On jest… on…
Twarz dziewczyny była szara. Słowa, które Flora miała właśnie wypowiedzieć, nigdy nie padły. Wepchnęła list w stertę papierów i przewróciła krzesło, kiedy w pośpiechu ruszyła za pokojówką. Odnalazła pielęgniarkę Capron pochylającą się nad Freddiem na podłodze w salonie. Leżał poskręcany, lewe ramię miał bezwładne, na jego twarzy malowało się przerażenie, a kiedy dostrzegł, że Flora się nad nim pochyla, oczami zaczął błagać ją o pomoc.
Flora wiedziała, że Bóg karał ją w ten sposób – jak więc mogła w takiej sytuacji wyjechać?
Ponad tydzień po udarze męża napisała do Jakoba, że nie może przyjechać do Szwajcarii i że w tej sytuacji nie będzie mogła spotkać się z nim ponownie. Jako powód podała chorobę męża, ale sprawa, którą musiała załatwić w Pimlico, była równie istotna – Flora czuła się przerażona, zła i samotna. Może nie Jakob był tu winny, ale to nie on musiał udać się pod adres na posępnej ulicy prowadzącej do rzeki i to nie on musiał założyć idiotyczną woalkę ze strachu, że go tam rozpoznają. To nie on musiał znieść upokorzenie i plugawość, delikatne aluzje lekarza i jego dziwnie pogodną asystentkę. (Tak naprawdę byli zupełnie porządni i pełni szacunku, poczęstowano ją herbatą i ciasteczkami, ale i tak nie opuszczał jej zły humor). To nie on musiał potem znieść bolesne i krwawe następstwa tej sytuacji. Ale to przynajmniej zadziałało.
Ostatecznie sprawy z Freddiem nie potoczyły się tak źle, jak początkowo ich straszono. W wyniku udaru został częściowo sparaliżowany. Jego lewa strona była bezużyteczna, gdy mówił, brzmiało to jak zniekształcone buczenie, więc początkowo Flora obawiała się, że ucierpiał też jego umysł, ale tak się jednak nie stało. Był to przerażający widok; Freddie wyglądał, jakby postarzał się tego ranka o całe lata, a nie skończył jeszcze nawet czterdziestki. Flora przesiadywała przy nim codziennie, pełna palącego współczucia, które wydawało się silniejsze niż cokolwiek, czego doznawała. Postanowiła, że będzie radosna i miła, okaże prawdziwe przywiązanie do niego, poświęci się jego wyzdrowieniu; lekarze wykazywali ostrożny optymizm. Jeśli nie odczuwała winy ani skruchy z powodu niewierności, to przepełniał ją wstyd – kiedy przerażona zobaczyła go powalonego atakiem, najpierw pomyślała o sobie. Chciała zadośćuczynić za swój egoizm i na pewien niespójny, nienaukowy sposób czuła, że poświęcając to, czego pragnęła najbardziej, pomoże Freddiemu, przyczyni się do… Nigdy nie wiedziała, jak miałaby zakończyć tę myśl.
Lato rozbłysnęło na chwilę, przygasło i przerodziło się w jesień, a stan Freddiego regularnie się poprawiał – lekarze uznawali to nawet za nadzwyczajne. Wszyscy byli pod wrażeniem jego odwagi i oddania Flory. Po kilku tygodniach zaczął odzyskiwać sprawność w lewej ręce, a po jakimś czasie jego mowa uległa znacznej poprawie. Kiedy nastało Boże Narodzenie, mógł już powrócić do pisania listów i zachęcał Florę, by ponownie zaczęła planować kolejną ekspedycję.
Nigdy nie zrobił choćby uwagi na temat jej odwołanej wycieczki w Alpy.