NOWY JORK, 40°42’N, 74°00’W
SIERPIEŃ 1896
Egzotyczni goście w muzeum!
Armitage sprowadza Ludzi Północy na Manhattan!
Eskimosi i Eskimoski oraz psy!
Niezwykłe widowisko…
Nagłówki w „Brooklyn Advertiser”, sierpień 1896
O przybyciu gości piszą wszystkie gazety. Jakob nie jest zaskoczony, kiedy się dowiaduje, że Lester Armitage zrobił coś takiego, ale dziwi się, kiedy odczytuje imiona Eskimosów zamieszkujących w Muzeum Historii Naturalnej, mimo że w artykule opublikowanym przez „Brooklyn Advertiser” zostały zniekształcone. „Anick” i „Ivalo” to z pewnością angekok i jego żona (dawna kochanka Lestera – naprawdę sprowadził ją do Ameryki?), następnie „Ajax” i „Patla”, nad którymi głowił się przez chwilę, aż zorientował się, że brzmią jak Ayakou (mężczyzna ze złamaną nogą) i Padloq, jego żona (ale czy ona go nie zostawiła?). Mają wyruszyć w tournée. Będą robić pokazy powożenia psimi zaprzęgami, budowania igloo i polowania. Można ich zobaczyć za opłatą.
Nagłówki zwracają jego uwagę, gdy siedzi przy stole z Hendrikiem i swoją bratanicą Verą. Czuje znajome szarpnięcie dyskomfortu (odmawia nazywania tego zazdrością), jaki wywołuje u niego widok nazwiska Lestera. Istotnie, kto mógłby zazdrościć Lesterowi jego ostatniej ekspedycji? Kiedy rozeszły się wieści o katastrofie Gwiazdy Polarnej, Scotty Welbourne zadepeszował do niego: „Ha! Jeszcze go pokonamy!”.
– Vera, popatrz, Eskimosi są w Nowym Jorku.
Jego bratanica chwyta gazetę. Dziewczynka ma dziesięć lat, świadoma swojego kalectwa, stała się milcząca, poważna i stroni od innych dzieci.
– Wujku, czy możemy tam pójść i ich zobaczyć?
– Świetny pomysł, może ją tam zabierzesz? – mówi Hendrik, po czym dopija kawę i wyciera wąsa. – O ile oczywiście masz czas.
– Oczywiście. Nie przegapiłbym tego. Chyba znam tych ludzi. Ajax to tak naprawdę Ayakou, myśliwy, który złamał nogę, kiedy… zginął Frank. Rano muszę iść do rytowników, ale po południu, jeśli ma pani czas…
Hendrik wstaje.
– Kiedy ty będziesz załatwiać swoje sprawy, ja muszę nawrzeszczeć na ludzi za te nowe chłodnie, są zupełnie nieodpowiednie. Z mięsem nie ma żartów.
– W istocie, nie ma. Twój ojciec jest potentatem, Vero. To prawdziwy potentat mięsny, wielki handlarz.
– Wiem – odpowiada Vera z dumą.
Hendrik spogląda na Jakoba i całuje córkę w czoło.
– Nie wierz we wszystko, co mówi twój niemądry wujek, skarbie. I na miłość boską, nie powtarzaj tego przed… nikim.
Zamierzał powiedzieć „przed swoimi przyjaciółmi”, ale powstrzymał się w porę.
Hendrik martwi się o brata i o córkę – oboje mają cechę, która wzbudza jego podejrzliwość: uważa, że wypatrują czegoś poza horyzontem, pragną czegoś, czego nie można zobaczyć i czego wcale może tam nie być. To kiepska karta w talii, pechowa. On i Bettina nie mają tego w sobie, ich syn, Willem, też nie, ale Hendrik widzi to w Verze. To zawiodło Jakoba do dalekich i niewątpliwie ciekawych miejsc, ale kiedy ostatniej jesieni wrócił z Europy, Hendrik jeszcze nigdy nie widział go tak zamkniętego w sobie i nieszczęśliwego. Twierdził, że spędził tam owocny czas, ale Hendrik i Bettina wspólnie uznali, że wyglądał, jakby coś stracił: część swego pogodnego ducha, tę dowcipną bystrość, która zawsze była jego najatrakcyjniejszą cechą. Może to tylko nieunikniona konsekwencja starzenia się, a mimo to… Jeśli zaś chodzi o Verę, która jest nie tylko dziewczynką, ale i kaleką – jakie atrakcje życie może mieć dla niej w zanadrzu? Jeśli nie wyjdzie za mąż (a nawet nie jest ładna, więc kto ją zechce?), na co się zda ten żywy umysł? Jakob nie ułatwia sytuacji; rozpala jej wyobraźnię obrazami i opowieściami, napełnia jej głowę szalonymi, nieprawdopodobnymi pomysłami.
Zaledwie tydzień temu Hendrik wziął ją na bok i powiedział:
– Kiedy wujek Jake opowiada ci o miejscach, w których był, czasami mówi, że cię tam zabierze, ale tak naprawdę nie będzie w stanie tego zrobić. – Zaśmiał się w wymuszony sposób. – Dziewczynki nie jeżdżą w takie miejsca.
– Przyjaciółka wujka Jake’a, pani Athlone, jeździ. Była na Grenlandii. Prowadziła własną ekspedycję.
Hendrik westchnął. Rozmyślał o tej całej Athlone i uznał, że ta kobieta zwiastuje kłopoty.
– Masz na myśli to, że nie mogę pojechać, bo jestem kaleką. Wiem o tym. – Spojrzała na niego spokojnie.
Hendrika aż zakłuło w sercu.
– Mój mały skarbie… Po prostu nie chcę, żebyś marzyła o rzeczach, które są niemożliwe, a potem doznała rozczarowania.
– Wiem. Nic się nie stało. – Uśmiechnęła się i poklepała go po ręce. Pomyślał, że to on powinien ją pocieszać.
Jakob i Vera idą do muzeum w ponadtrzydziestostopniowym upale, wachlując się programem wystawy. Jakob zastanawia się, jak sobie radzą Eskimosi. W muzeum pyta o nich jednego z pracowników, który wyjaśnia, że nie są obecnie pokazywani. Kiedy Jakob naciska, zostaje odesłany do jakiegoś urzędnika, który informuje go, że Eskimosów teraz tam „nie ma”.
– W trasę mają wyruszyć dopiero we wrześniu – mówi Jakob tak uprzejmie, jak tylko potrafi.
Urzędnik marszczy brew.
– Owszem, ale są jeszcze inne związane z nimi plany. To ważni goście.
– Rozumiem. Kiedy znów tu będą? Specjalnie przyprowadziłem bratanicę, żeby ich zobaczyła.
Zawstydzona Vera ciągnie go za rękę i syczy:
– Daj spokój, to bez znaczenia!
Urzędnik rozgląda się wokoło.
– Nie jestem pewny.
– Nieważne, wujku. – Vera jest przyzwyczajona do rozczarowań. – Możemy przyjść innym razem.
– Zajrzyjmy do piwnicy, skoro już tu jesteśmy. Właśnie tam powinni być. – Popycha ją w kierunku schodów. – Nie jestem pewny, czy ten mężczyzna mówił prawdę.
– Dlaczego miałby kłamać?
– Bo według mnie coś tu nie gra. Dowiemy się co?
Wyczuwa ich, zanim jeszcze ich zobaczy. Tego lata smród stęchlizny unosi się w powietrzu, ale w korytarzu piwnicy Jakob identyfikuje woń, której nie czuł od pobytu na Grenlandii – zjełczały foczy łój, pot i mocz. Vera z trudem oddycha, ale nic nie mówi. Kiedy zbliżali się do zamkniętych drzwi na końcu korytarza, otworzyły się gwałtownie i wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna.
– Nie wolno tu wchodzić. Niech ją pan stąd zabierze! – krzyczy, zatrzaskując drzwi.
Przez otwarte drzwi Jakob widzi przez chwilę ludzi leżących na podłodze. Jakob zabiera Verę na górę i wsadza ją do taksówki.
– Przykro mi, Vero. Wracasz do domu. Ja muszę ich zobaczyć. To moi przyjaciele i mają kłopoty. Rozumiesz?
Vera skinęła z powagą głową.
Sprawy mają się gorzej, niż przypuszczał. Jakob popycha drzwi i tłumi sprzeciw lekarza wyjaśnieniem, że jest przyjacielem Eskimosów. Mężczyzna, który nigdy wcześniej nie miał do czynienia z takimi ludźmi, wpuszcza go tam z ulgą.
– Dzięki Bogu. Już myślałem, że pan nie przyjdzie! Kiedy zobaczyłem tę dziewczynkę, nie sądziłem… Ja ich nie rozumiem, chociaż twierdzą, że mówią po angielsku! Utrzymanie ich w czystości jest niemożliwe!
– Spodziewa się pan kogoś?
– Oczywiście. Od dawna czekam na pana. – Mężczyzna zauważa zdziwienie na twarzy Jakoba. – Pan Armitage?
– Nie, nazywam się Jakob de Beyn. Byłem geologiem podczas pierwszej ekspedycji pana Armitage’a, właśnie dlatego znam tych ludzi. Ale przyszedłem tutaj prywatnie.
Jakob odwraca się do stojącego cierpliwie za nimi Aniguina. Ma na sobie ubranie w zachodnim stylu, obcięto mu krótko włosy, co daje przedziwny efekt, ale Eskimos obdarza go szczerbatym uśmiechem i chyba cieszy się z tego, że go widzi.
– Te Peyn, przyjechałeś! Masz się dobrze? Armitage też tu jest?
– Nie, Aniguin, nie ma go. Nie widziałem Armitage’a już od dawna. Nie przyszedłem tu w jego imieniu.
– Przekonał nas, że mamy jechać do Nowego Jorku i że zobaczymy wspaniałe rzeczy. Powiedział, że to będzie dobre dla Inuitów. Ale Ivalu jest chora, zobacz. A on nie przyszedł się z nami zobaczyć.
– Przykro mi to słyszeć, ale cieszę się, że cię widzę. Qooviannikumut.
Wita się z wszystkimi po kolei. Ivalu i Ayakou leżą na prowizorycznych łóżkach na brudnych futrach i z trudem oddychają. Ayakou chwyta Jakoba za rękę i się uśmiecha, ale nie jest w stanie mówić. Jego czoło zroszone jest potem. Padloq, żona, którą pamięta Jakob, siedzi przy nim i naprawia but. Jakob odwraca się do lekarza.
– Co im dolega?
– Jak on ma na imię? Ayakou? Ma zapalenie obu płuc. Doskwiera mu też ból nogi. Miał poważne złamanie. Ta kobieta – pokazuje na Ivalu – też ma zapalenie płuc. Ta druga kobieta miała katar, ale obawiam się, że jej stan się pogarsza. Próbowałem wyrzucić te futra, ale podnieśli straszliwy raban, chyba wolą je od czystych łóżek.
– Pewnie to jedyne, co zabrali ze sobą z domu. Kto za nich odpowiada?
– Przyszedłem tu na polecenie pana White’a, asystenta kustosza.
Jakob rozgląda się po ciasnym, dusznym pomieszczeniu. Jedyne źródło światła dziennego – i jednocześnie powietrza – stanowi kratka pod sufitem.
– Powinni być w szpitalu. Gdzie znajdę pana White’a?
– Jego gabinet znajduje się na drugim piętrze.
Jakob odwraca się do Aniguina.
– Znajdziemy jakieś lepsze miejsce, gdzie wam pomogą.
– Możesz to zrobić, Te Peyn? – Aniguin spogląda na niego. – Porozmawiasz z Armitage’em?
– Zrobię coś więcej. Jeśli to będzie koniecznie, porozmawiam z prasą.
– Kto to jest prasa? Chyba go nie poznałem.
Ostatecznie nie musi iść z tym do prasy; na myśl, że prawdziwy badacz Arktyki poinformuje gazety o kiepskim stanie Eskimosów, White’a – dość młodego, przysadzistego mężczyznę o różowej twarzy i pulchnych, nieowłosionych policzkach – ogarnia panika i w ciągu kilku dni Grenlandczycy zostają przeniesieni do szpitala Mount Olivet.
Jakob w liście do Armitage’a pisze, że ten z pewnością nie wie o ich stanie i że Jakob zatroszczy się o nich osobiście. Pyta o plany zabrania Eskimosów z powrotem do ich ojczyzny. Jego oburzenie jest autentyczne: przepełnia go energia, której nie odczuwał już od dłuższego czasu.
Kilka dni później udaje się do Mount Olivet i zastaje ich w gorszym stanie niż poprzednio. Ayakou śpi, ale ma problemy z oddychaniem. Młoda dziewczyna o imieniu Aviaq ma objawy podobne do zapalenia płuc.
– Jakieś wieści od Armitage’a? – pyta Aniguin.
– Nie. Być może gdzieś wyjechał.
Może to prawda, a może Lester jest zajęty. Albo też wykorzystał interwencję Jakoba, żeby umyć ręce od tej kłopotliwej sprawy.
– Chciałeś przyjechać do Ameryki?
Wchodzą na pagórek i zatrzymują się w cieniu rosnących tam drzew. Wokół nich brzęczą muchy i komary. Jakob ociera czoło chusteczką. Aniguin ignoruje pot spływający mu po twarzy.
– Tak. Armitage mówi, że mogę porozmawiać z ważnymi ludźmi, może wtedy będzie więcej handlu. Potrzebujemy narzędzi. Wam potrzeba futer i kłów morsa. Przypływa teraz do nas mniej wielorybników. Nie wiem dlaczego. Wieloryby jeszcze tam są.
– A Ayakou? Też chciał tu przyjechać?
– Nie. – W głosie Aniguina pobrzmiewa pogarda. – Bał się tu przyjeżdżać, ale u nas jest biedny, bo nie może polować. Padloq powiedziała, że wróci do jego domu, jeśli on pojedzie do Ameryki. Będzie bogaty, jeśli tam wyruszy i przywiezie do domu dużo różnych rzeczy.
Jakob skinął głową.
– Te Peyn, dlaczego nie wróciłeś z Armitage’em?
– Są pewne kwestie, w których się nie zgadzamy. Ja jestem naukowcem, a on przede wszystkim badaczem. Pragnie bieguna.
– Racja. Chce dotrzeć na czubek świata. – Aniguin wzrusza ramionami nad bezsensownością takiego pomysłu. – Gdzie jest Fellora? Dlaczego nie wróciła?
Jakob się waha. Na dźwięk tego imienia czuje nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej.
– Nie wiem. Mieszka daleko za morzem, w Wielkiej Brytanii.
– Chciałbym wysłać do niej list. Możesz go napisać? Może ona zabierze nas z powrotem.
– Nikt nie może wziąć was na Północ przed nastaniem wiosny. Jeśli Armitage nie obieca, że was tam zabierze, to ja was zawiozę.
To śmiałe stwierdzenie, ale kiedy wypowiada owe słowa, czuje, że jego postanowienie się krystalizuje.
– Wkrótce zacznie się zima. Spadnie tu śnieg. Wiosną zabiorę was z powrotem.
Aniguin wzrusza ramionami.
– Do wiosny jeszcze daleko. A jeśli umrzemy? Chcę wysłać list do Fellory. Teraz jestem w Ameryce i zachowuję się jak kallunat. Widzisz, Te Peyn, tutaj nie mogę być Inuk. W Ameryce nie ma duchów. Nie mogę uzdrowić moich ludzi, nie potrafię pomóc nawet mojej żonie.