NOWY JORK, 40°42’N, 74°00’W
SIERPIEŃ 1897
Jakob nie postawił stopy w Muzeum Historii Naturalnej od pogrzebu Ayakou, który odbył się na terenie tej instytucji. Po minięciu wejścia z portykiem zatrzymał się, by przez chwilę chłonąć atmosferę tego miejsca. Działa na niego kojąco. Wskutek ciągłych zmartwień związanych z planowaniem ekspedycji nie ma czasu dla samego siebie, ale jako student godzinami przesiadywał w salach z minerałami, rysował je i robił notatki. Zatracał się w niemal uświęconej atmosferze tego miejsca, które stanowiło antidotum na zgiełk miasta.
Zorientował się, że zostało mu jeszcze trochę czasu do spotkania z zastępcą kustosza, więc wybiera okrężną drogę do gabinetu White’a, gdzie ma rozmawiać o skamielinach, i przechodzi obok znanych mu już ekspozycji oraz Sali Ludzkości im. Choate. W zwieńczonym kopułą pomieszczeniu, gdzie rozlega się niemal katedralne echo, zauważa pewne zmiany. Jego wzrok przyciąga nowa gablota, której opis widnieje na śnieżnobiałej karteczce, i jeszcze zanim przeczytał jej treść, ciarki przeszły mu po plecach. Na jednej z kartek widnieje napis: „Eskimos, mężczyzna, wiek około trzydziestu pięciu lat. Północno-zachodnia Grenlandia. Pozyskano – 1896”.
Wie, że Armitage jest tylko jednym z badaczy, którzy ostatnio przywieźli szczątki zmarłych, ale Jakoba ogarnia coraz większy niepokój. Kości nie są żółtobrunatne, jak u pradawnych hominidów; nie zostały odkopane. Wtedy dociera do niego coś, co jego mózg zarejestrował już wcześniej, zanim sam świadomie to dostrzegł: uszkodzenie kości prawej nogi, która za życia tego człowieka była poważnie złamana i potem nie zrosła się poprawnie. Jakob jest pewien jednego: że był przy tym, kiedy doszło do wypadku i kiedy te kości składano, i że stało się to cztery lata temu w Siorapaluk. Widzi wyszczerzoną czaszkę, ale nie potrafi rozpoznać twarzy, która pokrywała jej kości. Spogląda jednak na nogę i wie – wie to z całą pewnością – że patrzy na szkielet swojego przyjaciela, Ayakou.
Ojciec z dwoma synami podchodzi do ekspozycji.
– Jaki on jest niski – mówi jeden z chłopców. – To karzeł!
Wszyscy się śmieją.
– Wszystkie dzikusy są niskie – oznajmia ojciec. – Są prymitywne jak tamten neandertalczyk.
Krew uderza Jakobowi do głowy.
– Miał na imię Ayakou.
– Słucham? – W głosie mężczyzny pobrzmiewa wrogość.
Jakob spogląda na niego.
– Miał na imię Ayakou. Ten mężczyzna. Nie był dzikusem i zmarł zaledwie kilka miesięcy temu tutaj, w Nowym Jorku.
Mężczyzna przybiera groźny wyraz twarzy, kładzie dłonie na ramionach synów i odsuwa ich, mamrocząc:
– Szaleniec… Nie powinni tu wpuszczać takich ludzi.
Na zewnątrz udaje mu się odnaleźć nieoznakowany grób Ayakou. Wygląda na nienaruszony, ziemię pokrywa cienka warstwa nowej trawy. Czy to oznacza, że jego obawy są bezpodstawne? Przecież tam był, na miłość boską! A może… (to raczej nie do pomyślenia) wykopano go od razu? I wtedy, kiedy tak stoi, otoczony zuchwale rozkwitającymi żonkilami, uderza go jeszcze bardziej okropna możliwość: czy w tym miejscu w ogóle pochowano Ayakou?
W gabinecie White’a Jakob jest wzburzony i roztargniony, nie potrafi sobie przypomnieć, co zamierzał powiedzieć. Przerywa wstępną pogawędkę nagłym wybuchem śmiechu i mówi:
– Zastanawiam się, czy mógłby pan uspokoić mnie w pewnej kwestii… Być może to szaleństwo, ale kiedy tutaj szedłem, zauważyłem nowy eksponat w Sali im. Choate… Eskimoski mężczyzna z północno-zachodniej Grenlandii. Nabyty w zeszłym roku. Skąd pochodzi?
White kieruje spojrzenie na biurko i w tym momencie Jakob wie, że to on ma rację, a White go okłamie.
– Musiałbym sprawdzić w dokumentacji. Nie pamiętam niestety pochodzenia wszystkich eksponatów tak od ręki! Jestem przekonany, że dostarczono go z ostatnią partią rzeczy pana Armitage’a.
Jakob ma wrażenie, że zarys siedzącego za biurkiem White’a skrzy się w świetle padającym na niego przez zwieńczone łukiem okno.
– A jeśli chodzi o skamieliny, o których pan wspomniał… Bylibyśmy zainteresowani okazami…
– Panie White, kiedy zabierano meteoryt, byłem tam z Ayakou – przerywa mu Jakob, rozgrzany z emocji. – Złamał wtedy nogę w dwóch miejscach. Byłem tam. A szkielet ma prawą nogę złamaną dokładnie w dwóch tych samych miejscach. Ten szkielet należał do Ayakou, prawda?
White gapi się na niego i jakimś cudem wygląda na zszokowanego, nieświadomego i niezainteresowanego jednocześnie.
– Pan i ja byliśmy wraz z jego żoną, Padloq, kiedy chowaliśmy go w ogrodzie. Może pan to wyjaśnić, panie White?
White uśmiecha się do niego sztucznie.
– Nie mogę omawiać poszczególnych eksponatów, panie de Beyn. Muzeum ma jednak prawo do wystawiania własnych okazów w sposób, który najlepiej edukuje i informuje…
– On nie jest okazem! To mężczyzna, którego znałem! Ma na imię Ayakou. Znał pan jego żonę! Nie może pan wsadzić go do gabloty, żeby ludzie się na niego gapili! Myślałem, że ma pan sumienie…
– Jest pan wzburzony, panie de Beyn. Tragiczna historia Eskimosów była przygnębiająca dla wszystkich zaangażowanych w nią osób, łącznie ze mną, i…
Jakob wstaje, zaciskając dłonie w pięści.
– Gdyby pana żona zmarła jutro, wysłałby pan jej kości na północ stanu, by wygotowali je w kadzi, aż odpadnie z nich ciało, a potem wystawiłby pan ją w gablocie, żeby wszyscy mogli ją oglądać?
– Panie de Beyn, to jest… oburzające… Jak pan śmie mówić…
– Jak ja śmiem? Jak pan może to robić! Najwyraźniej kwestie takie jak szacunek i zrozumienie nie mają dla pana żadnego znaczenia! O ile coś jest robione w celach edukacyjnych i informacyjnych!
Szczęka White’a drży z wściekłości. Nie rusza się jednak zza swojego biurka, jakby Jakob stanowił jakieś zagrożenie.
– Nie zaprzecza pan temu.
– Uważam, że… Powinien pan już iść, panie de Beyn.
Jakob odwraca się do wyjścia i kładzie już dłoń na klamce, kiedy przypomina sobie, że w kieszeni na piersi ma list od Aniguina.
– Aniguin dał mi list dla pana. Chciał przekazać panu, że za nic pana nie wini. Ale nie wie przecież, co zrobił pan jego przyjacielowi. Mam go o tym poinformować? Według pana nie ma to przecież najmniejszego znaczenia.
White wydał z siebie dźwięk przypominający rżenie. Jakob rzuca kopertę na biurko mężczyzny. Dopiero wtedy coś przychodzi mu do głowy.
– Udam się teraz do szpitala Mount Olivet. Jeśli odkryję, że próbowano usunąć pochowane tam ciała, pójdę z tym do prasy.
Kiedy idzie już korytarzem, słyszy White’a wołającego za nim:
– Nie ma pan żadnego dowodu! Do niczego się nie przyznałem, słyszy mnie pan?
Jakob szybko oddala się od muzeum. Nie wyobraża sobie, by jeszcze kiedykolwiek jego noga miała postać w tym miejscu. Po kilku minutach zwalnia, nadal trzęsąc się z powodu swojego wybuchu. Na ulicach zalega szara chlapa. Od East River wieje przenikliwy wiatr. Kiedy żar palącej go złości ustępuje, dociera do niego, że jest mu strasznie zimno. Opuszczając gabinet White’a w tak melodramatyczny sposób, zostawił tam płaszcz.
Przeklinając i trzęsąc się z zimna, zawraca i idzie z powrotem do muzeum. Po drodze mija nowojorczyków z zaczerwienionymi nosami – natarczywych i egocentrycznych mieszkańców miasta o skrzywionych twarzach i złośliwych spojrzeniach, ludzi, którzy stają przed czyimiś zwłokami i napawają się tym widowiskiem, nie wiedząc lub nie dbając o to, skąd pochodził albo jak się ten ktoś nazywał. Nienawidzi ich wszystkich. On, Jakob (wspinając się po schodach do budynku, do którego poprzysiągł sobie już nigdy nie wejść), jest równie obrzydliwy i niepoważny jak każdy z nich.
Nagle ogarnia go pragnienie wyjazdu, tak przemożne, że aż musi przystanąć. Kładzie dłoń na poręczy, zamyka oczy i wyobraża sobie stoki na wybrzeżu Ziemi Ellesmere’a – surowe, wieczne światło, nieskomplikowana radość, której tam zaznał. Za zaledwie kilka tygodni odpłynie z tego miejsca, od tych ludzi, oddali się od tego, co w nim najgorsze.
Prostuje się i ponownie rusza w górę schodów.