ROZDZIAŁ 47

SIORAPALUK, 77°47’N, 70°38’W

BOŻE NARODZENIE, DRUGI DZIEŃ, 1897

Sprzeczne emocje sprawiają, że nie potrafi zasnąć. Początkowo ogarnął go szok i przerażenie – widział, że wyczytała je z jego twarzy – a potem współczucie i rozgoryczenie, że musi przemyśleć wszystko na nowo. Potem opanowała go złość, że nie uznała za stosowne, by mu o czymś takim powiedzieć. Uczucie to zmieszało się z dawnym gniewem: był zraniony jej milczeniem i tym, że go odrzuciła. Czy podane przez nią przyczyny naprawdę to wyjaśniają? Odczuł okropną, tchórzliwą ulgę, kiedy powiedziała, że nie było dziecka. (Czy coś w tym złego? To raczej ludzkie… W każdym razie tak mu się wydaje). Ale też poza szokiem i żalem, złością i ulgą, poza tym wszystkim, poczuł też maleńką dumę.

Nie ma pojęcia, jak musiała się czuć. Z pewnością stanęła przed strasznym dylematem. Miała jednak rację – co mógłby jej powiedzieć? A teraz? Kiedy rozmawiali, była zgryźliwa, wycofana i rzeczowa. Nie uroniła ani jednej łzy. Dochodzi do wniosku, że jednocześnie podziwia i potępia jej niechęć do dzielenia się winą, jakby on tak naprawdę nie miał z tym nic wspólnego, jakby nie był… wystarczająco ważny. Tak, może tak właśnie myślała.

W nocy powraca do swojego pierwszego pytania: dlaczego mu o tym nie powiedziała, skoro składali sobie obietnice? Skoro przeżyli razem coś nadzwyczajnego? Kiedy – przynajmniej on – byli zakochani?

Nie ma brzasku, nie ma świtu, ale poranek po Bożym Narodzeniu zaczyna się nasilającym się sztormem. Wiatr wzmógł się przez noc, hałas na zewnątrz chaty przerodził się w straszne wycie; Jakob szacuje, że prędkość wiatru wynosi ponad dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie mają szansy wcześnie odjechać.

Pierwszą osobą, którą widzi, kiedy odsuwa zasłonę wokół swojego posłania, jest mieszający coś w parującym dzbanku Dixon. Ubrany już Jakob zwiesza nogi na podłogę i dołącza do niego przy stole.

– Dzień dobry, proszę pana. Kawy? – Ralph podaje mu kubek.

– Dziękuję.

Rozgląda się po niechlujnym towarzystwie, z którego większość jeszcze śpi, mamrocze i głośno oddycha. Jedna z zasłon się porusza i Jakob odwraca wzrok, kiedy Meqro wysuwa się półnaga z łóżka za kotarą – łóżka Ashbeego. Poczuł ukłucie rozdrażnienia, ale wie, że to nieracjonalne. Przecież dziewczyna nie zdradza Franka.

– Przypuszczam, że zwykle rano nie ma tu aż takiego ruchu.

– Nie, tylko od święta.

Również Ralph wyraźnie ignoruje pojawienie się Meqro. Uśmiecha się do Jakoba. Podczas kolacji zeszłego wieczoru Jakob utwierdził się w przekonaniu, że lubi tego człowieka. Nieśmiałość Dixona rozwiewa się, kiedy mężczyzna mówi o swojej pracy. Jest skromny i skrupulatny, chętny, by posłuchać opowieści o przeżyciach Jakoba. Jakob przywiózł ze sobą egzemplarz albumu o lodowcu Gorner i rozważa podarowanie go Ralphowi, kiedy będą stamtąd odjeżdżać. (Aż trudno uwierzyć, że wyjeżdżając z Neqi, rozważał wręczenie albumu Florze – żeby pokazać jej, co ją ominęło). Ralph obiecuje, że zapozna go ze swoimi notatkami i okazami z Zatoki Melville’a – perspektywa, która przepełnia Jakoba nieskomplikowaną radością.

Meqro stoi przy piecu i topi śnieg w garnku. Ma spuszczony wzrok, jakby czuła się zawstydzona tym, że widziano ją z Ashbeem. Choć, jak przypuszcza Jakob, pewnie nie jest tym ani trochę skrępowana.

Aamma płacze za mamą. Dla Jakoba jest to niemal niewiarygodne, że dziewczynka jest również córką Franka; nie widzi w niej żadnego podobieństwa do przyjaciela. Jakob nie może oprzeć się wrażeniu, że gdyby rodzice Franka mogli ją teraz zobaczyć, wrzeszczącą, ze smarkami kapiącymi jej na wargę, zbledliby na myśl, że zaoferowali, iż wezmą ją do siebie.

Czy jakakolwiek część Franka żyje w tym dziecku? Dziewczynka nigdy nie pozna ojca ani nie zrozumie, jaki był. On nie wiedział nawet o jej istnieniu. Jeśli Frank żyje w niej, obłąkany Arent de Beyn żyje w Jakobie, a tego już nie potrafi zaakceptować. Może właśnie dlatego nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby mieć dzieci. Ale Aamma nie jest Frankiem, tak samo jak on nie jest swoim ojcem… Spogląda w górę, widzi Florę wychodzącą ze swojego pokoju i spuszcza wzrok na kubek, przestraszony, że mogłaby spojrzeć mu w oczy i wyczytać z nich jego myśli.

Podobnie jak Grenlandię, Ziemię Ellesmere’a rozpoznaje się po brzegu. Wschodnie wybrzeże – zwrócone ku leżącej po drugiej stronie Cieśniny Smitha Grenlandii – dobrze zbadano, a wybrzeże północne na mapę naniosła najpierw brytyjska ekspedycja pod kierownictwem Naresa oraz wyprawa pod przewodnictwem Gree­ly’ego, zanim ta ostatnia zakończyła się katastrofą. Kolejny odcinek północno-zachodniego wybrzeża zbadał Jakob podczas wyprawy sprzed pięciu lat. Reszta – ogromny interior, południe, zachód – są nieopisane. Mapa, którą Flora rozkłada teraz na stole warsztatowym w ich niewielkim laboratorium, obejmuje znane wybrzeża, Cieśninę Smitha oraz Grenlandię, za którą – od Whale Sound, czyli miejsca, w którym się znajdują – rozciąga się nieznane.

– Masz już w tym swój udział – mówi. – Trzydzieści dziewięć stopni na zachód.

Stuka paznokciem w punkt pośród bieli na północnym krańcu mapy.

– Jaki odcinek wybrzeża udało ci się objąć pomiarami?

– Mogą nas stąd usłyszeć? – pyta Jakob ściszonym głosem. Jest pewien, że nikt nie może ich podsłuchać, ze względu na wiatr rąbiący w ściany, co przypomina dźwięk bębnów, ale chce jej coś powiedzieć.

– Nie, o ile wiatr nie ustanie. – Ona również mówi ściszonym głosem i jednocześnie przygląda się mapie, jakby myślała, że ktoś ją obserwuje. – To była niezwykła podróż. To było śmiałe posunięcie, żeby wyruszyć o tak późnej porze roku…

– Floro, proszę…

Flora przerywa i nieruchomieje.

– Myślałem o tym, co powiedziałaś mi wczoraj w nocy…

– Przepraszam, że pomyliłam domy. Nie chciałam cię wprawić w zakłopotanie. Byłam pewna, że to dom Meqro.

– Na Boga, to bez znaczenia. – Patrzy na nią zdziwiony i sfrustrowany. – Usiłowałem zrozumieć… Dotarło do mnie, że cokolwiek bym teraz powiedział, niczego to nie zmieni. Ale jest mi… niezmiernie przykro z powodu cierpienia, którego doświadczyłaś. Jestem tu tak samo winny jak i ty, a może i bardziej.

Flora kładzie czubki palców na mapie i mówi szybko, ze wzrokiem utkwionym w rzędzie słojów na półce przed nią.

– Już dobrze, to bez znaczenia. Stało się coś, czego nikt by nie chciał, ale… Nie zamierzałam ci o tym mówić. – Rzuca mu szybkie spojrzenie, po czym wraca wzrokiem na mapę. – Ale wydawałeś się na mnie strasznie zły. To nie było… w porządku. Chciałam, żebyś zrozumiał, jak… niemożliwe było to wszystko. Zdaję sobie sprawę, że być może zachowałam się egoistycznie – dodaje nieco złośliwym tonem.

– Żałuję, że mi wtedy nie powiedziałaś.

– Przepraszam – odpowiada Flora sztywno. – Jeśli i za to też muszę przepraszać.

– Nie, ja… Nie to miałem na myśli. – Choć może właściwie tak.

– Rozumiesz przynajmniej, dlaczego tego nie zrobiłam?

Jakob wzdycha. Ta rozmowa przypomina przechodzenie nago przez pokrzywy. Kłuje przy najlżejszym dotyku. Po części przepełnia go czułość; gdyby tylko uroniła łzę, gdyby złagodniała, otoczyłby ją ramionami, a ona mogłaby się na nim wesprzeć. Gdyby stała się nieco słabsza, on stałby się silniejszy. Jednocześnie ma ochotę wyjść z laboratorium i zatrzasnąć jej drzwi przed nosem.

– Nie wiem. To sprawia, że zastanawiam się, za jakiego człowieka mnie miałaś. Kogoś, kto się rozzłości? Kogoś, kto by uciekł? W ten sposób o mnie myślisz? A może uznałaś, że moje zdanie w ogóle się nie liczy?

Flora patrzy na niego krzywo, rozdrażniona albo zraniona – Jakob nie potrafi tego ocenić.

– Nie. Nie myślałam tylko o tobie, jeśli możesz w to uwierzyć. Znalazłam się w beznadziejnej sytuacji! Freddie był strasznie chory, może nawet umierający! Byłam bliska rozpaczy.

Na twarzy Jakoba pojawił się grymas.

– Przepraszam. Uznałem, że znamy się na tyle, że zwróciłabyś się do mnie o pomoc. Myślałem, że coś nas łączy. Od samego początku. Od Neqi.

– Naprawdę? – Posmutniała nagle. – To było jak sen, a choroba Freddiego… to była prawda. Wszystko działo się tak szybko, nie mieliśmy wystarczająco czasu.

Jakobowi wydawało się, że czasu było sporo. Więcej niż potrzeba, by zrozumiał, że dotarł do miejsca, którego nie chciał opuszczać.

– A twoje listy… Usiłowałam odczytać twoje myśli, ale te wiadomości były tak… chłodne. Strasznie oficjalne. Pomyślałam, że może zmieniłeś zdanie, może masz wątpliwości.

Jakob przeklina te listy.

– Nie zmieniłem zdania. Nie potrafię pisać dobrych listów. Czekałem, aż się spotkamy, żeby ci powiedzieć… żeby ci pokazać…

– Nie miałam pewności co do twoich uczuć. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Czasami nie potrafiłam uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Ty… Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.

I oto jest – cień uczucia, które może się ujawnić. Flora spuszcza wzrok i wzdycha głęboko. Jakob spogląda na krągłość jej policzka, na kosmyk włosów, który wymknął się z upięcia i opadł na kołnierzyk.

– Rozumiem, Floro… Ale teraz… – Robi wdech.

– Tak. To już przeszłość.

Rozlega się okropny łoskot – niemal wybuch – jakby w ścianę chaty rzucono czymś wielkim i twardym. Przekonają się potem, że były to sanie porwane prosto z ziemi przez silny podmuch wiatru. Cały budynek się zatrząsł, a gwałtowny hałas sprawił, że Jakob się wzdrygnął. Wie, że był już bliski tego, by wyciągnąć dłoń przez dzielącą ich przestrzeń i delikatnie dotknąć jej rękawa. Albo nie… wcale nie delikatnie: złapać ją za nadgarstek i powiedzieć:

– Przestań! Przestań tak mówić! Nadal jesteśmy tacy sami, ty i ja. Nie czujesz tego?

Ten łoskot go powstrzymał. Tamta chwila minęła. Kierują uwagę na mapę.

Po namyśle dochodzi do wniosku, że byłby to błąd.