THULE, 79°12’N, 93°50’W
CZERWIEC 1898
Czapa lodowa pokrywa wyższe partie wyspy, ale jest to łagodniejszy krajobraz niż na Ziemi Ellesmere’a czy na Grenlandii. Lodowce sączą się z gór i wczesną wiosną rzeki płyną dolinami; na zboczach gór nie ma śniegu. W promieniach słońca wydaje się, że to kraina mlekiem i miodem płynąca: pierwsze źdźbła trawy zaczynają wystawać spomiędzy żwiru, zaczyna też rosnąć mech. Wraz z nowymi roślinami pojawiają się ptaki i zwierzęta: pardwy i śnieguły, lisy i zające, majestatyczne piżmowoły. Skąd się tam wzięły i jak przetrwały zimę – to tajemnica.
Przekraczają równinę, gdzie każdy kawałek skały wykazuje ślady życia – skamieliny, które świadczą o łagodnym oceanie, bagnach, trzęsawiskach, mnogości pełzających stworzeń – nie widać jednak żadnych oznak tego, że w tym miejscu kiedykolwiek żyli ludzie. Całkiem możliwe, że są pierwszymi ludźmi, którzy postawili stopę na tej ziemi. Jakob czuje się rozdarty między frustracją i radością; każde miejsce, w którym się zatrzymują, oferuje nieopisane bogactwa, ale jeśli mają się trzymać planu, nie ma czasu na cokolwiek więcej niż tylko podziw.
Po kilku tygodniach wędrówki wiedzą, że to, co znaleźli, naprawdę jest wyspą. Kręte wybrzeże zaprowadziło ich na południe, na zachód i ponownie na północ – aż dotarli do wybrzeża tego szerokiego fiordu, wychodzącego na zachód na Ocean Arktyczny. Wyspa jest ogromna: podczas wyprawy pokonali niemal pięćset kilometrów wybrzeża. Po drugiej stronie fiordu ledwo dostrzegają jakieś czarne punkciki – to Welbourne i Aniguin. Kiedy do nich dotrą, razem ukończą całkowite obejście tego nowego lądu. Spojrzenie przez lornetkę na zachód pozwala zobaczyć nieprzerwaną równinę morskiego lodu. Za nią nie widać już żadnego innego lądu. Nazywa tę wyspę „Thule”.
Na zmianę obserwują ruszające się na drugim brzegu postacie – są zbyt daleko, by mieć pewność, czy tamci ich zauważyli.
– Rozbijemy tu obóz – oznajmia Jakob. – Niedługo nastanie nowy dzień.
Sorqaq proponuje, że może przejść fiord od razu; choć nie panuje całkowita ciemność, nocą lód będzie bezpieczniejszy.
– Przywiozę ich jutro – obiecuje, uśmiechając się szeroko. – Nie za wcześnie.
Lód na fiordzie pokryty jest warstwą wody roztopowej, która odbija niebo niczym arkusz metalu. Sorqaq twierdzi, że lód jest bezpieczny, ale kiedy Jakob przygląda się, jak tamten wyrusza saniami przez taflę wody, serce podchodzi mu do gardła. Oboje bardzo go polubili. Sanie suną po niebiesko-białej przestrzeni, pomiędzy niebem u góry a niebem na dole. Przyglądają się, jak staje się coraz mniejszy, aż w końcu widać już tylko kropkę.
Jakob i Flora są sami pierwszy raz od trzech lat. Odwraca się do niej, bierze ją za rękę i mówi:
– Chodź.
Sorqaq niemal od razu zaproponował, że zostawi ich samych. Kiedy tego pierwszego dnia wrócił na plażę, zobaczył, że Jakob śpi oparty o skałę. Skulona na boku Flora leżała z głową na jego kolanach, a on trzymał dłoń na jej włosach. Jakob obudził się zaskoczony i zobaczył szeroki uśmiech na twarzy Sorqaqa, pokazującego w ten sposób, że był cicho.
– Wiedziałem! – twierdził później. – Jestem szczęśliwy, mój przyjaciel i moja siostra! Aja, to dobrze.
Kiedy ponownie przeszli morski lód, Sorqaq założył, że Jakob będzie spał w jednoosobowym namiocie Flory. To naturalny bieg rzeczy – gdy mężczyzna i kobieta się pobierają, udają się gdzieś razem, żeby mogli lepiej się poznać. Jakob powiedział, że spyta Florę, czego ona chce; kallunat podchodzą do małżeństwa inaczej, tak jak i do innych spraw. Ich zwyczaje są zagadkowe. I kiedy przekazał jej pytanie Sorqaqa, Flora spuściła wzrok i pokręciła głową.
– I tak sprawiam ci już kłopot tym, że tu jestem. Nie chcę jeszcze bardziej pokrzyżować ci planów. Nie chcę…
Nie dokończyła zdania, ale Jakob chyba ją rozumiał. Pomimo jego zapewnień, że dla nikogo nie jest uciążliwa, że jej rzeczy ważą stosunkowo niewiele i że nic nie czyni go bardziej szczęśliwym niż jej obecność, była równie spięta i poważna jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Ze swojej strony Jakob odkrył, że o zgrozie, którą zobaczył w namiocie, potrafił zapomnieć z niemal żenującą łatwością; ledwie znał i niezbyt lubił Ashbeego. A było jeszcze tak wiele miejsc do zobaczenia, tyle rzeczy do zrobienia. Co kilka godzin zatrzymywali się, by mógł dokonać odczytów, naszkicować kolejny fragment wybrzeża, zrobić zdjęcia górom oraz lodowcom i żeby zebrać różne okazy. Później jednak podejmowali wędrówkę na nowo, starając się jak najszybciej pokonać trasę. Było tam tyle do zrobienia, że potrzebowałby na to wielu sezonów, i przekonał się, że zapominał o martwym mężczyźnie na wiele godzin każdego dnia. Ale to Flora była odpowiedzialna za Ashbeego. Siedziała przy nim, kiedy umierał, i słuchała, jak wydawał ostatnie, przerażające tchnienie.
Po przekroczeniu cieśniny przez trzy dni szli obok siebie, ale ona spała w swoim namiocie i starała się nie zwracać na siebie uwagi, na tyle, na ile to było możliwe. Wstawała przed mężczyznami, była już spakowana i gotowa, kiedy oni kończyli śniadanie; sprawdzała odczyty nawigacyjne, robiła rysunki i wypełniała swoją część zadań obozowych. Była aż irytująco pomocna i raczej się nie odzywała, o ile jeden z nich nie zadał jej pytania. I wtedy, pewnego wieczoru, kiedy pokonywali odcinek lodu morskiego pokryty warstwą topniejącego śniegu – powinni byli zaczekać do rana, ale tego dnia posuwali się wolno – na środku fiordu kra rozwarła się pod saniami Sorqaqa niczym wielka paszcza. Idąca tuż za nim Flora pobiegła, by złapać sanie, i oboje rzucili się płasko na lód, by równomiernie rozłożyć ciężar. Wtedy fragment lodu, na którym leżała Flora, pękł i się przechylił, a ona zsunęła się do wody. Pochyła fala uderzyła ją w twarz, tłumiąc jej krzyk. Sorqaq złapał ją za włosy i trzymał jej głowę ponad powierzchnią, aż dołączył do nich Jakob i razem wyciągnęli ją z wody. Psy wygrzebały się z wody, a trzyipółmetrowe sanie kołysały się dosyć długo, podczas gdy lód trząsł się pod nimi. Krzycząc, ciągnęli za uprząż, aż w końcu wydobyli sanie w bezpieczne miejsce.
Po wszystkim Sorqaq się roześmiał. Mieli szczęście – aja! – prawda? A Flora wyglądała na zaskoczoną, kiedy fala uderzyła ją w twarz – to było zabawne! Pokazał, jaką miała minę. Flora również się roześmiała. Gdy dotarli na przeciwległy brzeg, trzęśli się, byli przemoczeni i zmęczeni, ale warstwa rezerwy została zmyta. Kiedy Flora i Jakob przykucnęli przy piecyku, rozgrzewając dłonie nad czajnikiem, w którym gotowała się woda, powiedziała niemal mimochodem:
– Myślałam: jutro możemy umrzeć. Jeśli nadal tego chcesz, może… To znaczy, o ile Sorqaq nie ma nic przeciwko…
Jakob spojrzał w stronę Sorqaqa, który rzucał właśnie kawałki mięsa rozszczekanym szaleńczo psom, i próbując stłumić uśmiech, powiedział:
– Spytam go.
Sorqaq skinął głową.
– Jasne. Będzie z niej dobra żona, widziałeś, jak pobiegła złapać moje sanie? Nie zawahała się!
Flora leżała pod kocami, kiedy Jakob wczołgał się do namiotu. Za sprawą przenikliwego, porywistego wiatru zrobiło się chłodniej i choć nocne słońce było przesłonięte chmurami, szare światło przenikało przez brezent, więc Jakob mógł dostrzec jej poważną minę.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Nie wiem. Ja…
– Nie musimy niczego robić. Cieszę się po prostu, że mogę położyć się obok ciebie.
– Jeśli jutro umrę… – Roześmiała się z samej siebie i odwróciła od niego wzrok, jak robiła zawsze, kiedy była zawstydzona. – Nie to miałam na myśli. Ale to, co wydarzyło się wcześniej, nie może się już powtórzyć.
– Oczywiście, że nie. I tak się nie stanie.
Przewidująco zabrał ze sobą do namiotu prezerwatywę i tłumaczył dosyć pompatycznie, że gumowe kondomy świetnie nadają się do zabezpieczenia rolek filmu przed przemoknięciem. Można też wykorzystać je do przechowywania innych rzeczy: amunicji, soli…
– Mówię to tylko dlatego, że może ci się wydawać dziwne, zabrałem ze sobą coś takiego na wyprawę saniami – skończył mało przekonująco.
– Och. – Potrafiła modulować to słowo na nieskończenie wiele sposobów. Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. – Chętnie bym się wykąpała. Jestem strasznie brudna.
Jakob się roześmiał.
– Jesteś doskonała. Nie mogłabyś być inna. Ja też jestem niemiłosiernie brudny.
Ściągnął bieliznę i trzęsąc się, wślizgnął się w legowisko z koców obok niej. Dotyk jej nagiej skóry był elektryzujący: przytulił się do niej, wydając jęk szalonej i zachłannej uciechy. Oplotła go ramionami, ale jej ciało wydawało się sztywne. Ukryła twarz, jakby chciała uniknąć jego pocałunków.
– O co chodzi, Floro?
Westchnęła.
– Chodzi o to, że… Wiem, że nie powinnam tak się czuć, ale się wstydzę.
– Dlaczego?
Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której Flora rozluźniła uścisk, skupiając wzrok na kocach.
– Nie mogę przestać myśleć o tym, że nie byłam ci wierna. Wiem, że to niedorzeczne.
Przeszyły go bolesny szok i uraza. Milczał, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Kontynuowała cichym głosem:
– Tak bardzo za tobą tęskniłam. Miałam kochanka. Myślałam, że to może… Ale to nie miało sensu.
– Kiedy to było? – zażądał odpowiedzi i w przypływie złości pomyślał: „Ashbee! Nie, Ralph. Oczywiście, że to był Ralph…”.
– Jesienią przed moim wyjazdem. To nie trwało zbyt długo. To…
– To bez znaczenia – odparł sztywnym i nieprzekonującym głosem.
Usiłował skierować złość przeciwko temu nieznanemu mężczyźnie. Jego penis miał za nic jego myśli i nie przestawał pulsować władczo przy jej udzie; zmienił pozycję, niby od niechcenia, by odsunąć się od Flory. W tych okolicznościach wydawało się to niestosowne. Poczuła, że odsunął się od niej, a on wiedział, że to ją zabolało.
– Posłuchaj mnie, błagam. Usiłowałam wmówić sobie, że chodziło o to… że zatęskniłam za seksem i że przejdzie mi to, jeśli… Ale tak się nie stało. Przekonałam się o tym. – Patrzyła na niego tak długo, aż musiał spojrzeć jej w oczy. – Zawsze byłeś moim ukochanym. Wiedziałam to wtedy, ale było już za późno.
Jakob pokręcił głową.
– To bez znaczenia. To nie kwestia wierności. Oboje uważaliśmy, że jest już po wszystkim. Ja też sypiałem z kobietami, kilka razy.
– Och! – Poczuła się, jakby ją uderzył. Przełknęła ślinę. – Kim one były?
Jakob uznał, że to niesprawiedliwe. Chwilę temu pomyślał, że nic na świecie nie byłoby w stanie stłumić jego pożądania, ale właśnie zaczęło ono słabnąć. Nie tak wyobrażał sobie wskrzeszenie ich romansu.
– A czy to ma znaczenie? To wszystko już skończone, prawda? To już przeszłość. Jesteśmy tutaj.
Przyglądali się sobie przestraszeni. Dotarło do niego, że powiedział to ostrym tonem, więc zniżył głos.
– Nie rozumiem, dlaczego rozmawiamy o czymś, co należy już do przeszłości. – Flora pokręciła głową, co sprawiło, że łzy popłynęły jej po policzkach i we włosy.
– Chciałam, żebyś o tym wiedział, żeby to nie zaprzątało mi głowy, bo ciągle bym myślała: „Kiedyś będę musiała mu o tym powiedzieć”. Chcę zacząć z czystym kontem. Było tak wiele nieporozumień między nami. Nie chcę, by to się powtórzyło.
Oboje byli przygaszeni. Jakobowi wydawało się, że to będzie takie proste, lecz teraz to jemu ciążyła potrzeba wyznania pewnej rzeczy.
– W takim razie powinienem ci chyba z tego samego powodu powiedzieć, że przed opuszczeniem Nowego Jorku spytałem Clarę Urbino, czy za mnie wyjdzie.
– Clarę? – Spojrzała na niego z okropną udręką. – A więc to prawda! Jesteś zaręczony.
– Nie, oczywiście, że nie! Nie kłamałbym w tej kwestii. Powiedziała „nie”, za co do końca życia będę jej wdzięczny. Nie byłem w niej zakochany, ona zresztą we mnie też nie. Zrobiłem coś dziwnego, jak mi się teraz wydaje, a i ona wówczas tak sądziła. Wydaje mi się, że zrobiłem to ze strachu, chyba chciałem się… zabezpieczyć.
Flora nie odzywała się przez chwilę.
– A więc… nic was nie łączy? Nie wolałbyś być z nią?
– Nie, najdroższa. Jest moją przyjaciółką i to wszystko. Błagam, nie martw się. Nie masz powodów do niepokoju.
Ale Flora wygląda na dotkniętą. Bierze jej dłoń i całuje jej palce, jeden po drugim.
– Myślę, że wybaczyłaby mi, że ci to mówię, skoro to może cię uspokoić, więc zdradzę ci, że… ona nie jest stworzona do małżeństwa… Wiesz, co chcę przez to powiedzieć?
Flora skinęła głową.
– Chyba tak.
– I jest jedną z nielicznych osób, które chcę zaprosić na nasze wesele.
– Co?
Flora zmarszczyła czoło i przez okropną chwilę Jakob pomyślał, że źle ocenił sytuację. I wtedy, gdy podmuch wiatru uderzył w brezent i szarpnął namiotem, na ustach Flory pojawił się oporny uśmiech, który on tak uwielbia i który wydaje się płynąć z samego jej serca.
– Chcę cię przy moim boku do końca życia. Wybacz, powinienem był cię spytać. Wyjdziesz za mnie, Floro?
Następuje chwila milczenia.
– Będę musiała się najpierw rozwieść.
– Sądzę, że to wskazane.
– Czy to nie za wcześnie dla ciebie, by przekonać się, czy właśnie tego chcesz?
– Nie. To wręcz późno. Powinienem był powiedzieć to już w Londynie. Żałuję, że tego nie zrobiłem.
Flora westchnęła, niemal zaszlochała.
– Tak. Tak szybko, jak tylko będę mogła. – Pocałowała go i otarła łzy. – Tak, mój ukochany.
– Jest jeden warunek, najdroższa.
– Jaki?
– Obiecaj, że już nigdy mnie nie zostawisz.
– Obiecuję. Nigdy!
– Czyli mamy czyste konto? Zaczynamy od zera?
Skinęła głową i pociągając nosem, odgoniła łzy. Ponownie wziął ją w ramiona, wiatr wył wokół nich i leżeli tak w milczeniu, nie ważąc się prawie w ogóle ruszyć. Jakob miał wrażenie, jakby miał w piersi ciężką, wypełnioną aż po brzegi misę; jeden ruch i jej zawartość może się rozlać, a nie wiedział, co może się wtedy wydarzyć – czy jej zawartość jest skończona i w końcu wyciekłaby całkowicie, czy to wywołałoby u niego śmiech czy łzy. I wtedy uderzyła go niedorzeczność tej powagi.
– Chociaż – potarł ustami o jej wilgotne nadal włosy – nie jestem niestety ani czysty, ani świeży. I chyba przegapiłaś swoją szansę…
Spojrzał w kierunku krocza, a ona się roześmiała. Zeszła z niej chyba część napięcia. Pomyślał: „Nie, to się nie kończy; nic nie może tego wyczerpać”. Wtedy poczuł, że jej dłoń przesuwa się w dół jego ciała i lekko go głaszcze. Jej dotyk był delikatny, a jednocześnie przemyślany, kojący i podniecający. Wyszeptała:
– Kiedy leżałam w swoim namiocie, nie potrafiłam przestać o tobie myśleć. Byłeś kilka kroków ode mnie, ale nie mogłam cię dotknąć. Myślałam: „Zmarnowaliśmy tak wiele czasu…”.
Jej dłoń otarła się nieśmiało o jego kutasa, sprawiając, że szybko znów stwardniał.
– Już nie.
Położyła się na nim całym ciałem, oparła się na łokciach i dłońmi gładziła jego twarz. Czuł jej piersi na sobie. Gorący ciężar jej ciała był boski, niczym prawdziwe błogosławieństwo. To przywróciło mu siłę.
– Jeszcze jedno…
– Co? – Zaniepokoiła się.
– Nie umrzesz jutro. Mamy przed sobą resztę życia.
Całowali się niezdarnie, ich biodra i kolana zderzały się w ciasnym posłaniu. Byli skruszeni i zakłopotani; podmuchy zimnego powietrza smagały ich ciała. Chciał odrzucić wszystkie koce, by móc poruszać się ze swobodą, całować ją i smakować tak dokładnie, jak tego pragnął, ale wiatr wył i boksował brezent ich namiotu niczym zazdrosny mąż, zadając przez płachty namiotu lodowate i zajadłe ciosy.
– Nie ruszaj się. Pozwól, żebym cię ogrzał.
Położył ją na plecach, przycisnął się do jej boku i opatulił ich po szyje, a czubek jego penisa pocierał rozkosznie o jej udo. Pieścił jej ciało podstępnie – jej szyja, jej piękne, obfite piersi (pamięć go nie zawiodła), delikatny brzuch, aksamitne uda – pamiętając, by nie dopuścić do niej wiatru, a potem jego palce wślizgnęły się między jej wargi sromowe i zanurzyły w śliskim cieple. Głaskał jej łechtaczkę drobnymi, delikatnymi ruchami, przyciskając czoło do jej policzka, aż poczuł i usłyszał, że oddech Flory staje się płytszy i szybszy, jej serce przyśpiesza, a mięśnie się napinają. Po kilku minutach jego lewe ramię, które wygiął niewygodnie, całkowicie ścierpło, bolały go palce, a on nie mógł się już doczekać, kiedy wejdzie do jej gorącej i wilgotnej cipy. Wtedy poczuł, że ogarniają ją drżące skurcze i zachwycony usłyszał okrzyki, które usiłowała stłumić. Kiedy już się uspokoiła, nieruchomo i mocno przycisnął palce do jej nabrzmiałego ciała – pamiętał, jak bardzo to lubiła – i całował jej twarz raz po raz. W końcu obróciła się do niego i pocałowała go w usta, sięgając językiem po jego język. Przytrzymał jej spojrzenie, kiedy ssał swoje mokre palce, wdychając jej ciepły zapach, aż jego płuca się nim przepełniły.
– Smakujesz jak likier.
Miała zarumienioną twarz, szeroko otwarte oczy, a jej źrenice były wielkie i czarne. Uśmiechnęła się – był to uśmiech, który wywodził się z innej części jej osoby; Jakob pomyślał, że tylko on go widział.
– Rozgrzana?
– Prawie – odparła i sięgnęła po niego.
Pogmerał między nogami, żeby solidnie założyć prezerwatywę na twardego kutasa, po czym Flora niemal gwałtownie wciągnęła Jakoba na siebie i pokierowała go do miejsca między swymi udami. Ani wyjący na zewnątrz wiatr, ani chłód czy też spowijające ich koce nie były w stanie już tego zatrzymać. Gdy tylko się w nią wsunął, żar wybuchnął poza granice jego skóry, raczej poczuł, że to jego przystań, niż o tym pomyślał, a potem zaczął cudownie i nieuchronnie szybować ku przepaści.
Słyszał jęki i okrzyki radości; widział się w jej oczach, zagadkowych lustrach, mrocznych jak północne morze, równie głębokich i nieprzewidywalnych. Widział krople potu błyszczące na jej skroniach, a potem poczuł, że leci w dół.