ROZDZIAŁ 51

ONMOGELIJK DAL, 78°14’N, 88°32’W

LIPIEC 1898

Środek lata. Wody roztopowe z lodowca tworzą lśniący warkocz na dnie doliny. Otaczające ich wzgórza są upstrzone przeróżnymi kolorami: barwą płową i ochrą, szarym i burym, ciemnoszarym, brązowym i brązowoszarym. Góry się otwierają, by objąć tę zwróconą na południe dolinę, która przypomina misę przechyloną ku ustom słońca. Zbiera ciepło i je utrzymuje – nigdy nie czuła na Grenlandii tak ciepłego powietrza. Pomiędzy strumieniami i na zboczach gór żwir zalany jest zielenią trawy i mchu, mieni się od maleńkich białych wrzosów, kępek wełnianki wąskolistnej i cytrynowych maków o jedwabnych płatkach. Podczas niekończącego się dnia polarnego w pełni lata kępki jaskrawych kwiatów widać dosłownie wszędzie. Żadna z rosnących tu roślin nie sięga powyżej kostki. Ludzie są tu niczym olbrzymi, którzy wpakowali się do raju.

I jak w raju, panuje tu niewinność. Ponieważ są sami, a słońce świeci nieustannie i jest ciepło jak podczas wiosennego dnia w Londynie, Jakob ściąga ubrania, kiedy jest w obozie, i pozwala, by słońce przyciemniło mu skórę. Flora jest tym skrycie podniecona, ale kiedy on sugeruje, żeby zrobiła to samo, sprzeciwia się i rozgląda po pustej dolinie, jakby spodziewała się gości na podwieczorek.

– Kto według ciebie może się tu pojawić? – Jakob jest rozbawiony.

– Nie wiem. Może Sorqaq. Którykolwiek z nich.

Sorqaq, Aniguin oraz Welbourne wrócili na północne wybrzeże wyspy, by poszukać fok i piżmowołów. Chcieli na nie zapolować. Welbourne bardzo chciał zastrzelić kilka wilków i niedźwiedzi polarnych, więc wyruszyli na poszukiwania stałego lodu morskiego. Zachowywali się taktownie, ale nie potrafili ukryć uśmiechów, kiedy się z nimi żegnali.

– Pewnie są ze sto kilometrów stąd. A poza tym powiedziałem im, że mają nam nie przeszkadzać przynajmniej do połowy sierpnia.

– Naprawdę?

– Tak. Jesteś oburzona? Jak więc widzisz, intruzi nam nie grożą. A jeśli dziwnym trafem jednak by tu przyszli, cóż… – Spojrzał na obnażone zbocze góry, widnieją na nim skały, za którymi ledwo skryłby się lis. – Myślę, że zauważylibyśmy, jak tu idą.

Ma rację. Ich dolina – ich twierdza – zapewnia im przestrzeń, ciszę i oddalenie. Najpierw pozwala sobie ściągnąć halkę, kiedy jest na zewnątrz. Rzeczywiście jest gorąco – według ich stacji pogodowej nieco ponad dwadzieścia stopni Celsjusza. Potem – każąc najpierw Jakobowi odejść kawałek dalej i odwrócić się do niej plecami – ściąga ciężkie spodnie i siada zgrabnie na kocu leżącym obok namiotu. Nie może przekonać się, by wstać, ale przyznaje w duchu, że wystawianie skóry na słońce jest przyjemne. Wyłapuje każdy, najmniejszy nawet ruch powietrza; odczuwa mrowienie w końcówkach nerwów rozbudzonych nową energią.

Jakob wraca i siada obok niej. Ma na sobie jedynie buty.

– Będę musiał zrobić zdjęcie, jak siedzisz w naszym ogrodzie i przyglądasz się naszym włościom – mówi, kładąc ciepłą dłoń na jej plecach.

Rozbili obóz na tarasie znajdującym się na zboczu góry, skąd widzą fiord i lód morski. Lód odłączył się od brzegu i kra unosi się teraz na otwartej wodzie. Woda w fiordzie jest ciemna i nieruchoma; zawiera niewiele soli. W miejscu, gdzie wpływa do niego rzeka, woda ma mętną, zielonkawą barwę, ponieważ rzeka wypływa z lodowca znajdującego się w dalszej części doliny. Na samym lodowcu znajduje się jezioro, które powstało z wód roztopowych, miniaturowa wersja Gornersee, które wraz z upływem lata robi się coraz większe i ciemniejsze. To właśnie ten lodowiec i to jezioro skłoniły ich do powrotu do doliny.

Zahipnotyzowana światłem odbijającym się od wody i lodu, Flora opiera się o Jakoba i przyciąga kolana do piersi, ale on wstaje i chwyta ją za ręce.

– No dalej, wstawaj. Widzisz, to nie takie złe. A teraz idziemy.

Flora się uśmiecha i rumieni, kiedy oprowadza ją po niewielkim płaskowyżu; Jakob się z niej śmieje.

– Nikt poza mną cię nie widzi. A i to się nie liczy; widziałem cię już wcześniej.

– Tak, ale jesteśmy na zewnątrz… – mamrocze. – A przy chodzeniu pewnie nie wygląda to ładnie.

Jakob zatrzymuje się i obraca do niej, na jego ustach błąka się uśmiech, ma poważny wzrok.

– Nie masz pojęcia, jak ładnie to wygląda.

Flora widzi jego stopniowo rosnącą erekcję i cieszy się, że widok jej ciała nie jest dla niego nieprzyjemny. Kładzie dłonie na jego talii i przyciąga go do siebie, aż czubek jego twardniejącego penisa szturcha ją w brzuch, a jej sutki ocierają się o jego klatkę piersiową. Lekki wietrzyk muska ich skórę niczym chłodny oddech, co sprawia, że rozgrzane miejsca na ich ciałach stają się jeszcze bardziej rozkoszne i skłaniają, by mocnej się przytulili. Naelektryzowana skóra nie jest już tylko granicą jej ciała; jest miękka, inteligentna, ma własny apetyt i własną wolę.

– Musisz przyznać, że to przyjemne.

– Mmm…

– Ale obawiam się, że oszukujesz.

– Oszukuję? Niby jak?

– Wykorzystujesz mnie, żeby zakryć swoją skromność.

Flora spogląda w dół i się śmieje.

– Ty i skromność raczej do siebie nie pasujecie!

– Nie dotknąłem cię.

– Wiem, ale…

Podoba jej się to, jak jego kutas unosi się sprężyście na jej powitanie. Kiedy jego ciało pozostaje obojętne, martwi się, że coś zrobiła źle.

Jakob uśmiecha się z wstydliwą dumą ze swojego ciała, które tak ją zachwyca.

– To nie moja wina. Nie odpowiadam za to.

– Och… Cóż. No i co teraz?

– Mam dosyć mówienia ci, co masz zrobić. Teraz twoja kolej.

Kładzie dłoń na jego piersi i przyciska mięsień nad jego żebrami. Drugą dłonią obejmuje jego delikatny kark, wyczuwając kości czaszki. Przykłada usta do zawiasu szczęki Jakoba, sunie nimi po policzku aż do wrażliwego kącika jego ust i rozchyla je językiem, sonduje sporą gładką przerwę, gdzie brakuje mu trzonowca. Penetrując go w ten sposób, Flora rozwija się gwałtownie, niczym nieopanowana róża.

Zachęca go, by położył się na kocu, klęka nad nim okrakiem i zajmuje taką pozycję, że jego żołądź ledwie szturcha najwrażliwszą część jej ciała, a ona pochyla się, by mógł ogrzać jej piersi ustami. Flora porusza się do przodu i do tyłu, przesuwa się coraz szybciej, nie przestaje aż do chwili, kiedy wydaje z siebie okrzyk i pada na niego – uda drżą jej zbyt mocno, by wstała.

Szpieguje ich jedynie lis, który przychodzi tam i siada na pagórku – śliczne stworzenie z czarnymi oczami i białym futrem. Flora nazwała go Imaqa, co oznacza „może”. Zanim Flora odwróciła głowę, klęczała na czworakach, z palcami zapartymi w krzewinkach, kolanami posiniaczonymi od korzeni i kamieni, jęcząc przy każdym pchnięciu, a zwierzę przyglądało im się błyszczącymi, niezainteresowanymi oczami. Flora odwzajemniła jego spojrzenie, nie czując wcale wstydu.

Tygodnie mijały, choć wydawało się, że czas stoi w miejscu. Pracują; badają i nazywają najistotniejsze elementy doliny, którą skolonizowali – lodowiec ze znikającym jeziorem Jakob nazwał na jej cześć „Florasee”. Najwyższy szczyt nazwała na cześć Ashbeego. Samą dolinę ochrzcili nazwą „Onmogelijk Dal”. Droczył się z nią przez wiele dni, nie chcąc zdradzić, co to oznacza, ale ostatecznie się tego dowiedziała. W języku holenderskim, którym posługiwał się w dzieciństwie, oznacza to „niemożliwą dolinę”. Kiedy Flora pyta go, dlaczego nazwał tak to miejsce, wyjaśnia z czułym uśmiechem: „Ponieważ to dolina, w której dzieją się rzeczy niemożliwe”. Po tych słowach Flora poważnieje, przypominając sobie o swoim liście.

Szczęście zadziwia Florę. Sprawia również, że staje się podejrzliwa; martwi się o czas, o to, co powinna zrobić, jak wytłumaczy śmierć Ashbeego – o przyszłość.

– Nie widzę problemu, by utrzymywać, że jego śmierć była tragicznym wypadkiem. Takie rzeczy, Bóg to wie, się zdarzają.

– Ale nie z takich powodów – wymamrotała. Obwinia się o swoją kobiecość, co przywołuje inną powracającą troskę – to, że nie zachowuje się jak kierownik wyprawy, że zarzuciła plan ich prac na lato – zostawiła to przez słabość, by być z nim.

– Nie rozumiesz? Powiedzą: „Właśnie tak się dzieje, kiedy kobieta wyrusza w takie miejsca. Ponosi porażkę. Nie potrafi poradzić sobie z trudnościami”.

– To, co stało się z Tateraqiem, mogło przydarzyć się każdemu Jeśli spotkałoby to mnie, nie byłbym w stanie kontynuować podróży. To był pech.

– Może powinnam była zająć się czymś innym… Ale jestem tutaj. I nie robię niczego pożytecznego.

– Ja też nie robię niczego szczególnie przydatnego.

– Badasz lodowiec.

Mierzyli i kontrolowali tempo, w jakim się porusza i rozpada, i obserwowali, jak Florasee widocznie i w nieuchronny sposób zanika.

– Pomagasz mi. Sam nie mógłbym tego zrobić.

– Poradziłbyś sobie. Nikt nie będzie wiedział, co robiłam.

Ze względu na zapiski Jakoba i z myślą o przyszłości wymyślili miejscowego towarzysza, którego on nazwał Naasut. To Naasut ustawia słupki na powierzchni lodowca, mierzy temperaturę oraz prędkość wiatru i robi zdjęcia Jakobowi pozującemu z teodolitem. Naasut to po eskimosku „kwiaty”.

– To Północ, Floro. Jesteśmy zdani na łaskę tego miejsca. Jeśli uważasz, że nie zrobiłaś dość, dlaczego nie zostaniesz dłużej?

Czasami jest naprawdę irytujący. On i Welbourne zostają na jeszcze jeden sezon – ale odpowiadają tylko przed samymi sobą. Flora myśli o Ralphie, o Henrym i… o wszystkim. O Freddiem.

– Nie mogę. Wiesz o tym. To po prostu… Muszę się rozliczyć ze spędzonego tu czasu. Muszę mieć coś do pokazania.

– Żałujesz, że tu ze mną przyjechałaś?

– Nie, oczywiście, że nie! Tego nie mówię. Ja nie…

Jakob wstaje i odchodzi bez słowa. Nastaje cisza i Flora idzie sprawdzić stację pogodową, aby potwierdzić, że ma własny cel w życiu – aby mu o tym przypomnieć.

Lubi mu się przyglądać, kiedy śpi w słońcu i leży na plecach na kocu, z jedną ręką odrzuconą nad głową w geście całkowitego zaufania.

Czasami obserwowanie go wydaje jej się odważniejsze niż najbardziej intymna pieszczota. Igraszki miłosne to odrębny rodzaj zapomnienia – zapominają wtedy o sobie, nie są już nią i nim; ale patrzenie na niego podkreśla według Flory dystans między nimi i dzielące ich różnice. Kontempluje jego urocze, narzucające się ciało, naprężone i opalone, kształty jego kości. Zna to ciało bardzo dobrze: każdą bliznę, każde znamię, każdą równinę, krągłość i wzniesienie, siniaki na jego kolanach – gorsze niż u niej. Nigdy nie przestanie na niego patrzeć.

Kiedy spogląda na twarz Jakoba, on otwiera oczy na ledwie szparkę i patrzy na nią.

– Co?

– Nic. Jeszcze śpisz.

– Wyglądasz, jakbyś coś knuła.

Pokręciła głową.

To nieprawda. Lubi patrzeć na jego śpiącego penisa, umoszczonego w swoim gnieździe z włosów. Flora leży z głową na udach Jakoba, wdychając jego ostry, słonawy zapach. Początkowo ten zapach ją odpychał. Jakob wzdycha z zamkniętymi oczami, kiedy koniuszek jej palca muska jego wiotkie prącie – pokrywająca je skóra wydaje się delikatna jak jedwab, miękka i wrażliwa jak u nowo narodzonego zwierzęcia.

– Podoba mi się, kiedy jest miękki – szepcze Flora i wyczuwa ożywienie pod palcami.

– Nie moja wina – mamrocze Jakob z jakiegoś miejsca powyżej. – Jestem pewien, że jak się… pobierzemy…

Uwielbia to, że jego ciało jest niczym instrument muzyczny; oddech Jakoba zmienia się w zależności od jej dotyku. Jego kutas rośnie pod jej palcami. Puchnie. To jak magia. Stworzenie z własną wolą. Flora podnosi głowę, a błyszcząca i bulwiasta żołądź pręży się w jej stronę.

Jakob ma zamknięte oczy. Jego klatka piersiowa unosi się i opada, nieco za szybko. Mimo tej intymności nie czuje się mu bliższa; jeśli już, to on wydaje się zdystansowany, pochłonięty jakąś zawiłą, wewnętrzną łamigłówką. A mimo to Flora odczuwa ekscytację, że on wyślizguje się z tego stanu. Ma teraz nad nim władzę. Muska ustami trzon prącia, który jest już teraz twardy i pełnej objętości. Z zamkniętymi oczami znów wdycha jego zapach: spod słonawej nuty przebijają się inne, głębsze – roślinna, piżmowa, ciemnej, ogrzanej słońcem ziemi. Czubkiem języka sunie po żyle biegnącej przez całą długość trzonu jego prącia. Wargi Jakoba unoszą się lekko, jego usta się rozchylają, a jej dłoń zaciska się wokół nasady jego członka. Jej język drażni krawędź żołędzi; jest twarda, ale gąbczasta, podryguje optymistycznie, a ona odpowiada na to, biorąc ją głębiej w usta, gdzie wpasowuje się niczym orzech w łupinkę.

Nastał mokry, zimny i pochmurny dzień. Rozmawiają o okropnym spotkaniu zeszłej jesieni, kiedy ona i Haddo przybyli, żeby zająć się odmrożeniami Amerykanów. Flora mówi, wyczekując słodkich słówek:

– Niemal się rozpłakałam. Myślałam, że mnie nienawidzisz.

– Naprawdę? Najdroższa, to jasne, że cię nie nienawidziłem. Nie mogłem znieść tego, że widzisz mnie w takim stanie. Dlatego byłem taki okropny.

Jakob kaszle. Twierdzi, że nic mu nie jest. Tulą się w namiocie, żeby było im ciepło, i wsłuchują się w melodię deszczu bębniącego na brezencie.

– A ja nie mogłam patrzeć, jak cierpisz. Już nigdy na to nie pozwolę. Zatroszczę się, by nic ci się nie stało.

Jakob uśmiecha się szeroko.

– Ty zatroszczysz się o mnie? To ja powinienem powiedzieć to tobie.

– Jestem nie do zdarcia.

Spogląda na nią, kaszle, bierze kosmyk jej włosów i owija go sobie wokół palca, gdzie pobłyskuje jak obrączka.

– To prawda.

Każda z tych chwil to jasna perła, którą należy zachować i się o nią troszczyć. Podzielili się ze sobą przeszłością i nieraz będą sobie o niej opowiadać, ale teraz wszystko jest jeszcze słodsze, bo mają przed sobą przyszłość, o której również nieśmiało i niezobowiązująco wspominają. Rozmawiają o zamieszkaniu w górach. Gdzieś, gdzie będą mogli widzieć śnieg. Wrócą tutaj.

Nastaną kiedyś dni, kiedy będą mówić do siebie: „Pamiętasz dolinę… Tego lisa, który przychodził do nas i się nam przyglądał? Pamiętasz jezioro?”.

Jakby coś takiego można kiedykolwiek zapomnieć.