ROZDZIAŁ 52

GANDER, NOWA FUNDLANDIA, 48°57’N, 54°36’W

1948

Doszli we dwoje na nisko zalesione wzniesienie – pokrywają je świerki i borówki czarne – które oddziela bazę lotniczą od jeziora Gander. Woda prześwituje między drzewami. Jezioro nadal jest pokryte pancerzem zimowego lodu, poplamione niczym ser pleśniowy, ale lód jest stary, słaby i mętny, ma barwę matowej szarości. Widnieją na nim koleiny, ale nikt raczej nie zaufałby teraz tej trasie. Randall rozciera dłonie; nie zabrał rękawic, co okazało się niemądre z jego strony. Wczoraj w Trenton było mu ciepło. Ona chyba nie odczuwa chłodu, choć zatrzymali się na odpoczynek przy skałach wychodzących na jezioro, a ich oddech skrapla się w delikatne obłoki. Flora spogląda w białe niebo.

– Będzie padać śnieg.

– Z pewnością jest wystarczająco zimno. – Dmucha w złożone dłonie.

– Tam będzie zimniej.

– Pewnie tak. Cieszy się pani na to, pani Cochrane?

– Na biegun? Tak. Choć nie spodziewam się wiele.

– Co ma pani na myśli?

– Cóż, biegun nie ma żadnego rzeczywistego znaczenia, a jedynie symboliczne. To nie nowy ląd. Nie przyniesie nikomu korzyści. I nie dotrzemy do niego w sposób, za który należałoby się nam jakieś uznanie.

Randall uśmiechnął się szeroko.

– Postaram się to zapamiętać, kiedy będę pisać artykuł. Ale jego wartość symboliczna nie jest bez znaczenia.

– To punkt na morzu, na mapie sporządzonej przez ludzi.

– Nie sądzę, by była pani o nim tak złego zdania, jak się wydaje.

– Przekonamy się, o ile rzeczywiście tam dotrzemy.

Wracają przez las w milczeniu. Randall stara się przyswoić sobie wszystko, co mu powiedziała: że ona i Jakob spotkali się ponownie, na Północy, i że planowali się pobrać. Po tym wspólnie spędzonym czasie (pomyślał o zdjęciu, ale nic nie powiedział) wróciła do Wielkiej Brytanii, żeby uzyskać rozwód.

Kiedy docierają do drogi, coś skłania go, by spytać:

– Słyszała pani, co stało się z bratem Jakoba?

– Z Hendrikiem? Nie.

– To było dziwne. Cóż… Dziadek miał swój biznes, zajmował się hurtową sprzedażą mięsa. Trzymali towar w wielkich chłodniach w dokach. Pewnej soboty był sam w magazynie i jakimś cudem zatrzasnął się w jednej z nich. Nikt dokładnie nie wie, co się stało. – Randall wzrusza ramionami. – Nikt nie wiedział, że Hendrik tam był. Znaleziono go w poniedziałek rano. Zamarzł na śmierć.

– Mój Boże. Tak mi przykro.

– Dziękuję. Co za ironia, nieprawdaż? On, umierający z zimna. Przez całe życie nie był dalej na północ niż w Bostonie.

– Poznał go pan?

– Trochę. Miałem jedenaście lat, kiedy zmarł. Był bardzo dumny ze swojego brata, badacza.

Skinęła głową.

– Jakob kochał Hendrika. Mówił o nim jak o swoim ojcu.

– Hendrik również chronił pamięć o Jakobie. Dziadka zupełnie nie interesowała Arktyka i te sprawy. Nigdy nie podróżował. Chyba nie rozumiał, dlaczego Jakob chciał to robić. Potrafi to pani wytłumaczyć?

– Jakob nie był jakoś szczególnie ambitny. Zawsze wydawało mi się, że w jego przypadku chodziło głównie o ucieczkę. Sądzę, że naprawdę szczęśliwy czuł się tylko z dala od cywilizacji. Im bardziej dzikie i niekomfortowe było jakieś miejsce, tym bardziej mu się tam podobało.

– Od czego chciał uciec?

Flora idzie w milczeniu tak długo, że wydaje mu się, że nie zamierza odpowiedzieć na jego pytanie.

– Kochał brata, ale nie chciał być taki jak on. Nie chciał się ustatkować. Nie interesowała go praca w biurze sześć dni w tygodniu. Robienie tego samego dzień po dniu.

– Ale wtedy poznał panią. Była pani… równie niekonwencjonalna, prawda?

– Och, sama nie wiem.

W głosie Flory rozbrzmiewa złość i unika jego spojrzenia.

– Przepraszam. Usiłuję tylko zrozumieć, co skłoniło go do wyjazdu.

– A od czego ludzie zwykle chcą uciec?

– Cóż, ogólnie rzecz biorąc, powiedziałbym, że od swojej przeszłości, czasami… Może od nieszczęśliwej rodziny?

– Wydaje mi się, że częściej chodzi o to, że ktoś nie spełnia oczekiwań. Nie chce pan być tym, czymkolwiek to jest.

Spogląda w górę, tam, gdzie światła migoczą między pniami drzew. Niebo pociemniało.

– Rzecz jasna był jeszcze ich ojciec… To było niezwykle trudne. Ledwo potrafił się zmusić, by o tym mówić.

Randall się zatrzymuje. Ona również staje i spogląda na niego.

– Wie pan, o czym mówię, prawda?

– Mówi pani o ojcu Hendrika i Jakoba, moim pradziadku? Co ma pani na myśli?

– Powinien pan spytać o to rodziców.

– Nie, nie może pani… Musi pani powiedzieć mi to teraz. Wiem, że oboje ich rodzice zmarli, kiedy chłopcy byli bardzo mali. Wychowywali ich krewni.

– Ich matka zmarła, tak powiedział mi Jakob. Ich ojciec spędził większą część życia w szpitalu dla umysłowo chorych. Ale chłopcom powiedziano, że zginął w wypadku. Dopiero po wielu latach, Jakob był chyba wtedy na studiach, poznali prawdę. Wiem, że go odwiedzał, ale sprawiało mu to mnóstwo bólu. Podobno ojciec był beznadziejnym przypadkiem. Więc tak, myślę, że od tego też uciekał.

Randallowi zrobiło się gorąco pomimo czających się na niebie chmur śniegowych.

– Co rozumie pani przez „beznadziejny przypadek”?

– Musi pan zrozumieć, że dawno o tym nie myślałam. Będzie pan musiał spytać o to rodzinę. O ile dobrze zrozumiałam Jakoba, nie było nadziei na wyzdrowienie. Może pan sobie wyobrazić, jak bolesne dla nich obu było to odkrycie. Przykro mi. Założyłam, że pan o tym wiedział.

Randall wpatruje się w ziemię.

– Co mu było?

– Przykro mi, panie Crane, ale nie mam pojęcia. Nie ma najmniejszego powodu, by sądzić, że to dziedziczne. Myślę, że Jakob obawiał się tego, ale był najnormalniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam.

Randall wraca do swojego pokoju, żeby się przebrać. Jest mu strasznie zimno, ma lodowate dłonie i stopy. Myje się w swojej małej prywatnej łazience, ale mimo to czuje się brudny, a jego wcześniejsze podekscytowanie prawie znikło.

Kilka miesięcy temu, kiedy wiedział już, że wyruszy w tę podróż, przeczytał ponownie książkę Królowej Śniegu, którą wydała pod koniec 1899 roku. To przedziwnie bezbarwna lektura – zupełnie nie przypomina żywej relacji z jej pierwszej ekspedycji. Może wynika to stąd, że jak mu powiedziała, pominęła wszystko, co miało znaczenie. Nie ma tam nawet wzmianki o wyspie, którą odkryli i obeszli Jakob z Welbourne’em (według niej chodzi o wyspę, którą potem na mapę naniosła ekspedycja norweska). Jedyna wzmianka o Jakobie pojawia się przy okazji krótkiej relacji z wizyty, którą Flora wraz z brytyjskim lekarzem złożyła panu de Beynowi i Welbourne’owi, by zająć się ich odmrożeniami. Tekst jest pobawiony emocji, niczego nie zdradza. Nikt by niczego nie zgadł.

Ciągłe, a nawet robiące wrażenie pozostawianie fałszywych tropów. Trudno zrozumieć, kto, gdzie i kiedy dotarł. Z książki wynika, że ona, Dixon i Haddo byli obecni przy tym, jak zmarł Ashbee – i że jego śmierć nastąpiła wskutek tragicznego wypadku z bronią. Żadnej wzmianki o zabójstwie czy o Eskimosie powożącym saniami, nic o samotnym czuwaniu ani o przybyciu Jakoba i późniejszym wskrzeszeniu ich romansu. (Jakież to musiało być romantyczne, choć opowiadała mu o tym dosyć rzeczowo). Napisała, że Brytyjczycy spędzili lato na nanoszeniu na mapę wybrzeża Ziemi Ellesmere’a. To zdumiewająco bezbarwny wymysł.

Wertuje swoją kolekcję wycinków prasowych, szukając choćby śladu potwierdzenia dla tego, co właśnie mu powiedziała. Zadziwiające, jak wiele nieścisłości rozpowszechniano w ówczesnej prasie. Niektóre z nich wyszły potem na światło dziennie. Na przykład taki wycinek z „Toronto Star” z września 1899 roku:

Do „Star” napłynęły doniesienia, że amerykański badacz Lester Armitage osiągnął bezprzykładnie najdalsze miejsce na Północy, do którego dotąd dotarli ludzie – i po pokonaniu w towarzystwie krzepkich tubylców kilkuset kilometrów po zamarzniętym Morzu Polarnym znalazł się w miejscu oddalonym o trzy stopnie od samego bieguna, ustanawiając w ten sposób kolejny rekord w imieniu Ameryki…

Ale Armitage prawie na pewno nie zbliżył się nawet do osiemdziesiątego siódmego stopnia północnej szerokości geograficznej. Członkowie jego wyprawy, którzy ją przeżyli, wrócili w opłakanym stanie jesienią 1900 roku, kiedy to zniknięcie trzech mężczyzn było już ciekawsze dla prasy niż to, gdzie faktycznie byli. Ludzie Armitage’a wydawali się zawstydzeni tym, że stracili szefa wyprawy w takich okolicznościach (wrócili z polowania na piżmowoły i już go nie było), ale ich relacje sugerowały, że nie podróżował zbyt daleko od lądu, może nawet nie tak daleko, jak podczas pierwszej próby dotarcia na biegun.

Coś dziwnego kryło się też w pierwszej książce Armitage’a; jej punktem kulminacyjnym było jego oświadczenie, że w 1892 roku odkrył nową wyspę w pobliżu północnego wybrzeża Grenlandii. Lata później dowiedziono, że Ziemia Dupreego nie istnieje.

Jakie inne nieprawdy czaiły się w tych starych wycinkach? Jakieś nieścisłości? A może jawne kłamstwa? Nie można wierzyć w coś tylko dlatego, że poinformowano o tym drukiem. Jakim cudem roszczenia Armitage’a uchodziły mu tak długo na sucho? Trudno uniknąć wniosku, że badacze mieli skłonność do mówienia kłamstw – cóż, bo po prostu mogli to robić.

Pierwsze oznaki kłopotów pojawiły się rok po powrocie Królowej Śniegu:

ZARZUT OSZUSTWA NA PÓŁNOCY

Pan Lester Armitage, mężczyzna, który dotarł najdalej na północ ze wszystkich ludzi na świecie, czyli do osiemdziesiątego siódmego stopnia szerokości geograficznej północnej, około trzystu kilometrów od bieguna północnego, twierdzi, że doniesienia o odkryciu przez badacza de Beyna nowej wyspy są fałszywe. Nie można znaleźć zapisów będących przedmiotem sporu, a pan Armitage utrzymuje, że nigdy nie istniały i że eskimoscy towarzysze pana de Beyna zaprzeczają, by kiedykolwiek widzieli domniemaną wyspę.

„New York Leader”, wrzesień 1899

Tutaj pojawia się wzmianka o nowym lądzie, o którym mówiła Flora. Ale Armitage podaje to w wątpliwość. (Dlaczego? Skąd miałby to wiedzieć?). Przedwczesne – mówiąc najdelikatniej – wydaje się kwestionowanie czegoś, czego jeszcze nie ogłoszono. Ale „Leader” był jednym z najgorszych przykładów dziennikarstwa sensacyjnego (gazetę ostatecznie zamknięto na skutek licznych procesów sądowych). Wyglądało, że na tym etapie Armitage nadal żył i miał się dobrze – w jakiś sposób miał kontakt z ojczyzną. De Beyn i Welbourne również nadal przebywali na Północy. Jak dotąd jedynym powodem, by sądzić, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego, było to, że nikt nie wiedział, gdzie dokładnie są.

Kilka tygodni później złe wieści zaczęły się nasilać.

NADZIEJE DLA NAJNOWSZEJ
EKSPEDYCJI ARKTYCZNEJ GASNĄ

BRAK WIEŚCI OD PANA ARMITAGE’A SPRAWIA,
ŻE SENAT ZACZYNA PODAWAĆ W WĄTPLIWOŚĆ SENS BADANIA PÓŁNOCY – CZY TO STRATA
PIENIĘDZY I ISTNIEŃ LUDZKICH?

Amerykańscy patrioci siedzą jak na szpilkach, wyczekując wiadomości na temat najnowszej próby zatknięcia amerykańskiej flagi na czubku świata. Osiemnaście miesięcy temu pan Lester Armitage wyruszył na swoją najodważniejszą wyprawę, by wypełnić jedno z ostatnich miejsc na mapie świata – zdobyć biegun północny dla Stanów Zjednoczonych. Statek płynący z pomocą, który tego lata usiłował nawiązać z nim kontakt, musiał zmienić kurs z powodu dużego oblodzenia i zostawić zapasy na wyspie Pym, daleko na południu.

Kolejne wieści w ponurym tonie – rosną obawy o los badaczy, pana Scotta C. Welbourne’a II oraz pana Jakoba de Beyna, którzy nie dotarli do punktu, skąd wynajęty statek miał zabrać ich do domu. Nie ma żadnych wiadomości na temat miejsca ich pobytu.

„New York Mail”, grudzień 1899

SPIRYTYSTKA TWIERDZI,
ŻE ZNA LOS BOHATERÓW!

Pani Eliza Jupp, dobrze znana spirytystka medium, powiedziała naszemu korespondentowi, że ma niezwykle ważną wiadomość dla rodzin pana Armitage’a, pana de Beyna oraz dziedzica fortuny bankowej z Charlestonu, pana Scotty’ego Welbourne’a II, badaczy arktycznych, od których nie ma wieści od lata 1899 roku, kiedy to wszyscy trzej zniknęli w mgłach Arktyki. Twierdzi ona, że ma informację na temat miejsca ich pobytu, którą przekaże rodzinom badaczy osobiście.

„New York Leader”, kwiecień 1900

Zaledwie kilka miesięcy po ogłoszeniu sukcesu i ich nadzwyczajnych osiągnięć Armitage, Welbourne i Jakob dołączyli do szeregów osób zaginionych.

Znalazł tylko jedno zdjęcie, które pokazuje jego prawujka i Lestera Armitage’a razem – zrobiono je podczas pierwszej ekspedycji, w 1892 roku. Pięciu mężczyzn pozuje na tle ciemnego pasa wody, u ich stóp leżą dwa psy. Jest lato i na ciemnych wzgórzach widać niewiele śniegu. Randall długo przyglądał się ich twarzom, oceniając je wedle własnego rozeznania. Wydaje mu się, że Armitage wygląda na poważnego i aroganckiego – widać u niego zmarszczoną brew, i to nawet na twarzy na wpół zakrytej podkręconym wąsem, który sprawia, że mężczyzna wygląda staroświecko, na sposób świadomie heroiczny. Być może na ocenę Randalla wpłynęła lektura książki Armitage’a – wszystkie te rzeczy jasno widać w jego tekście. Jeśli chodzi o Jakoba, trudno coś powiedzieć. Wygląda w tym towarzystwie dosyć cherlawo. To uśmiechnięty, gładko ogolony młody mężczyzna. W przeciwieństwie do reszty sprawia wrażenie, jakby dobrze się tam bawił.

Poza tym to zdjęcie nic mu nie mówi. A Królowa Śniegu nie powiedziała mu niczego, co rzucałoby światło na wzajemne relacje obu mężczyzn.

Jest na nią zły. Nie chce wściekać się na rodziców albo dziadków, a na kogoś musi być zły. Prawda jest taka, że się do niej nie przekonał; uważa, że jest zimna i niesympatyczna i udziela raczej wymijających odpowiedzi. I momentami zastanawia się też, czy Flora przypadkiem sobie z nim nie pogrywa. Być może – przyszło mu nagle do głowy – kłamała na temat jego pradziadka. A może się pomyliła – zdezorientowana stara kobieta coś zmyśla…

A co, jeśli nic z tego, co mu powiedziała, nie jest prawdą, a ona i Jakob nie spotkali się ponownie na Grenlandii i wcale nie zamierzali się pobrać? A co, jeśli relacja, którą zawarła w swojej książce, była prawdziwa? Czy istnieje dowód, że cokolwiek z tego wydarzyło się naprawdę?