ROZDZIAŁ 61

CZUBEK ŚWIATA 90°0’N

1948

Lód morski, który z góry wygląda płasko i zachęcająco niczym bawełniane prześcieradło, okazuje się nierówny i chaotyczny. Pilot przelatuje kilkukrotnie nad tym terenem na niskiej wysokości, szukając najgładszego miejsca w pobliżu bieguna. Ostatecznie musi zadowolić się polem białych głazów, co sprawia, że jego pasażerom zęby terkoczą w szczękach, a mózgi niemal obijają się w czaszkach. Kiedy koła uderzają w lód, rozlega się łoskot i samolotem gwałtownie wstrząsa; w pewnym momencie pasażerowie, wszyscy bez wyjątku, chwytają się podłokietników, ponieważ wydaje się, że Arcturus może się przewrócić i uderzyć lewym skrzydłem w lód. Flora prostuje się na siedzeniu. Wszyscy pasażerowie biją brawo. Gdy ryk silników w końcu ustaje, ogarnia ich niemal fizycznie wyczuwalna cisza.

Wyruszyli wcześnie rano, gdy było jeszcze ciemno, i spędzili wiele godzin w zimnej kabinie samolotu, podekscytowani, pełni wyczekiwania i jednocześnie znudzeni monotonią widoków. Miejsce, w którym wylądowali, wygląda dokładnie tak samo jak wszystko, nad czym lecieli przez kilka godzin: bezkresna, pomarszczona równina pod bezchmurnym niebem, połacie lodu upstrzone jego mniejszymi kawałkami, którym barwą bliżej do błękitu niż do bieli.

Pozapinani w puchowe kombinezony wytaczają się sztywno po schodach i wychodzą na lód. Kiedy idą, materiał ociera się im o uda i szeleści. Poprawiają ciemne gogle chroniące ich przed oślepiającym światłem, które atakuje ich zewsząd. Czyste, jaskrawe, bezwzględnie zimne światło słoneczne. Powietrze zasysa wilgoć z ich nozdrzy i ust. Naukowcy składają sprzęt tak szybko, jak potrafią w nieporęcznych rękawicach, nawołując się w podekscytowaniu.

Ekipa filmowa się rozstawia, padają przekleństwa. Kamerzysta ściąga rękawicę i od razu dostaje reprymendę za tak nierozważny ruch. Fotograf, który jest członkiem sił powietrznych, chodzi wokoło i szuka odpowiednich ujęć tej bezkresnej bieli. Tylko ich cienie pokazują im, gdzie się znajdują; słońce kładzie je błękitem na białą ziemię. Śmieją się i żartują. Rzucają śnieżkami – czy raczej garściami białego proszku, który rozprasza się w powietrzu i połyskuje. Jest za zimno na śnieżki. Dociera do nich, że co chwilę spoglądają w kierunku samolotu, żeby zorientować się w terenie i dla uspokojenia.

To niezwykłe – tak dziwne, że oczy niemal tego nie akceptują – że prawie wszystko ma identyczny kolor, że wszystko jest tą samą pozbawioną życia substancją. Cały świat tonie w oszałamiającej monotonii. Wyobraźcie sobie doskonale czarny lub czerwony krajobraz. W ten sposób to miejsce się nam opiera.

W Randallu ten niewyróżniający się niczym punkt na Oceanie Arktycznym nie budzi… żadnych emocji. Idzie z mozołem, stara się poczuć coś wyjątkowego, co potem zdoła przełożyć na słowa. Ta chwila nie jest bez znaczenia. Boże, ależ jest czasem pompatyczny. Ludzie oddawali życie za to miejsce. Rozgląda się wokoło i myśli: „W imię czego, na Boga?”.

Nie ma wrażenia, że stoi na zamarzniętym morzu; wygląda to bardziej na oślepiającą pustynię solną, zrujnowany ląd, który doszczętnie zniszczyła jakaś katastrofa. Jego umysł zapełniają obrazy Hiroszimy po wybuchu bomby: płaskość i wszechobecne ruiny, cała cywilizacja obrócona w proch. Tyle że tutaj jest to bardziej oczywiste – totalne unicestwienie. Rozgląda się i patrzy na postrzępione krawędzie lodu, biały gruz wszelkich rozmiarów, nicość rozciągającą się we wszystkich kierunkach, i musi powtarzać sobie, że nie doszło tu do żadnej katastrofy, że tutaj nigdy nic nie było. Nic tutaj nigdy się nie wydarzyło. Czuje się bardzo mały.

Randall i Flora nie mają nic konkretnego do zrobienia. Wziął ze sobą mały aparat i robi nim zdjęcia, choć nie sądzi, by dobrze wyszły. Horyzont jest płaski i bezkresny – albo raczej okrągły i nieskończony, niczym koło. Słońce mają po lewej stronie, chociaż to zależy. To południe. Wszędzie jest południe. Oślepia i przyprawia o zawrót głowy. Randall patrzy na Florę, kiedy ta się rozgląda. W tym grubym kombinezonie z kapturem i w goglach mogłaby być osobą w dowolnym wieku. Ich spojrzenia się spotykają i Flora się uśmiecha – płomiennie i szeroko, jak młoda dziewczyna.

Flora odchodzi nieco od reszty, szukając dobrego miejsca. Kuca i wyciąga coś białego z rozcięcia w kombinezonie khaki. Z odległości niecałych trzydziestu metrów wydaje się, że kopie.

Randall obraca się, trzymając aparat blisko twarzy, dociera do niego okrzyk klimatologa: „Temperatura odczuwalna: minus trzydzieści trzy stopnie!”. Nawigatorzy mierzą, obliczają, omawiają i w końcu stawiają maszt flagowy w miejscu, które uznali – o ile ktokolwiek może to uznać na terenie, gdzie nie działają kompasy i gdzie nie można określić, w jakiej strefie czasowej się stoi, ponieważ jesteś we wszystkich i w żadnej z nich jednocześnie – za punkt, gdzie zbiegają się linie, których nie narysowano na ziemi. Randall robi zdjęcia, kiedy amerykańska flaga jest rozwijana i przytwierdzana do masztu. Wiatr cichnie i flaga opada. Ktoś coś przy niej majstruje: wsuwa kawałek drutu, żeby dobrze się prezentowała. Ludzie są zbierani. Randall obraca się akurat w chwili, gdy Flora poklepuje lód ręką, a potem wstaje i delikatnie otrzepuje śnieg z rękawic.

Komandor Soames podchodzi do niej i chwyta ją za ramię. Ustawiają się w różnych kombinacjach do zdjęć pod flagą. Uśmiechają się i machają do kamery kręcącej film. Randall robi zdjęcie samej Królowej Śniegu na biegunie północnym, a potem prosi jednego z naukowców, by zrobił im zdjęcie razem.

Nie mają zbyt wiele czasu, ale w pewnym momencie wszystko cichnie – zapada pełna czci cisza. Flagę wciągnięto na maszt, zrobiono pomiary, pierwsze podekscytowanie sięgnęło szczytu. Randall odchodzi nieco na bok, rozgląda się, spogląda w górę i zauważa, że powietrze błyszczy, jakby unosiły się w nim pokruszone drobniutko diamenty. Zastanawia się, czy przypadkiem nie ma halucynacji. Otwiera usta i wdycha połyskujący pył. Odczuwa ból. Wsłuchuje się w bicie serca, chrzęst butów na twardym, ziarnistym śniegu. Jeśli skupi się wystarczająco, ma wrażenie, że słyszy leciutki szelest, jakby coś szeptało mu do ucha.