Rozdział czwarty

Uczucie podobne do połknięcia cegły przeszyło żołądek Cassie.

„Naprawdę istnieje piekło?”

Jeremiel nastroszył swoje ciemnopurpurowe skrzydła, co przywiodło jej na myśl myszołowa na chwilę przed tym, jak nurkując w powietrzu, zaatakowałby jej głowę. Raz była na tyle głupia, że gapiła się zupełnie niedyskretnie na myszołowa rdzawosternego, który skakał od słupa telefonicznego do słupa, skrzecząc na coś na ziemi, i skończyła ze szponami na twarzy, gdy za bardzo zbliżyła się do pisklaka, które upadło niedaleko. Skończyła z blizną, która biegła wzdłuż jej czoła, zupełnie jak ta u Harry’ego Pottera.

Odsunęła się do tyłu.

„Posłuchaj, dziecko,” powiedział Jeremiel, „cokolwiek cię tu trzyma, musisz to zostawić za sobą. Tutaj, „Pomiędzy”, znajduje się mnóstwo brzydkich rzeczy. Rzeczy, które pożrą słodkie dzieci, takie jak ty, na kolację.”

Cassie przycisnęła plecy do rozbitego auta. Metal sprawiał dziwne wrażenie, niemal jakby mogła przez niego przejść. Właściwie to nie przypominała sobie, żeby w ogóle otwierała drzwi samochodu.

„Przestań,” wyszeptała. „Przerażasz mnie.”

„Nie żartuję sobie z ciebie, dzieciaku!” krzyknął Jeremiel. „Już, spadaj stąd. Uciekaj!”

Jego słowa brzmiały szorstko, ale wyraz jego twarzy wręcz przeciwnie, co było jeszcze gorsze. Stał wystarczająco blisko, tak że mogła spokojnie wyciągnąć rękę na tyle, by dotknąć jego umięśnionej klatki piersiowej, pokrytej skrzyżowanymi ze sobą pasami z nożami i bronią. Prawdziwą bronią. Nie taką, którą skinheadzi nosili przy sobie, by wyglądać groźnie.

Anioł miał ponad dwa metry wzrostu, był wyższy nawet od Mauricio, a pod podbródkiem miał trzy okrągłe blizny, które wyglądały co najmniej, jakby coś trzymało kiedyś jego głowę w swojej paszczy i próbowało mu ją odgryźć. Zupełnie jak na zdjęciu, na którym kiedyś widziała Australijczyka prawie pożartego przez aligatory. Ponad nadgarstkami, dziwnie poszarpana blizna biegła aż pod rękaw jego czarnej koszulki, a linia jego włosów była zeszpecona śladami czterech pazurów, które znikały gdzieś spośród jego gęstych, czarnych włosów.

„J-jakich z-znowu rzeczy?” wyjąkała Cassie.

„Złych rzeczy.” Jeremiel pochylił się tak, że jego twarz znalazła się na wysokości jej twarzy. „Naprawdę złych. Więc cokolwiek cię tu trzyma, mówię ci, że to nie jest tego warte. Odpuść, żebyś mogła w końcu podążyć do światła.”

Cassie przełknęła ślinę. „Nie widzę żadnego światła.”

„Zabiłaś kiedyś kogoś?”

„Nie.”

„Zrobiłaś kiedyś coś naprawdę złego, jak na przykład złożenie fałszywego świadectwa przeciwko komuś, kto był przez to stracony lub spędził całe swoje życie w więzieniu?”

Cassie znowu przełknęła.

„Czy pozwolenie Jackie Souza wzięcia na siebie winy za malowanie po białej tablicy markerem permanentnym w drugiej klasie szkoły podstawowej też się liczy?”

„Nie.”

Cassie spojrzała w tył do auta, w którym jej ciało leżało osunięte na kierownicy.

„A nie możesz mnie po prostu wsadzić z powrotem do mojego ciała?”

„Nie ode mnie takie rzeczy zależą, dziecko.”

Oczy Cassie wypełniły się łzami. Miała przecież tylko osiemnaście lat, do jasnej cholery! A teraz nie tylko była martwa, ale również utkwiła w jakimś stanie zawieszenia z aniołem, który chciał, by stąd poszła. Ze wszystkich już i tak gównianych sposobów na zakończenie Wigilii, ten musiał być w najwyższym stopniu najbardziej przesrany.

„O, matko,” powiedział Jeremiel. „Nie rób tego.”

„C-czego?” zaszlochała Cassie.

Tego.” Wyglądał niekomfortowo.

„Ale ja nie wiem co zrobiłam źle!”

„A co z siedmioma niewybaczalnymi grzechami głównymi?”

„Myślałam, że mówiłeś, że nie ma Nieba i że Bóg ma to gdzieś?” wytarła nos w płaszcz.

Wyraz twarzy Jeremiela złagodniał.

„Nie powiedziałem, że ma wszysto gdzieś”, powiedział. „Powiedziałem, że jest zbyt zajęty zajmowaniem się sprawami ważniejszymi, niż ubieganie się za ludźmi i udzielanie odpowiedzi na modlitwy, niczym jakaś kelnerka w naleśnikarni.

Klatka piersiowa Cassie zadrżała podczas próby kontroli szlochania.

„Boję się.”

„Wiem o tym, dziecko.” Jeremiel dotknął jej policzka. „Tylko nie płacz, dobrze? Coś wymyślimy. I potem będziesz mogła iść do światła, a ja będę mógł kontynuować swój dzień.

To był tylko jeden palec, ale cała jego dłoń zawrzała jakby uspokajającą siłą. Było to jedyne uczucie, jakiego doświadczyła odkąd umarła.

„Jest noc,” poprawiła go Cassie.

„Mało ważne.”

Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego skrzydeł. Jeremiel szarpnął nimi do tyłu.

„Nie dotykaj…”

„Ale ja tylko…”

„Nikt nie dotyka moich piór,” odrzekł Jeremiel. „Zrozumiałaś? Jak chcesz, żebym ci pomógł, to musisz przestrzegać pewnych zasad. Zasada numer jeden: nie dotykasz moich skrzydeł.”

„Dlaczego?”

„Podobałoby ci się, jakby jakiś przypadkowy koleś złapał cię za tyłek?” zapytał.

„Nie.”

Jeremiel podwinął skrzydła pod plecy tak, że wyglądał prawie jak człowiek.

„Więc mamy umowę? Nie dotykasz moich skrzydeł, a ja nie będę cię łapać za tyłek.”

Cassie pociągnęła nosem. „Dobra.”

Jeremiel wyciągnął rękę. Cassie ją chwyciła. Uspokajające ciepło sprawiło, że czuła się, jakby znowu żyła.

„Dokąd idziemy?”

Ty mi powiedz?”

„To jak w piosence A Wonderful Life, gdzie pokażesz mi co by się stało, jakbym się nigdy nie urodziła?

„Czy to jedyne co muszę zrobić, by się ciebie stąd pozbyć?

Cassie zamyśliła się na chwilę.

„Nie,” machnęła ręką. „Moja mama powtórzyła mi wystarczająco wiele razy, odkąd mój ojciec ją zostawił, o ile lepsze byłoby jej życie, gdyby nie musiała zajmować się mną. Nie robiłam nic innego niż myślenie o takich rzeczach przez ostatnie osiemnaście lat.”

Mięsień położony pod policzkiem Jeremiela drgnął. Jego fioletowo-niebieskie oczy zwęziły się, ale nie wydało jej się, by był zły na nią.

„Czasami ludzie mówią rzeczy, których wcale nie mają na myśli.”

„Zapewniam cię, że ona brzmiała tak, jakby miała to na myśli”.

Ten stary ból, który nosiła w sobie od dnia, w którym jej ojciec odszedł, zakłuł w jej klatce piersiowej. W jej martwej klatce piersiowej, przypomniała sobie po chwili.

Jeremiel wpatrywał się w wyjącą ciemność za nią, która w trakcie ich rozmowy, stała się jeszcze głośniejsza. Wyglądał, jakby nad czymś rozmyślał. Gdy powrócił znowu wzrokiem, w jego oczach widniał błysk zdecydowania, bynajmniej jakby jakieś anioły przeszłości lub przyszłości, które zobaczył, podały mu gotowy plan działania.

„Dobrze więc,” powiedział. „Pierwszy przystanek: Miasteczko Nie-Wszystko-Kręci-Się-Wokół-Ciebie.”

Zatrzepotał swoimi ciemnofioletowymi skrzydłami.

Nagle, w mgnieniu oka, byli już w zupełnie innym miejscu.