I

Przybytek
Londyn, jesień 1536

Trup wychodzi ze Świętego Marcina przy Studni z Dwoma Wiadrami, ociera usta wierzchem dłoni i przystaje, rozglądając się po ulicy. Naciąga na głowę kaptur, upewnia się, że nikt go nie obserwuje, po czym rusza w stronę wielkiej bramy domu przy Austin Friars.

Strzeże jej nowy wartownik, który podnosi rękę na widok przybysza, po czym przeszukuje teczkę z jego papierami.

– Nóż?

Trup rozkłada ramiona, spokojny, pozwala się obszukać. Wychodzi starszy wartownik.

– Znamy tego jegomościa. To ojciec Barnes.

Wewnątrz trup słyszy: „Jego lordowska mość spodziewa się ciebie”. Wbiega po schodach.

*

Cofnijmy się o dziesięć lat. Zimą tysiąc pięćset dwudziestego szóstego roku brat Robert Barnes zostaje przyprowadzony przed oblicze kardynała Wolseya jako podejrzany o herezję. W ten mroźny dzień, oświetlany jedynie lodowatym światłem skutych kałuż, Barnes staje w przedpokoju ubrany tylko w czarny habit swojego zakonu. Pod nim ma gęsią skórkę. „Kardynał – informują go – czyni przygotowania”. Jakież to mogą być przygotowania?

W wigilię Bożego Narodzenia podczas kazania na pasterce Barnes potępił wystawność i bogactwo Kościoła, czego oczywiście nie dałoby się zrobić bez potępienia wystawności i bogactwa kardynała.

Teraz jest luty: dies irae. Gdy czeka, obserwują go ludzie kardynała, a w palenisku trzaska niewielki ogień.

– Zimno – mówi brat Barnes.

– Nie przywiązałeś sobie chrustu do pleców? – Wśród gapiów ożywienie, chichot. Barnes przechodzi, omijając z daleka kardynalskiego zbira.

W komnacie Wolseya płonie wielki ogień. Barnes staje daleko od niego, przy malowanej ścianie.

– Przeorze Robercie – odzywa się Wolsey – podejdź tu, gdzie czuć ciepło, człowieku.

Zakonnik ma wrażenie, jakby wszedł na scenę farsy wystawianej po to, żeby go gnębić.

– Nie jestem na rozprawie – wybucha. – Twój człowiek, ten Cromwell, szydzi ze mnie, każąc mi przywiązać chrust do pleców, jakbym już został skazany.

– Oczywiście, że nie jesteś na rozprawie. – Kardynał zachowuje się uprzejmie. Jego purpurowe jedwabie połyskują w powietrzu pachnącym żywicą. – Mówią, że jesteś heretykiem, ale wydaje się, że nie masz trudności z nauczaniem Kościoła. Masz tylko trudność ze mną.

Na zewnątrz dzwon przeszywa zmarznięte powietrze. Wchodzi służący z korzennym winem na tacy. Kardynał nalewa sobie z dzbanka krzykliwie ozdobionego różą Tudorów.

– Czego więc ode mnie chcesz, Barnes? Mam zostawić służbę dla państwa i ceremonie, które chwalą Boga, i przywdziać zgrzebne stroje? Mam podawać do stołu jak sknera i częstować ambasadorów puddingiem z pasty grochowej? Stopić srebrne krzyże i oddać pieniądze biedakom? Tym biedakom, którzy później wyszczają je na ścianę?

Następuje pauza. Po chwili słabym głosem Barnes mówi:

– Tak.

Ten zbir Cromwell wszedł za nim do komnaty i teraz stoi, opierając się o drzwi. Wolsey mówi:

– Z przykrością patrzę, jak uczony się rujnuje. Musisz zrozumieć, że nie ma sensu unikać herezji tylko po to, by zaraz potem nawoływać do buntu. Sprzeciwiaj się Kościołowi, a spłoniesz na Smithfield. Sprzeciwiaj się państwu, a zawiśniesz w Tyburn. Należy przy tym pamiętać, że dla wszelkich praktycznych celów to ja jestem teraz Kościołem i również ja jestem państwem. Możesz jednak uniknąć i jednego losu, i drugiego, jeśli teraz wyrazisz skruchę.

Przeor Barnes zaczyna się trząść. Inkwizytorski ton kardynała wystarczy, żeby rzucić człowieka na kolana.

– Eminencjo, wybacz mi. Nie mogę wyrządzić żadnej szkody. Naprawdę. Kota bym nie mógł zabić.

Stojący za jego plecami Cromwell wybucha śmiechem. Barnes się czerwieni: wstydzi się własnych słów. Kardynał mówi:

– Czterech biskupów przybędzie niebawem, żeby zbadać twoją sprawę. Każdy z nich topi kocięta dla rozrywki. Jeśli o mnie chodzi, będę dla ciebie dobry, doktorze Barnes, z myślą o twoim uniwersytecie i o tobie samym. Mój sekretarz Stephen Gardiner był ze mną szczery w tej sprawie. Jeśli zadowolisz biskupów swoimi odpowiedziami, tylko niechże będą krótkie i pokorne, to zarekomenduję dla ciebie pokutę. Ale musi być publiczna. Później oczywiście nastąpi długi post modlitewny, ale to chyba nie będzie ci wadziło, prawda? No i nie możesz pozostać przeorem w swoim klasztorze, i musisz zostawić Cambridge.

– Lordzie kardynale…

Kardynał zwraca ku niemu twarz, łagodnie pyta:

– Co? Pij, doktorze Barnes. I wykorzystaj swoją szansę. Masz tylko jedną.

Po wyjściu z ciepłej komnaty Barnes szlocha jak kobieta zwrócony twarzą do ściany. Wolsey nie podniósł głosu, ale i tak go złamał. Podchodzi do niego Tomasz Cromwell.

– Osusz łzy. Możesz wymyślić jakąś lepszą historię na potrzeby swoich przyjaciół. Możesz się chwalić, że odpowiadałeś odważnie. Że go skonfundowałeś.

Barnes kuli się w sobie. Cromwell jest dla niego zagadką. Wygląda jak jeden z osiłków, którzy wyrzucają pijaków z tawern.

W ostatki przeor korzy się na posadzce u Świętego Pawła, a Wolsey spogląda na niego z wysokości swojego złotego tronu. Liczni kościelni dostojnicy w szatach liturgicznych, sztywni i błyszczący od klejnotów, patrzą, jak Barnes klęczy wśród kilku kupców ze Steelyard, obcokrajowców, którzy z heretyckimi książkami wpadli w sidła Tomasza Morusa. Wcześniej wieziono ich wszystkich na osłach, twarzami do zadów. Do ich szat przypięte są wyrwane karty pism Lutra powiewające jak brudne szmaty. Na plecach niosą wiązki chrustu na podpałkę, które mają im przypomnieć, że stos ich nie ominie, jeśli znów złamią prawo. Podobnie jak doktor Barnes wszyscy się wyparli herezji. Jeśli powrócą na złą drogę, umrą w strachu i bólu, publicznie, a ich popioły zostaną rzucone na kupę gnoju.

Przed kościołem zebrał się tłum ludzi. Rozmyte deszczem twarze wyglądają, jakby się topiły, a sylwetki są niewyraźne w zimowym świetle. Mężczyźni stoją schowani pod natłuszczonym płótnem, które wydaje się spoczywać na ich ramionach, przez co się kojarzą z wielonogimi bestiami.

– Rozstąpić się! – krzyczą urzędnicy. Wniesione zostają i rzucone pośrodku tłumu wielkie kosze. Ich zawartość ląduje na zewnątrz, tworząc dostatecznie okazałą stertę na ruszcie. Jeden z czeladników katowskich przystawia do nich pochodnię. Jego towarzysze dźgają stertę metalowymi prętami, żeby wpuścić do środka więcej powietrza, i dzięki ich wprawnej interwencji papier zaczyna płonąć mimo ulewnego deszczu. Podejrzani mężczyźni są zaganiani w grupkę i zmuszeni do okrążania ognia na tyle blisko, żeby odskakiwać, gdy iskry wlatują im do oczu. Teksty wzdychają, kiedy papier się kurczy, by po chwili zamienić się w niemą maź.

Doktor Barnes zostaje odesłany do zakonu na terenie Londynu. Nie przebywa tam pod zbyt silnym nadzorem i wolno mu przyjmować gości. Pewnego dnia odwiedza go Tomasz Cromwell.

– Mieszkam niedaleko. Przyjdź na kolację. – Na ławę rzuca egzemplarz testamentu Williama Tyndale’a, luźno zwiniętą pojedynczą kartkę. – Przyjechał z Antwerpii – dodaje. Barnes podnosi wzrok. Kardynalski heretyk, myśli.

– Mam dwadzieścia egzemplarzy. Mogę zdobyć więcej.

Niedługo potem biskup Londynu zaczyna podejrzewać, skąd się biorą testamenty. Kolejna trudna rozmowa, ale z biskupem Tunstallem, który nie ma natury oskarżyciela. Barnes nie jest onieśmielony, jak był przez Wolseya.

– Skąd miałbym wziąć książki Tyndale’a? Nigdzie nie chodzę. Z nikim się nie widuję.

Stawia na to, że nazwisko Cromwella nie padnie. I nie pada. Tunstall tylko kręci głową i szybko odsyła go do Northamptonshire. To daleko od jakiegokolwiek portu. Nie da się stamtąd uciec poza jurysdykcję kardynała. Ani przyjmować wizyt braci ewangelików bez wiedzy całej okolicy.

Pewnej nocy Barnes wykrada się z klasztoru, w którym został zamknięty. Następnego dnia w jego celi mnisi znajdują list zaadresowany do kardynała, w którym ten nieszczęśnik wyznaje, że zamierza się utopić. Na brzegu rzeki znajdują jego złożony habit. Ciała nie odnaleziono, ale przecież biedny grzesznik jasno wyraził swój zamiar.

I tyle o nim słyszeli – aż zmieniają się czasy, papież idzie w odstawkę, a Robert Burns pojawia się w nowej Anglii obmyty z przeszłych win.

*

– Wchodź, stary duchu – zaprasza kardynalski heretyk. – Cudowne są wyroki boskie. Wyskakujesz z wodnistego grobu.

– Nigdy ci się nie znudzi błaznowanie – odrzeka Barnes.

– Ale nawet nie zamoczyłeś stóp!

Barnes do rzeki nie wszedł, lecz po swoim podstępie wypłynął gdzieś w Niderlandach, tam znalazł przyjaciół, protektorów, braci w Chrystusie. Po latach wraca, biegły w wielu językach, zostaje kapelanem króla i wozi jego listy za granicę.

– Tunstall jest w Durham – kontynuuje jego gospodarz. – Lord kardynał jest martwy. – Siada w swoim krześle. – A ja jestem lordem.

– Przyniosłem ci to. – Barnes kładzie na stole sztychy. Gruby Marcin.

– Rozpieszczasz mnie – rzecze lord Cromwell.

Na starszych portretach Luter jest uduchowiony, wychudzony. Na nowszych spasiony jak świnia. Jego tonsura zarosła lata temu. Czasem nosi brodę. Barnes mówi:

– Gdy papiści palą jego książki, umieszczają nad nimi jego podobiznę, jakby palili samego Marcina. Ale na niemieckiej wsi prości ludzie wierzą, że jego wizerunek opiera się płomieniom.

Lord Cromwell dźga palcem jeden ze sztychów.

– Widzę, że ma aureolę.

– To nie jego wybór. Nie kreuje się na świętego. Ale to wspaniałe, czego dokonują drukarze. Cała Europa zna jego rysy. Każdy oracz.

– Czy to dobrze?

– Wiele razy nastawano na jego życie. Raz – Barnes się uśmiecha – zrobił to lekarz, który potrafi być niewidoczny.

– Ach, ci – wzdycha. Tajemniczy zabójcy ze skalpelami z powietrza. – Zerkam przez ramię, rozglądając się za niewidzialnymi ludźmi, od czasów Wolseya. Mam uszy jak lis i oczy dookoła głowy. Wystarczy, że wyczuję papistę albo kogoś z Yorkshire, a obracają się prosto na niego. – Pochyla się nad sztychami. – Charakter mu się nie polepszył?

– Powiedziałbym, że się pogorszył. Jest próżny i drażliwy jak kobieta.

Luter nabiera ciała, odkąd poślubił byłą zakonnicę. Małżeństwo nie wpływa jednak tak samo na naszego arcybiskupa. Cranmer nadal jest chudy i blady.

– Na pewno dlatego, że się martwi – stwierdza Barnes. – Co będzie, jak król się dowie.

– Król już wie.

– Przypuszczalnie. Ale chodzi mi o to, co będzie, jak się znajdzie w sytuacji, gdy nie będzie już mógł tej wiedzy zaprzeczać.

Nasz król ostro się sprzeciwia małżeństwom księży. Cranmer wziął ślub, gdy przebywał wśród Niemców, przywiózł Gretę ze sobą i trzyma ją w odosobnieniu. Nieżonaci zawzięcie plotkują, wielu z nich obaliłoby Cranmera, gdyby mogło. Ale z drugiej strony oni też mają tajemnice, których woleliby nie wywlekać: swoje kochanki i swoje dzieci. Cromwell mówi:

– Dzielimy się między sobą, Cranmer i ja. Arcybiskup mówi Henrykowi, jak być dobrym, a ja mu mówię, jak być królem. Nie wchodzimy sobie w paradę. Próbujemy go przekonać, że wielcy królowie to dobrzy królowie i vice versa.

Barnes odrzeka:

– Luter szczerze rozmawia z władcami. Surowo, jeśli trzeba.

– Ale w końcu im ustępuje, bo musi. – Cromwell studiuje nieatrakcyjne rysy Lutra, po czym odwraca go twarzą do dołu. – Posłuchaj, Rob, robimy, co możemy. Działamy zgodnie, Cranmer i ja. My zostawiamy Henrykowi jego rytuały, a on daje nam Biblię. Myślę, że to dobra wymiana.

– Jak się zdaje, nasz król uważa, że celem pisma jest zezwolić mu na poślubianie nowych żon – stwierdza Barnes. – Twierdzisz, że zezwoli na Biblię, dlaczego więc zwleka?

Cromwell zsuwa sztychy razem niczym talię kart i wkłada je do swojego listownika.

– Tomasz Morus zwykł mawiać, że każdy tłumacz łaknie czegoś w swoim tekście i jeśli tego w nim nie znajdzie, to sam dołoży. Król nie pozwoli nam na wersję Tyndale’a. Musimy ją przemycić, podpisać czyimś innym nazwiskiem.

– Jeśli Henryk liczy na tłumaczenie z odciskiem Bożego palca, to może długo poczekać. Luter potrafił przez trzy albo cztery tygodnie cyzelować jedną frazę. Myślałem, że nigdy nie skończymy, ale jednak dwa lata temu na targach w Lipsku sprzedawał pełną Biblię po niecałe trzy guldeny, a od tamtej pory były dwa dodruki. Dlaczego Niemcy mają Boże słowo, a Anglicy nie? Możesz się wpatrywać w tekst, aż oczy zaczną krwawić, zużyć stertę papieru wysoką jak iglica u Świętego Pawła, ale i tak żadne słowo nie będzie ostateczne, tyle ci powiem.

To prawda. Żaden tekst nie zostaje czysty. Kiedyś jednak trzeba się z nim rozstać, posłać go do drukarza. Sztuka polega na tym, żeby kazać mu kończyć wers przy samej krawędzi kartki. Polepszy to wygląd tekstu, ale nie dopuści do jego wypaczeń na marginesach.

– Wybacz, że się oburzam – prosi Barnes. – Pracuję dla króla od wielu lat, próbując łatać sojusze, starając się dojść do jakiegoś porozumienia z niemieckimi książętami i ich duchownymi, a potem przychodzą wieści z Anglii i okazuje się, że wyrwałeś mi grunt spod stóp.

Ucinając głowę królowej. Prawda. Jest jesień, a Barnes wciąż w szoku.

– Tej, która wierzyła w Słowo.

– Była z Howardów – przypomina Cromwell. – Sam wiesz, w co wierzą Howardowie. W siebie samych.

– Cranmer nie wierzy, że była winna.

– Cranmer jest jak ja. Wierzy w to, w co wierzy król.

– To też nie jest prawda. – Barnes bulgocze niczym gorące źródła w Viterbo. – W Niemczech wiedzą, że Cranmer jest luteraninem, bez względu na to, co mówi Henrykowi. Cranmer to jedyna karta, jaką mam. Czekałem i czekałem na jakiś dokument naszych angielskich biskupów, który mógłbym przedstawić jako atak na papieskie przesądy, i wreszcie ogłosili dziesięć artykułów. Ale dali jedną ręką, a odebrali drugą. Każde słowo jest dwuznaczne.

– Tak – potwierdza Cromwell.

– Ich artykuły znaczą wszystko i nic.

– Możesz powiedzieć Niemcom… jak by to ująć… że, owszem, artykuły są definicją naszej angielskiej wiary, ale niekompletną.

Barnes przewraca oczami.

– Odsyłasz mnie z niczym. Jeśli chcesz sprzymierzeńców, musisz zaoferować coś w zamian.

Minęło ponad pięć lat, odkąd książęta niemieccy się zjednoczyli, tworząc Związek Szmalkaldzki dla obrony przed cesarzem, który jest ich suzerenem. Ponieważ Anglia potrzebuje przyjaciół, którzy wezmą jej stronę przeciwko papieżowi, któż byłby lepszy od tych książąt? Postanowili tak jak Henryk wyprowadzić swoich poddanych z ciemności. Gdyby sojusz ewangeliczny stał się także sojuszem dyplomatycznym, byłaby szansa na nową Europę z nowymi regułami. Ale na razie nadal gramy według starych: nastawiając Francję przeciwko cesarzowi, jedną wielką siłę przeciwko drugiej, widząc nasze bezpieczeństwo tylko w ich sporach i drżąc, ilekroć dochodzi między nimi do zgody; podstępnie próbując zerwać ich traktaty i wzbudzić między nimi nieufność, i kierować nasze wysiłki na prowokacje, kłamstwa i zdrady. To nie jest zajęcie dla wielkiego kraju. Barnes mówi:

– Od ciebie zależy, milordzie, czy pokażesz królowi, że wszystko może wyglądać inaczej, lepiej.

– Ale on nie chce, żeby było inaczej! – Cromwell jest teraz rozdrażniony. – Myślę, Rob, że skoro to my dbaliśmy o przetrwanie Ewangelii pod twoją nieobecność, teraz musisz nam zostawić wybór najlepszej drogi.

– Mówisz, jakbym podróżował dla własnej przyjemności. Przecież to wszystko było w interesie króla, w dodatku w smutnych okolicznościach. Ludzie w Niemczech wierzą, że przeżywamy ostatnie dni, a to w niczym nie pomaga.

Trudno czuć się swobodnie przy ludziach, którzy wierzą, że od nieporozumienia w Raju nie mamy ani własnego rozumu, ani własnej woli, myśli. Głośno dodaje:

– Król mówi, że skoro jak twierdzi Luter, nasze zbawienie pochodzi wyłącznie z wiary w Chrystusa, który do życia wiecznego wybrał jednych, a innych nie, nasze uczynki zaś są tak skalane, że w oczach Boga pozostają bezużyteczne i nie mogą się przyczynić do naszego zbawienia, to po co człowiek miałby okazywać miłosierdzie swojemu bliźniemu?

– Uczynki następują po wyborze – odpiera Barnes. – Nie przed nim. Człowiek, który został zbawiony, okaże to chrześcijańskim życiem.

– Myślisz, że zostałem zbawiony? – pyta Cromwell. – Jestem oblepiony sadzą, moje ręce śmierdzą monetami, a gdy patrzę na własne odbicie w szybie, widzę brud. Przypuszczam, że to początek mądrości. Jeśli chodzi o mój upadły stan, to nie mam wyboru, mogę tylko go potwierdzić. Mieszam się do spraw niemoralnych i zepsutych, na tym polega mój urząd. W złotym wieku ziemia dawała wszystko, czego potrzebowaliśmy, teraz jednak musimy się do tego dokopywać, wydobywać to w kamieniołomach, wysadzać w powietrze, musimy kierować światem, urabiać go i kruszyć, walcować i kuć młotem, i rozcierać. Obiady same się nie ugotują, Rob. Trzeba pokrywać kredą tablice, zapełniać atramentem papier, zarabiać pieniądze i robić interesy, i dawać biednym możliwość pracy i jedzenia. Mam w pamięci, że za granicą są miasta, które zrobiły wiele dobrego, zakładając szpitale, wspierając ubogich, pożyczkami pomagając młodym kupcom dorobić się żony i warsztatu. Wiem, że Luter odwraca wzrok od tego, co polepsza nasz smutny stan. Ale ludzie nie tęsknią za mnichami i ich dobroczynnością, gdy miasto się nimi zajmuje. I wierzę, naprawdę wierzę, że człowiek, który służy dobru wspólnemu i wykonuje swoje obowiązki, otrzymuje za to błogosławieństwo. Nie wierzę zaś… – Urywa, nie ujawniając skali tego, w co nie wierzy. – Grzeszę – mówi. – Żałuję, zapominam, znów grzeszę, żałuję i proszę Chrystusa, żeby udoskonalił moją niedoskonałość. Trwam w wierze, ale nie rzucę działania. Mój pan Wolsey nauczył mnie, żeby próbować wszystkiego. Nie odrzucać żadnej możliwości. Nie zamykać żadnych drzwi.

– Cytujesz kardynała? W tych czasach?

– Przyznaj to wreszcie! – Cromwell wybucha śmiechem. – Panicznie się go bałeś.

Barnes go zostawia. Patrzy spod opuszczonych powiek i mruczy coś o Dunsie Szkocie. Światowy człowiek i bystry, ale boi się przebywać teraz w Anglii, jakby była Ultima Thule, gdzie ziemia, powietrze i woda mieszają się w galaretowaty bulion, noc trwa sześć miesięcy, a ludzie farbują się na niebiesko. Był czas, przed Wolseyem, gdy książęta Europy nie myśleli o Anglii inaczej niż jak o takiej bulionowej ziemi, na której ich noga nigdy nie postanie. Anglia hodowała owce i owce ją utrzymywały, ale mówiono, że angielskie kobiety są rozwiązłe, a mężczyźni żądni krwi; jeśli nie zabijali za granicą, to zabijali w swoim kraju. Kardynał dzięki swojej pomysłowości znalazł sposób, żeby wykorzystać tę reputację. Sprawił, że z jego krajem zaczęto się liczyć: on, ze swoją przebiegłością i dobrze lokowanymi łapówkami, z rozumem czarnoksiężnika i sztuczkami maga, dzięki którym potrafił wyczarować armię i bulion z powietrza, a broń z mgły. „Zachowuję równowagę, panowie”, zwykł mawiać. „W wasze wojenki będę ingerował albo nie. Król Anglii ma głębokie kufry”, powtarzał. „I rasę wojowników za swoimi plecami: przeciętny Anglik jest tak wojowniczego charakteru, że śpi w rynsztunku, każdy klerk trzyma pod ręką pałasz, każdy skryba dźgnie was nożem do ostrzenia gęsich piór i nawet konie pociągowe grzebią kopytem w ziemi”.

Tym sposobem raz na rok albo na dwa pytano: Co Anglia myśli? Co Anglia zrobi? Francja musi o nią zabiegać, cesarz się do niej zwracać. Samej wojny kardynał wolał unikać. Henryk dosiadający wierzchowca na francuskiej ziemi, wykonujący kurbettę z opuszczoną przyłbicą, w zbroi połyskującej złotem: na tym mniej więcej wszystko się kończyło, jeśli nie liczyć kilku paskudnych potyczek polegających na ubijaniu błota końskimi kopytami i dęciu w trąby. „Jeśli wojna jest rzemiosłem – mawiał kardynał – to pokój jest doskonałą i błogosławioną sztuką”. Jego rozmowy pokojowe kosztowały tyle, ile przeciętna kampania wojenna. Jego dyplomacja odwoływała się do Konstantynopola. Jego traktaty były triumfem Zachodu.

Gdy jednak Henryk zaczął się rozwodzić z żoną, plując cesarzowi w twarz, cała ta przewaga zniknęła. Papieska ekskomunika wisi nad Henrykiem jak miecz na ludzkim włosie. Człowiek obłożony klątwą jest jak trędowaty. Jeśli bulla wejdzie w życie, król i jego ministrowie staną się celem morderców mających mandat papieża. Na poddanych spadnie święty obowiązek: obalić takiego władcę. Każdy najeźdźca zyska papieskie błogosławieństwo, a grzechy nieuchronne przy każdej inwazji – gwałty i rabunki – zostaną mu z góry odpuszczone.

Lord Cromwell, budząc się – w Austin Friars, w swoich komnatach na dworze, w domu w Stepney albo w gmachu sądu odwoławczego przy Chancery Lane – co dzień rozmyśla, co zrobić, żeby do tego nie dopuścić. W tym tygodniu Francja i cesarz są na wojnie. Ale kto wie, co będzie w przyszłym? Okoliczności szybko się zmieniają i zanim wiadomość przemierzy Wąskie Morze, mogą się znów zmienić. Nawet teraz, gdy król dwukrotnie owdowiał i ożenił się po raz trzeci, nasi ludzie w Rzymie wtykają stopę w drzwi, żeby się do końca nie zamknęły: utrzymując dialog i z mrugnięciem oka przekazując gotówkę. Kuria musi podtrzymywać nadzieję, że Anglia powróci do swoich. Rzecz w tym, jak tego dokonać, żeby bulla pozostała w zawieszeniu. Tymczasem musimy się liczyć z najgorszym: Karol albo Franciszek, pojedynczo albo razem, wkroczą i swoimi buciorami zbrudzą Whitehall.

*

Są teraz na świecie trzy rodzaje ludzi. Ci, którzy zwracają się do lorda Cromwella należnym mu tytułem, pochlebcy, którzy nazywali go lordem, gdy jeszcze nim nie był, oraz zazdrośnicy, którzy nie nazwą go lordem teraz, gdy nim jest.

Grzegorz idzie za nim.

– Myślisz, że gdyby żyła matka, to chciałaby, żeby ją nazywać lady Cromwell? – zagaduje.

– Przypuszczam, że każda kobieta by chciała. – Przystaje z papierami w ręku i mierzy Grzegorza wzrokiem. – Co by się stało, gdybyśmy wyciągnęli rękę do księcia Norfolk i wyratowali go z kłopotów?

Książę powiedział mu: „Na Boga, milordzie, wpłyń jakoś na króla, żeby przywrócił mnie do łask. Czy to moja wina, że Richmond nie żyje?”.

– Per Risley, wyślij naszych ludzi do ludzi Norfolka – poleca. – Powiadom ich, że gdyby w tym roku zaprosili Grzegorza na polowanie, to przychylnie spojrzałbym na takie zaproszenie.

– Co, mnie? – dziwi się Grzegorz.

Richard reaguje:

– I tak nie masz nic lepszego do roboty.

Grzegorz próbuje to przetrawić.

– Mówią, że w Kenninghall są dobre tereny łowieckie. Myślę, że mogę to zrobić. Ale zanim pojadę, chciałbym wiedzieć, kiedy będę miał macochę.

Cromwell marszczy brwi: macochę?

– Obiecałeś – przypomina Grzegorz. – Przyrzekłeś nam, że wyjdziesz stąd i poślubisz pierwszą kobietę, którą napotkasz, żeby się oczyś­cić z zarzutu, że chcesz się żenić z lady Marią. Dotrzymałeś słowa? Zrobiłeś to? Którą spotkałeś?

– Racja, przypominam sobie – potwierdza Cromwell. – Spotkałem Katarzynę, siostrzenicę Williama Parra. Obecnie lady Latimer.

– Zgodziliśmy się, że mąż nie jest przeszkodą – odrzeka Grzegorz. – Chociaż czy Latimer nie jest jej drugim mężem? Ręczę, że nie trzyma ich długo, gdy się zużyją. Co powiedziała na twoje zaloty?

– Zaprosiła go na obiad – odpowiada Rafe. – Byliśmy świadkami.

– Ujęła go za rękę – dodaje Richard. – Odciągnęła na stronę, bardzo czule.

– Myślę, że by go pocałowała – kończy Wriothesley – gdybyśmy nie szli za nimi, gapiąc się i szturchając nawzajem, szczerząc się i podskakując jak małpy.

*

– Przyszłam, żeby się zobaczyć z nową królową – oznajmia lady Latimer. – Przyszłam, żeby przedstawić moją siostrę Annę Parr i zapytać, czy znalazłoby się dla niej miejsce.

– Z radością witam twój powrót na dwór, milady. Jeśli twoja siostra jest tak urodziwa jak ty, dobrze sobie poradzi.

Wśród jego sług rozlega się tłumiony śmiech. Udaje, że go nie słyszy. Lady Latimer jest młodą dwudziestopięcioletnią kobietą o słodkiej twarzy i zadartym nosie. Pochodzi z rodziny dworzan. Jej matka Maud Parr przez wiele lat służyła królowej Katarzynie, jej wuj William Parr jest osobistym sługą króla.

– Wstawię się za twoją siostrą u lady Rutland, chociaż nie wiem, czy Joanna może przyjąć jeszcze kogoś. Lady Lisle przysyła mi przypomnienie w każdej łodzi. Jeśli jej córki nie zostaną ulokowane na dworze, to niebawem boleśnie odczuję jej gniew przyniesiony przez wiatr z Calais.

– Och, córki Bassettów. – Katarzyna przygryza wargę; ocenia kandydatki, zupełnie jakby właśnie przed nią paradowały. – Królowa nie powinna się czuć zobligowana przyjąć więcej niż jedną. Szepnij słówko za moją siostrą, dobrze? I przyjdź na obiad do Charterhouse Yard. Lord Latimer jest tu tylko z łaski i nie może się doczekać, kiedy wróci do swoich letnich rozrywek. Potrzebuję rozmowy, zanim odwiezie mnie z powrotem na północ.

Cromwell podejrzewa, że Latimer jest papistą, ale jak dotąd lojalnym.

– Jak ci się podoba w zamku Snape?

Lady Latimer marszczy nos.

– No cóż, to Yorkshire. – Dotyka jego rękawa, wskazując głową w kierunku okna. – Zdaje się, że twoi chłopcy są nami ubawieni.

– Och, to zbieranina głupich młokosów. Nie potrafią zachować powagi na widok pięknej kobiety.

Unikając jego wzroku, opuszcza głowę, jakby mieli omawiać jej aksamitne buty.

– Tyndale? – szepcze.

Najpierw myśli, że się przesłyszał, potem odpowiada:

– Nadal żyje.

– Ale nie ma nadziei. – Porusza głową. – Słyszeliśmy, że zrobiłeś wszystko, co możliwe. Teraz on musi cierpieć, jak cierpią wszyscy pobożni. Dopóki nie pójdą do lepszego świata.

Cromwell postrzega lady Latimer w nowym świetle.

– Proszę, żebyś nie ufała nikomu na dworze.

– A ty nie ufaj nikomu w Yorkshire.

Cromwell wdycha ciepły zapach jej skóry: olejek różany i goździki. Spogląda za okno.

– Nigdy nie ufałem.

– Jeśli król zamierza koronować Joannę, powinien to zrobić w Yorku. Pokazać tam swoją władzę. Nastąpiłoby to w samą porę. – Z myślą o świadkach ich rozmowy podnosi głos: – Powiadom nas, kiedy przybędziesz. Winniśmy ci wszelkie honory. – Zerka przez ramię. – Prześlij wiadomość przez jednego z tych głuptasów.

Zdaje się, że zrozumiała ich żarty, ponieważ na końcu galerii odwraca się i posyła mu całusa.

*

Sierpień. Jest w Kencie, razem z nim jego służba, Mathew pilnujący jego papierów, jak w Wolf Hall, i Christophe jadący u jego boku z przytroczoną do siodła maczugą do odpierania napastników.

– Słyszałeś o garnkach ognistych? – pyta, gdy przejeżdżają pod drzewami, z których kapie. – Napełnia się je płonącą substancją, a potem wystrzeliwuje z procy. Taka broń mogłaby dosięgnąć Gardinera, kto wie? Przeleciałaby nad morzem, żeby go podpalić. – Cromwell wspomina: – Robiliśmy takie w Italii, gdy byłem chłopcem. Zawijaliśmy siarkę w świński tłuszcz. Przypuszczam, że teraz są lepsze sposoby.

– Świński tłuszcz króluje – mówi Christophe. – Kiedy zaczniemy je produkować?

Pan na zamku Allington wygląda tak, jakby zostało mu tylko kilka tygodni życia.

– Ubiegłego lata nie spałem po nocach, wiedząc, że mój syn jest w Tower – mówi sir Henry. – Wiedziałem, że nie ścierpisz, gdyby źle go traktowano. Ale nie mogłeś doglądać go przez cały czas, mając tyle spraw państwowych. – Trzęsą mu się ręce. Kropla wina skapuje na księgę rachunkową przed nim. – Na Krzyż Święty! – Sir Henry wyciera kartkę.

– Pozwól, że ja to zrobię. – Cromwell odsuwa księgę w bezpieczne miejsce. Starzec wzdycha. – Ufam, że Tom nauczył się żyć spokojnie. Mam nadzieję, że się tym zadowoli i dobrze się sprawi. – Sir Henry zamyka oczy. – Zamiast mnie jako właściciel Allington, wszystkich tych ścieżek i dróg. Moich lasów i terenów łowieckich. Moich kwiecistych łąk.

Thomas Wyatt ciągle powtarza: „Wyślij mnie za granicę. Wyślij mnie za granicę w służbie króla. Pojadę wszędzie. Byle tylko opuścić to królestwo”.

Cromwell odkłada dokumenty i siada przy starcu, który zapadł w drzemkę. Lauda finem – myśli. Chwalcie koniec. Przypomina sobie lwicę, która podchodziła Toma Wyatta na dziedzińcu, gdzie się unosi zapach wieczornych kwiatów zamiast jej śmiertelnego oddechu. Sir Henry otwiera jedno oko i mówi:

– Postawi ostatnią koszulę na grzbiecie, jeśli jej do niego nie przybijesz. Sprzeda ten zamek albo przegra go w jakimś domu gry. I będzie pożyczał od ciebie, Tomaszu Cromwell, zanim jeszcze moje ciało ostygnie.

*

Podczas podróży podpisuje papiery, żeby Rafe mógł przejąć w Essex majątki należące do nieżyjącego Williama Breretona. Zgodnie z wolą króla Cromwell przekazuje własność i dzierżawy młodego Richmonda. Charles Brandon otrzymuje szczodre nadania. Henry Courtenay, markiz Exeteru, otrzymuje kawałek Dorset, który ma zapewnić jego lojalność i zadowolić jego żonę Gertrudę. Część hrabstwa Devon trafia do Williama Fitzwilliama razem z ziemią i budynkami opactwa Waverley. Była to pierwsza siedziba mnichów cysterskich, gdy przybyli do Anglii, ale teren od zawsze zagrożony jest powodzią, kufry opustoszały i trzeba spłacić trzynastu mnichów. Fitz otrzymuje majątki w Hampshire i Sussex, położone na pewniejszym gruncie; musi mieć środki stosowne do nowej godności, ponieważ został mianowany lordem admirałem.

To kolejne rozczarowanie dla księcia Norfolk. Kiedyś on piastował to stanowisko. Ponieważ oddał je Richmondowi, miał nadzieję teraz je odzyskać, skoro ten zmarł. Ale król mówi: „William Fitzwilliam bardziej mi się przydaje, jest wierny i mówi mi prawdę”.

Nowa rodzina króla musi zostać wzmocniona dzierżawami i licencjami. Thomas Seymour krąży między damami, rozsyłając uśmiechy niczym bukieciki, ubrany w hiacyntowy dublet i krótką pelerynę z fioletowego aksamitu. Edward Seymour szuka towarzystwa odzianych w czarne togi mędrców, żeby się dowiedzieć, jak mógłby być użyteczny dla królestwa. Wszyscy zgodnie twierdzą, że jest lepszy w porównaniu z poprzednim królewskim bratem, choć jak zauważa Grzegorz, wystarczy samo to, że się powstrzyma przed kryciem swojej siostry, a już wyprzedzi Jerzego Boleyna.

Edward Seymour zaprasza go do swojej wiejskiej posiadłości i pokazuje mu malowidło zajmujące w niej całą ścianę. Przedstawia wszystkich Seymourów, którzy uświetnili karty historii od czasów, gdy się zaczęło pismo. Wcześniejsi Seymourowie, wyimaginowani, doprowadzają linię rodu do czasów raju, na malowidle umieszczonego na górze centralnej części. Dalekowzroczni przodkowie ubrani są w zbroje płytkowe na długo przed tym, jak zaczęto je wyrabiać. Mają pałasze i halabardy, młoty rycerskie i maczugi. Ich małżonki reprezentowane są przez herby swoich rodów. Plus minus broda, kolejni Seymourowie wykazują rodzinne podobieństwo, to jest wszyscy wyglądają tak jak Edward. Chronią się pod tarczami herbowymi, jakby stali w deszczu.

Jeśli chodzi o królową, to Henryk już sam nie wie, jak ma ją nagrodzić, czym obdarować. Daje jej zamki, posiadłości, dzierżawy, usługi, przywileje, swobody i franszyzy. Dokumenty nadania są pisane złotem i ozdabiane wizerunkiem króla, na którym jest młodszy, ma świeższą i gładko ogoloną twarz, jakby Joanna odjęła mu dziesięć ostatnich lat. Henryk przeprowadził drobiazgowe śledztwo na temat stanu jej ciała i ducha. Jest zadowolony, że z obcych mężczyzn brat albo bliski kuzyn co najwyżej pocałowali ją w policzek. Gdy się spowiada swojemu kapelanowi, zajmuje to pięć minut. Równie dobrze mogłaby być przezroczysta, bo nic nie ma do ukrycia. I całą uwagę poświęca królowi. Katarzyna miała małe małpki, Anna spaniele, ale Joanna ma tylko swojego męża. Traktuje go z wielkim szacunkiem i ostrożnością, jakby mógł się połamać, lecz zwraca się do niego radośnie, zupełnie jak on, Cromwell. Przede wszystkim jednak Joanna traktuje króla tak, jakby wszystko, co chce zrobić, było całkowicie normalne. I z wdzięczności za złoto oraz kamienie szlachetne uśmiecha się powoli, puszczając do niego oko zupełnie jak dziewczyna, której kochanek odkroił plasterek jabłka i podaje go na czubku noża.

Lord Cromwell odkłada pióro, wcześniej jednak przypomina sobie lady Latimer z majątkiem w Northamptonshire.

*

Gdy kończy się lato, Grzegorz wraca zarośnięty, opalony.

– Lord Norfolk był dla mnie dobry. Gdy zobaczył, że zasiadam do książki, zapytał: „Grzegorzu Cromwell, czy przypadkiem nie skończyłeś już z uczeniem się?”. Odpowiedziałem: „Nie, milordzie, odstawiłem co prawda gramatyki Linceare’a, ale teraz muszę zaglądać do traktatu Littletona i uczyć się prawa. W dodatku – ciągnąłem – ojciec zapytał mnie ostatnio: «Czy znasz dzieła siedmiu greckich mędrców?»”. Przyznałem, że nie znam, a on powiedział: „Masz się z nimi zapoznać do września”. Wtedy lord Norfolk stwierdził: „Pieprzyć siedmiu mędrców, ja żadnego z nich nie znam, a niczego mi nie brakuje, żeby być mądrym. Zostaw te swoje książki i wyjdź na słońce, załatwię to z twoim ojcem”.

Cromwell kiwa głową.

– Tak też zrobił. – W duchu dodaje: Nie mogę winić tego starego chudego drania, był genialny dla mojego syna.

– Ale jego syn… Surrey był opryskliwym gospodarzem. Mówił do mnie po włosku. Nie jestem biegły w tym języku, ale potrafię rozpoznać, gdy jestem obrażany.

– Prawda, zwłaszcza we włoskim.

– Surrey uważa, że jesteś sekciarzem. Heretykiem. Mówisz, że nie ma nikogo oprócz Boga. Że Chrystus nie był Bogiem ani Bóg nie był Chrystusem. Twierdzi, że jesteś anabaptystą, bo się sprzeciwiasz chrzczeniu dzieci. Surrey udaje, że jest zwolennikiem Ewangelii, ale tylko po to, żeby prowokować ojca. Lord Norfolk przeklina dzień, gdy świeccy zaczęli czytać Pismo. „Błogosławieni cisi! Z całym szacunkiem dla naszego Zbawcy, ale to nie jest hasło, które powinno krążyć w obozie wojskowym”, mówi. Im bardziej jego drażni Biblia, tym bardziej Surrey ją kocha.

Cromwell przytakuje ruchem głowy. Ojcowie i synowie. W wieku, gdy lordów sadzano na pierwszego spokojnego kucyka, on bawił się w kuźni w zasięgu wierzgających kopyt. „Niech raz dostanie z kopyta – powtarzał Walter – to się nauczy”. I dostał, ale nie jest pewien, czy się nauczył.

Grzegorz mówi:

– Maria Fitzroy jest w Kenninghall ze swoją rodziną. Całymi dniami utyskuje na temat ugody w sprawie majątku Richmonda. Ma zapisane w księdze wszystko, co powinna dostać po nim. Książę jest zaskoczony, że Maria ma taki bystry umysł. Dotychczas prawie z nią nie rozmawiał, bo nie uważa, że mężczyzna powinien się wdawać w pogawędki ze swoimi córkami. Ona mówi: „Jeśli nie pójdziesz do króla, żeby uzgodnić moją ugodę, to się zwrócę do lorda Cromwella, on jest uprzejmy dla wdów”.

Wriothesley tłumi parsknięcie śmiechem. Ale później, gdy Grzegorz odjeżdża, Wriothesley idzie za Cromwellem do jego gabinetu i mówi:

– Chcesz ożenić Grzegorza. Myślałeś o Marii Fitzroy? Zyskałbyś przychylność księcia na zawsze.

– Cóż za wielka zmiana! Twierdziłeś, że powinienem go zniszczyć.

Wriothesley robi skruszoną minę.

– Nie rozumiałem twoich metod.

Norfolk jest teraz od niego zależny, bo chce, żeby się za nim wstawił u króla. Henryk rzuca gniewne spojrzenia, gdy słyszy nazwisko Norfolka. Awantura z Tomem Truthem, śmierć Richmonda i jego skromny pochówek… żale króla się skumulowały. Norfolk widzi się w Tower. „Na ruszt Świętego Wawrzyńca, nie zasłużyłem na takie traktowanie”, mówi książę. „Czy choć raz przeszkadzałem Henrykowi albo ruszyłem przeciwko niemu? Zawsze miał moją lojalność, moje najlepsze wysiłki, moje pieniądze, moich ludzi i moje modlitwy”. „Jestem pełen, pełen, pełen żółci i gniewu”, pisze. Gdy się czyta listy od niego, człowiek sobie wyobraża języki ognia buchające z jego głowy.

O córce Norfolka:

– Nie jest dla nas – mówi Wriothesleyowi. – Norfolk będzie mierzył wyżej. Howardowie nie myślą o przyszłości w taki sposób jak my. Oni chcą, żeby wyglądała jak przeszłość.

– Siedmiu greckich mędrców – mówi Grzegorzowi – oto ich sentencje. We wszystkim musi być umiar, nic w nadmiarze (obydwie znaczą to samo, mądrość bywa monotonna). Znaj siebie. Znaj sposobną chwilę. Patrz przed siebie. Nie próbuj dokonać niemożliwego. I Bias z Prieny: pleistoi anthropoi kakoi, ludzie są przeważnie źli.

*

Tego lata sąd specjalny zajęty jest zamienianiem mnichów na pieniądze. Tylko małe zgromadzenia zostaną rozwiązane, sąd ma potencjał, żeby pracować więcej, gdyby Henryk sobie tego życzył. Kiedy sąd przeniesie się do nowych pomieszczeń w Westminsterze, klerkowie otrzymają do dyspozycji ogród, w którym będą mogli odpocząć na świeżym powietrzu, wśród ptasich śpiewów i zapachu ziół na rabatach. Krwawnik i rumianek pocieszą najbardziej sumiennych, którzy zasiedzą się do późna przy ponownym podliczaniu słupków. Petunia leczy ból głowy, niebieski ogórecznik zdejmuje ciężar z serca. Oko Chrystusowe po zaparzeniu jest dobre do przemywania oczu tych, którzy spędzają długie godziny nad księgami, a zapach rozmarynowego żywopłotu wzmacnia pamięć.

Biskup Hugh Latimer mówi mu, jaka to szkoda, że klasztory są zamykane, a ubodzy znów na tym nie korzystają. Ale jest mało prawdopodobne, żeby nędzarze sypiali tam, gdzie niegdyś udawał się na spoczynek ojciec opat. Raczej jakiś szlachcic zburzy dom opata i z tego kamienia wybuduje dla siebie większy. Na pewno dobra jest polityka króla, że nie trzyma wszystkich korzyści dla siebie. Imię papieża zostało usunięte z książki liturgicznej, lecz w parafiach tylko przyklejono na nie kawałki papieru, ponieważ ludzie myślą, że świat się odwróci i Rzym znów się podniesie. Ale raz otrzymanej ziemi żaden poddany nie będzie chciał oddać Kościołowi. Modlitwy można przepisać, dzierżaw jednak nie. Serca mogą wrócić do Rzymu, ale pieniądze nigdy.

Nawet więc po śmierci Henryka nasze dzieło jest bezpieczne, rozważa Cromwell. Po jednym pokoleniu papież zostanie wymazany z pamięci i nikt nie uwierzy, że dawaliśmy się zakuwać w dyby i modliliśmy do gipsu. Anglicy dostrzegą Boga w świetle dnia, a nie ukrytego w chmurach kadzidła; usłyszą jego słowo od pastora, który stanie do nich twarzą, a nie tyłem, mrucząc coś w obcym języku. Będziemy mieli dobrze żyjące duchowieństwo, które doradzi nieuczonym i pomoże nieszczęśliwym, zamiast rzeszy ledwie piśmiennych mnichów kucających przy drodze z podciągniętymi habitami, grających w kości na pieniądze i próbujących zaglądać kobietom pod spódnice. Skończą się podobizny mizdrzącej się Madonny i Chrystusa z raną w boku rozdziawioną jak nogi ladacznicy. Wierni zaczną miłować swojego Zbawcę w sercu, zamiast się gapić na przedstawiające go malunki bujające się nad ich głowami niczym szyld oberży. „Zniszczymy sanktuaria i założymy szkoły”, mówi Hugh Latimer. „Wyrzucimy mnichów i kupimy elementarze, książki do nauki dla dzieci. Wyciągniemy żywego Boga z jego fałszywych przedstawień. Bóg nie jest własną szatą, własną suknią, nie jest strzępami mięsa ani gwoździami, ani cierniami. Nie jest zamknięty w wysadzanej klejnotami monstrancji ani w okiennym szkle. Bóg mieszka w ludzkim sercu. Nawet w sercu księcia Norfolk”.

Gdy dnia zaczyna ubywać, Norfolk pisze do niego z pytaniem, czy zgodzi się zostać wykonawcą jego testamentu. Nie szykuje się jeszcze na tamten świat, ale oczywiście sic transit gloria mundi, a jemu niebawem stuknie pięćdziesiąt sześć lat, chociaż nie ma pojęcia, kiedy ten czas upłynął. Zabiega o spotkanie w terminie dogodnym dla lorda tajnej pieczęci. Chce porozmawiać o Marii Fitzroy.

– Szkoda, że Richmond nie umarł kilka tygodni wcześniej, bo wówczas król mógłby poślubić moją córkę, w której żyłach płynie najlepsza krew w tym kraju, zamiast córki Johna Seymoura. No i moja jest dziewicą. Czysta jak wtedy, gdy została ochrzczona, bo nigdy nie dopuszczałem do niej Richmonda.

Właśnie dlatego, że ten związek nie został skonsumowany, król może teraz twierdzić, że nie było małżeństwa i narzeczona nie zasługuje na wypłatę. Ale skoro książę jest tak przychylnie nastawiony, Cromwell nie przerywa mu tą informacją.

– Wiesz, kto przybył do mnie w odwiedziny? – kontynuuje Norfolk. – Człowiek cesarza. Błagał o audiencję. Chciał dać mi pieniądze. Cóż, wszystko jest w porządku – stwierdza książę łagodnie. – Kiedyś dostawałem pensję od cesarza, potem jednak pojawiła się moja siostrzenica i zmarnowała wszystkie rozsądne ustalenia.

– Waszej książęcej mości przywrócono zatem należne prawa – odrzeka poważnie Cromwell.

Książę mierzy go wzrokiem.

– Tobie to zawdzięczam?

Cromwell zbywa jego pytanie gestem ręki.

– Chapuys docenia, że wywodzisz się ze wspaniałego rodu i masz długie doświadczenie. Wie, kim jesteś i zawsze będziesz, zarówno dla króla, jak i dla wspólnoty.

– To możliwe – przyznaje książę. – Ale nie stawia tego wszystkiego na równi z obiadami, na które go zapraszasz. Mówi o tobie tak, jakbyś wszystkim władał. Cremuel to, Cremuel tamto. Ale jednak. Wyświadczyłeś mi przysługę. Doceniam to. – Książę oddala się ciężkim krokiem na swoich krótkich nogach.

*

Reagując na jego wezwanie, przychodzi Holbein. Przynosi ze sobą ślady swojej profesji: zapach olejów lnianego i lawendowego, żywicy sosnowej oraz kleju króliczego.

– Chcesz, żebym cię namalował jeszcze raz, skoro zostałeś milordem?

– Zadowala mnie to, co zrobiłeś wcześniej. – Jeśli portret można uznać za akt zatajenia, to on tego aktu dokonał, on i Hans. – Myślałem o całej ścianie portretów. Przeszłych królów Anglii.

Hans zagryza wargi.

– Jak daleko chciałbyś się cofnąć?

– Dalej niż do króla Henryka, który podbił Francję, i jego ojca urodzonego w Bolingbroke.

– Wliczasz w to zamordowanych?

– Jeśli to nie zajmie zbyt dużo miejsca.

Hans rozkrzyżowuje się na ścianie, po czym zaczyna się obracać, używając rozpostartych ramion do mierzenia jej długości.

– Możesz dobudować pomieszczenie, jeśli będzie trzeba. – Za oknem słychać tupot murarzy: powstaje rusztowanie, kurz wzbija się w powietrze. – Spisz ich, ich nazwiska. Chcesz też portret Henryka? I ty obok niego, szepczący mu do ucha kwoty?

Cromwell wie, do czego ta aluzja. Jeśli Henryk ma być portretowany w tym roku, Hans chce dostać to zlecenie.

Hans mówi:

– Nie może już się forsować na koniu ani grać w tenisa. Więc tak to wygląda. – Klepie się po brzuchu.

– Prawda. Król przytył.

Hans chodzi po galerii, odznaczając rękami hipotetyczne miejsce dla każdego króla.

– Wracając do domu z królewskiego dworu, będziesz ich witał. A oni odpowiedzą: „Niech cię Bóg błogosławi, Tomaszu”, jakby byli twoimi wujami. Robisz to, bo nie masz własnych przodków.

Znów prawda.

– Żałuję, że nie namalowałeś mojej żony.

– Dlaczego? Była ładna?

– Nie.

Gdyby było go stać na Hansa, kiedy jego żona i córki żyły, miałby je na obrazie, jak miał rodzinę Tomasza Morusa, razem z domowymi spanielami i innymi zwierzętami, które wówczas z nimi były: on trzymałby w ręku książkę, Grzegorz bawiłby się swoim dziecięcym mieczykiem, a jego córki koralowymi paciorkami. Niemal widzi ten obraz; przesuwa po nim oczami do miejsca, w którym Richard Cromwell opiera się o tył jego krzesła, Rafe Sadler siedzi po prawej stronie z liczydłem i piórem w ręku, a drzwi stoją otworem, żeby Per Risley mógł wejść, kiedy sobie życzy. Zna zwodnicze sztuczki pamięci, ale nic nie może na nie poradzić. Dzieci zmieniają się tak szybko. Grace zmieniała się codziennie. Nawet twarz Liz jest rozmazanym owalem pod jej czepkiem. Cromwell wyobraża sobie, że jej mówi: „Pewien Niemiec przyjdzie nas malować, zostaniemy podwojeni, jakbyśmy nosili lustro”. Podczas odwiedzin w Chelsea najpierw się człowiek kłaniał lordowi kanclerzowi, temu na ścianie, siedzącemu z surową miną kanclerza. Potem do komnaty wślizgiwał się ten prawdziwy, z sinym podbródkiem, w postrzępionej wełnianej todze, zacierał zimne ręce i dawał gościowi do zrozumienia, że mu przeszkadza. Tomasz Morus patrzący podwójnie: za każdym razem paskudnym wzrokiem.

Cromwell zwraca się do gościa:

– Hans, nie oczekuję, że będziesz malował tych królów osobiście. Przyślij ucznia. Nieważne, jak te twarze będą wyglądały, bo nikt ich nie zna.

Przypieczętowują umowę uściskiem dłoni. Nie ma nic złego w odtwarzaniu zmarłych, pod warunkiem że wyglądają prawdopodobnie. On, lord Cromwell, zapewni wikt i opierunek dla dwóch czeladników, którzy zostaną na miejscu, dopóki królowie nie wyschną i nie zawisną, a Hans policzy mu za materiały i robociznę, „ale po stawkach dla bogatych”, jak mówi. Dźga palcem pulchną postać swojego patrona, po czym wychodzi, gwiżdżąc.

Do Cromwella podchodzi jego błazen Anthony.

– Panie, kto to słyszał, żeby służyć jako trefniś lorda tajnej pieczęci i nie chodzić obwieszonym srebrnymi dzwoneczkami?

– Dobry pomysł – chwali Richard Cromwell. – Możesz ich używać, żeby dać nam znać, kiedy żartujesz.

– Może i jestem najsmutniejszym błaznem, jaki się kiedykolwiek narodził, ale przynajmniej nie roznoszę twoich sekretów po tawernach – rzecze Anthony. – I mniej kosztuję niż Will Somer, który jest teraz błaznem króla, bo on ma służącego do opieki nad sobą, a ja nie potrzebuję anioła stróża. Chyba że wiosną, gdy popadam w melancholię i ktoś musi mnie trzymać z daleka od ostrych noży oraz strumieni i sadzawek, w których mógłbym się utopić.

Will Somer jest garbusem, który zasypia, gdy król mówi. Siedzi przy stole i nagle jego głowa uderza w stół, prosto w talerz stojący przed nim. Nie jest bezpieczny na ulicy; gdyby nie miał służącego, który go pilnuje, mógłby wpaść pod koła wozu. Gramoląc się na przełaz, mógłby upaść na ziemię z nogami i włosami zaplątanymi w błocie. Każda chwila jego dnia przeplata się z nocą, a gdy pada na podłogę na terenie dworu, podbiegają spaniele, oglądają go badawczo i machają ogonami, liżąc jego uszy. Somer jest nieszkodliwy i niewinny. Ale Sexton, czyli Patch, pozostaje w domu Nicholasa Carew, gdzie ponoć opowiada historie o dawnej królowej, nazywając ją nierządnicą, a za każde oszczerstwo Carew dodaje mu do zarobków; niewdzięcznik opowiada też o kardynale, swoim byłym panu, szkalując go od rana do nocy.

Cromwell zwraca się do Anthony’ego:

– Powiedz Thomasowi Avery’emu, żeby dał ci pieniądze. Potem możesz sobie kupić te dzwoneczki.

Podobno trzy wielkie statki zacumowały w porcie rzecznym Sewilli, a rozładowywane z nich skarby z Peru zasilą kufry cesarza, którego wojska właśnie wchodzą do Pikardii, na terytorium króla Francji. Król Henryk oferuje swoje usługi jako mediator i deklaruje, że pozostanie neutralny.

– Przez co ma na myśli, że przejdzie na tę stronę, która obieca mu najwięcej i najmniej będzie go kosztowała – mówi Chapuys. – Tak rozumie neutralność.

Cromwell odrzeka:

– Który książę postąpiłby inaczej? Musi dbać o korzyści.

– Ale – ripostuje Chapuys – Henryk tyle mówi o honorze.

– Och, wszyscy oni mówią – stwierdza Cromwell.

Wenecki ambasador signor Zuccato odwiedza go promieniejący zadowoleniem, by poinformować, że senat przegłosował dla niego pięćdziesiąt dukatów na zakup koni – dodatkowe świadczenie, które otrzymywali wszyscy dotychczasowi ambasadorowie, ale po jego nominacji z niewiadomego powodu zostało zapomniane. Wenecjanin może więc polować, jeśli będzie chciał, cwałując za królem i madame Joanną w cętkowane mgliste poranki. Od lat poluje się par force: gdy szlachcice leżą jeszcze w łóżkach, do pracy ruszają poszukiwacze, żeby wytropić rączego byka, który na jakiejś polanie właśnie się porusza przez sen, budzi, wciągając nozdrzami powietrze nowego dnia. Odpowiedni zwierz zostaje wybrany, a na linii jego biegu rozstawiane są ogary: szare i cytrynowe, i płowe, i białe; gdy byk jelenia opuszcza legowisko, myśliwi dotykiem sprawdzają trawę w miejscu, gdzie spał – czy jest zimna czy ciepła. O wschodzie słońca zaczyna się pościg. Byk może podstępem się wymknąć, może wskoczyć do zimnego strumienia, ale ogary biegną za nim bez przerwy, dopóki go nie osaczą, urągając mu, ciskając obelgi w języku, który potrafi zrozumieć, nazywając go pachołkiem i niegodziwcem, a wtórują im myśliwi: ho moy, cy va, ho sto, mon amy: sa cy avaunt, so ho. Gdy trafia go miecz, przez łopatkę prosto w serce, byk jest odwracany na grzbiet z porożem wbitym w ziemię, a róg, który wcześniej odtrąbił początek i pościg, i sukces, teraz oznajmia śmierć. Byk jest rozkrawany, ćwiartowany, psom rzuca się chleb maczany w jego krwi, niektóre kości, nazywane kruczą daniną, odkłada się dla ptaków, a głowę nadziewa się na włócznię i niesie do domu na samym przedzie, jakby żyła.

Ale w tym roku, żeby oszczędzić królowi forsownej jazdy i żeby mógł się cieszyć towarzystwem delikatnych dam, jelenie są zaganiane tam, gdzie pod drzewami stoją myśliwi w jedwabistej zieleni z kuszami w ręku. Henryk, zmuszony taszczyć swoją nową wagę, łatwo się męczy, a jego twarz wykrzywia się czasem od bólu nogi, którą co rano służący obwiązują tak ciasno, jak tylko monarcha potrafi znieść, bandażując w najsłabszym miejscu, w którym rana atakuje kość. Królowa stoi milcząca obok niego, nie odrywając wzroku od jelenia. Gdyby nagle byk skręcił w lewo lub prawo, myśliwi muszą wstrzymać się od strzału, żeby nie poranili się nawzajem, to wymaga dyscypliny; jeśli nie ma warunków, żeby strzelać przed siebie, lepiej pozwolić zwierzęciu przebiec linię strzału, a potem celować z zapasem, antycypując trasę jego ucieczki. Jeśli strzał nie będzie śmiertelny, myśliwy rusza za rannym bykiem, oceniając po ilości, gęstości i kolorze krwi, jak długo potrwa pościg. Mówi się, że myśliwi żyją dłużej niż inni mężczyźni; ciężko pracują i pozostają szczupli; wieczorem padają na łóżko zbyt zmęczeni na jakiekolwiek pokusy; a gdy umierają, idą do nieba.