I

Blich
Wiosna 1537

Gdy człowiek staje się wielki, spotyka krewnych, o których wcześniej nie miał pojęcia. Do jego drzwi pukają nieznajomi i twierdzą, że wiedzą o nim więcej niż on sam. Zapewniają, że jego ojciec pomagał im w nieszczęściu – nieprawdopodobne – albo że jego matka, świeć, Panie, nad jej duszą, znała dobrze ich matkę. Czasem utrzymują, że jest im winien pieniądze.

Gdy więc w tłumie zebranych spostrzega kobietę, która wygląda znajomo, bierze ją za kogoś z Cromwellów. Nazajutrz widzi ją znowu, a ponieważ najwyraźniej nie ma z nią żadnego opiekuna, każe wprowadzić ją do środka.

Kobieta jest młoda, krzepka i stateczna. Dobra wełna, myśli Cromwell, zerkając na jej płaszcz. Na nią samą nie patrzy, ponieważ patrzenie na kobiety wpędza go w kłopoty.

– Przepraszam, że musiałaś przychodzić dwa razy. Jak widzisz, zbiera się tu pół Anglii.

– Czekam dłużej, niż może ci się zdawać, panie. – Mówi płynnie po angielsku, ale z antwerpskim akcentem. – Przybywam zza morza, przysyła mnie meester Vaughan.

– Trzeba było powiedzieć, wpuściliby cię od razu. Masz list?

– Nie dostałam żadnego.

Wiadomości, których nie można przelać na papier, zazwyczaj są złe. Ale kobieta nie wydaje się poruszona: przebiega wzrokiem po tarczach herbowych i galerii portretów namalowanych przez uczniów Holbeina.

– Kim oni są?

– Książętami Anglii.

– Pamiętasz tak wielu?

Cromwell się uśmiecha.

– Wszyscy dawno odeszli. Wymyśliliśmy ich.

– Po co?

– Jako przypomnienie, że człowiek obraca się w proch, ale królestwo trwa.

– Lubisz rozmyślać o dawnych czasach?

– Tak, raczej tak. – W myślach dodaje: Wolę jednak historię powszechną, bo w moim życiu pewne rzeczy trzeba pomijać.

Jej pytania są proste, sposób bycia otwarty, na pewno więc przynosi błahe wiadomości: strzępki antwerpskich plotek zbyt trywialne dla kuriera. Ale chciałby już je poznać.

– Christophe, przynieś wino dla tej damy. Może zjesz wafle korzenne, trochę rodzynek? Jabłko?

– Przez jabłko pojawił się na świecie grzech. – Ale jest uśmiechnięta, gdy to mówi. Siadając, podnosi wzrok na królową Saby, która w skromnym diademie z pogodnym obliczem oferuje kielich najmądrzejszemu z królów na ścianie za jego plecami.

Młoda kobieta przenosi wzrok na niego. Jest wyraźnie wstrząś­nięta.

– Skąd wziąłeś tę tapiserię?

– Nasz król mi ją dał. Za dobrą służbę.

Jej oczy wracają na tkaninę.

– A skąd wziął ją król?

– Od mojego patrona Wolseya.

– A on skąd?

– Z Brukseli.

Młoda kobieta ogarnia tkaninę wzrokiem, jakby chciała oszacować jej wartość.

– Czyli nie zamówiłeś jej sam?

– To przekraczałoby moje możliwości. Nie zawsze byłem bogatym człowiekiem. Wiesz, że to królowa Saby i Salomon? Zgaduję, że rozpoznajesz biblijne postaci.

– Rozpoznaję też własną matkę.

Kielich w jego dłoni zatrzymuje się w pół drogi do ust.

Kobieta dodaje:

– Jestem córką Anzelmy. Nie wiem, jak się znalazła na tapiserii, ale możemy sobie zadać to pytanie któregoś dnia.

Cromwell podnosi się z miejsca.

– Jesteś tu miłym gościem. Nie wiedziałem, że Anzelma miała córkę. Też zadawałem sobie pytanie, w jaki sposób jej wizerunek trafił na tę tkaninę. Tak często zerkałem na jej twarz, że pewnego dnia król powiedział: „Tomaszu, zdaje mi się, że ta dama powinna zamieszkać z tobą”. – Odwraca się do niej. – Więc twoim ojcem jest zapewne…

Cromwell wie, kogo poślubiła Anzelma po jego powrocie do Londynu. Zna dom bankowy jej męża oraz jego rodzinę. Ale jego nazwisko nigdy nie mogło mu przejść przez gardło.

Kobieta mówi:

– Znam szlachcica, o którym mówisz. Moja matka poślubiła go po tym, jak się urodziłam.

Cromwell marszczy brwi.

– Nie jest więc twoim ojcem?

– Nie – odpowiada ona. – Ty nim jesteś.

Cromwell odstawia kielich.

– Spójrz na mnie – dodaje kobieta. – Nie widzisz samego siebie?

Na talerzu przed nią leży pokrojone jabłko. Cromwell wpatruje się w zieloną skórkę owocu. Potem obserwuje sam talerz, niebiesko-biały, włoski, z wzorem częściowo zasłoniętym przez kawałki owocu. Umysł Cromwella odtwarza ukryty pod nimi obraz.

Odzywa się ona:

– Przyjechałam, bo meester Vaughan mówił o rewolcie, która tutaj wybuchła, i że jesteś w niebezpieczeństwie z powodu jakichś pielgrzymów. Chciałam cię zobaczyć, nawet jeśli tylko raz.

Przypomina sobie, jak jego córka Anna szła za nim po schodach, kołysząc się na boki, wyciągając swoje tłuste rączki. Mówi:

– Moje córki nie żyją.

– Wiem o tym.

Oczywiście od Vaughana. Co więcej jej powiedział? I co przed nią ukrył? Pyta:

– Jak to możliwe?

– Tajemnicę da się utrzymać.

– Najwidoczniej. – Z jego doświadczenia wynika, że tajemnice się nie utrzymują. Może w tamtym płaskim, wodnistym kraju przecieki są rzadsze niż tutaj.

Znów się odzywa ona:

– Takie było życzenie mojej matki, żeby cię nie niepokoić po wyjeździe z Antwerpii. Gdy ją pytałam, gdzie jest mój ojciec, odpowiadała: „Wypłynął za morze”. Jako mała dziewczynka myślałam, że jesteś jednym z tych żeglarzy, którzy odkrywają nowe lądy i przywożą stamtąd skarby.

Cromwell odwraca się do niej tyłem, żeby opanować wyraz twarzy. Patrzy na tapiserię, jakby nigdy wcześniej jej nie widział; jakby został wynajęty, żeby ją spruć i utkać od nowa. Zazwyczaj przedstawia się królową Saby patrzącą na Salomona. Na przykład Hans namalował obraz, na którym Salomon ma twarz i strój naszego króla, a królowa Saby stoi odwrócona tyłem do widza. Ale Anzelma patrzy szczerze prosto w oczy; odwróciła się od Izraelity, a za jej uśmiechem jakby się kryło znudzenie.

Ona pyta:

– Pewnie myślisz, że nie jestem podobna do matki?

Bardziej do mnie, biedna dziewczyno.

– Wiesz, że do tej chwili nie miałem pojęcia o twoim istnieniu?

– Zaszokowałam cię. Przepraszam.

– Musisz dać mi czas, żebym to wszystko zrozumiał… Matka urodziła cię po moim wyjeździe i nie powiedziała mi ani słowa?

– Tak postanowiła.

– Ale dlaczego nie napisała, gdy odkryła, w jakim jest stanie? Dlaczego dźwigała to sama? Oczywiście – wzdycha – nie możesz mi na to odpowiedzieć. Takich spraw nie omawia się z dziećmi. Ale ja bym wrócił. Żeby się z nią ożenić. Powiedz jej…

– Matka nie żyje. Przeziębiła się tej zimy.

Podczas ciszy, która zapada, Cromwell wpatruje się w swoje serce: dostrzega tylko pióro, które beztrosko zapisuje los na kartach Księgi Życia. Los kobiety, którą znał w innym kraju. Też już niemłodej.

Jego córka kontynuuje:

– Matka zawsze dobrze się o tobie wyrażała. Chociaż nieczęsto. Powiedziała: „Jenneke, nie chcę, żeby cię potraktował jak błąd, za który musi zapłacić. On był młody i daleko od domu, a ja byłam wdową, obydwoje szukaliśmy towarzystwa”. Ale jak sam mówisz, dziecko nigdy nie dowiaduje się wszystkiego na ten temat, dlatego przyjechałam, żeby się przekonać, jakim jesteś człowiekiem. Cieszysz się, że mnie widzisz?

– Jestem zdumiony – odpowiada. – Jak mogłem mieć córkę i nie wiedzieć o tym? Jak ona to ukryła, że cię nosi pod sercem?

Jenneke wzrusza ramionami.

– Jak zawsze kobiety. Wyjechała. Udała się w podróż. Urodziłam się w innym mieście.

– I potem wyszła za tego bankiera?

– Skorzystała z okazji. Był dobrym człowiekiem i nie czynił jej wyrzutów, ale miał synów z poprzednią żoną i nie potrzebował córki jakiegoś Anglika. Wychowały mnie zakonnice. Traktowały mnie dobrze. Potem matka zabrała mnie do Stephena Vaughana. „Naucz ją angielskiego – powiedziała – bo może jej się przydać”.

Oczywiście wtedy, kiedy tajemnica wyjdzie na jaw.

– Jak to możliwe, że Stephen nic nie powiedział? – Każde kolejne słowo, które od niej słyszy, wprawia go w jeszcze większe zdumienie. Owszem, obiło mu się o uszy o przypadkach takich jak ten. O jemu podobnych mężczyznach, którzy dużo podróżowali; o jemu podobnych mężczyznach, którzy nie wsławili się świętą wstrzemięźliwością: pewnego dnia zabierają się do swoich codziennych obowiązków, rozlega się pukanie do drzwi i kto w nich staje? W ten sposób często żartował kardynał, który twierdził, że Cromwell płodził bękarty dosłownie wszędzie: ilekroć w zasięgu wzroku pojawiał się jakiś przysadzisty dzieciak, kardynał mówił: „Spójrz, Tomaszu, na pewno jest twój”.

Ale teraz to nie są żarty. Mówi:

– Wiesz, czy Stephen Vaughan jest teraz w Londynie?

– Zruga mnie. Zamierzał wybrać odpowiedni moment i sam cię o wszystkim poinformować. Powiedział: „Cromwell rośnie w siłę, ma dostęp do ucha króla; broni Ewangelii, chroni naszych braci i siostry, nie powinniśmy dolewać oliwy do ognia”. Powiedział: „Wrogowie nie wahają się używać najgorszych słów, żeby go oczernić, a jeśli się dowiedzą o tobie, Jenneke, to nazwą go jeszcze dziwkarzem”.

– To prawda – potwierdza Cromwell.

– Potem dodał: „Nie możesz zostać zakonnicą, Jenneke, zakonnice są skończone, pora więc, żeby cię wydać za mąż, a twój mąż będzie musiał wiedzieć, kim jesteś, albo niewiele na mariażu zyskamy. Jesteś bękartem, ale nie pierwszym lepszym. Trzeba nam wybadać twojego ojca, trzeba go przygotować”. Zaczęły się jednak te problemy i nie chciałam dłużej czekać.

Gdy wyciągnął do niej ręce, nie wstała z miejsca, żeby je uścisnąć; siedziała z niewzruszoną miną i za to ją podziwia. Szuka w niej Anzelmy, ale potrafi znaleźć tylko siebie. Zastanawia się: Dlaczego nie przyszłaś wcześniej? Kiedyś byłem innym człowiekiem. Kiedyś wracałem do własnego domu i wbiegałem na górę ze śpiewem na ustach. Nawet w zeszłym roku byłem inny, zanim poznałem córkę Wolseya: zanim zraniła mnie do żywego, a potem rana zagoiła się, zostawiając bliznę.

Pyta:

– Czy twoja matka miała więcej dzieci? Z tym bankierem?

– Nie. Ale niczego jej nie brakowało. Mnie też nie. Zakonnice nauczyły mnie wszystkiego, co kobieta musi wiedzieć. Później wiele z nich czytało księgi Erazma, gdyż były mądrymi kobietami. Czytały jego Nowy Testament i stawały się jeszcze mądrzejsze. Może go znałeś?

– Nie, osobiście nie. Znam tylko jego książki. Chociaż przybył do Londynu i zatrzymał się u Tomasza Morusa. Nadużył jego gościnności, jak się wyraziła lady Alicja.

– Morus miał żonę? – Kobieta zastanawia się przez chwilę. – Myślałam, że był jakimś mnichem. – Odstawia talerz. Zjadła niemal wszystkie kawałki jabłka i teraz widać niebieski pejzaż miejski, który się pod nimi skrywał: kampanile, zwieńczone blankami wieże, mosty nad rwącą wodą. Nazwisko Morus wypowiedziała bez zastanowienia, ostatnio pojawia się ono na ustach wszystkich, aż trudno uwierzyć, że jego właściciel nie żyje; słysząc pogawędki na jego temat, ktoś mógłby oczekiwać, że spotka go, pośpiesznie przemierzając Cheap.

– Wierzysz w Biblię?

– Zostałam pouczona.

– I wiesz… Wybacz, nie wiem, ile Stephen ci powiedział, ale może wiesz, że to moja troska, moje najważniejsze przedsięwzięcie…

– Biblia po angielsku. Tak, wiem – wpada mu w słowo. – Meester Vaughan opowiadał, że twój ojciec był browarnikiem, handlował też wełną, z dobrym skutkiem prowadził interesy i był powiązany z dobrą rodziną nazwiskiem Villems, która zajmowała się prawem.

– Williams – poprawia. – Tak to wymawiamy. – Zastanawia się. – Wszystko to prawda.

Może na tym poprzestać? Nie musi słyszeć o Walterze.

– Ci ludzie pomogli ci dojść do takiej fortuny? Rodzina Williamsów?

Ona szybko się uczy. Już wydaje się mniej obca, niż gdy wchodziła do tego pomieszczenia. Odpowiada:

– Wolsey mi pomógł. Ale może Stephen nie powiedział ci, kim jest Wolsey?

– Światowym prałatem. Zmarłym.

– Widzisz mój herb, ten namalowany na ścianie? Te czarne ptaki to wrończyki. Były godłem kardynała.

– Czy na ich widok nie irytują się jego wrogowie?

– Tak, oczywiście, że tak. Ale muszą zgrzytać zębami i tłumić przekleństwa. Muszą ugiąć kark, znieść ten widok i powiedzieć: „Mam nadzieję, że zastaję cię w dobrym zdrowiu, lordzie Cromwell”. Muszą przywołać dla mnie uśmiech. I ugiąć kolano.

– Jesteś dumny. – Patrzy na niego. – Wyglądasz dobrze i bardzo mi się podoba twój dom. Mówiono mi: „Twój ojciec jest pierwszym obywatelem Londynu”. Nie wierzyłam w to, ale już wierzę. Stałam tam na zewnątrz dzień czy dwa. Chciałam spojrzeć na ciebie i ocenić cię.

Brzmi to rozsądnie.

– Otuchy dodaje mi więc fakt, że postanowiłaś wejść do środka.

– Kto by nie był ciekaw wnętrza takiego wspaniałego domu? Zwłaszcza jeśli rezyduje w nim własny ojciec.

Cromwell czuje, że powinien wygłosić jakieś oświadczenie, może przeprosiny – obszerne wyjaśnienie, dlaczego wszystko nie jest takie, jak się wydaje – ale słyszy kroki i głosy przed drzwiami. Jego ludzie zapewne się zastanawiają, dlaczego ta młoda kobieta zabiera mu tyle czasu. Mówi:

– Gdy się pracuje dla Henryka Tudora, nie ma się wyboru w kwestii własnego wyglądu. Trzeba być dworzaninem, nie można wyglądać jak klerk. A i zwykłym ludziom, tym za bramą, trzeba pokazać, że jest się w łaskach u króla. Oni zrozumieją, tylko jeśli zobaczą to wyraźnie. Bez ostentacyjnych gestów mają cię za nic.

Chce, by wiedziała, że był szczęśliwy w prawniczej czerni. Ale czy to prawda? Przychodzi mu do głowy, że używał czerni jako kryjówki, to zaś nie znaczy, że był zadowolony. Pyta się w myślach: Czy nie miałem dubletu z fioletowej satyny na długo przed upadkiem kardynała?

Drzwi się otwierają. Staje w nich Thomas Avery. Gapi się na gościa.

– Chryste w niebie, Jenneke, co ty tu robisz?

– Thomasie Avery, to moja córka.

Młody człowiek stoi z teczką przyciśniętą do piersi, nie odrywając oczu od Jenneke.

– Wiem.

Pożegnawszy gościa, Cromwell wzywa Avery’ego i każe mu usiąść; dałby mu jabłko, gdyby chciał, a są to naprawdę dobre jabłka z kartuzji.

– Nie jestem zły – zapewnia. – Pamiętaj, Thomasie Avery, że też jesteś z Putney, moja rodzina znała twoją rodzinę, powinniśmy rozmawiać otwarcie i szczerze.

– Nic podobnego. – Thomas Avery uśmiecha się nieufnie. – Ludzie w Putney są tak samo niegodziwi jak gdzie indziej. Nawet bardziej.

– Chodziło mi o to, żebyśmy się czuli swobodnie.

Avery patrzy na niego, jakby chciał zapytać: „Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak bardzo to jest niemożliwe?”.

– Poznałeś ją w domu Stephena, prawda? Gdy posłałem cię tam, żebyś się uczył rzemiosła. Po powrocie wspominałeś o niej. Jenneke, powtarzałeś. To imię gościło na twoich ustach bardzo często i doszedłem do wniosku, że się w niej zakochałeś.

Avery milczy. Jego ręce leżą spokojnie, niezajęte niczym.

– Pomyślałem, pomożemy Avery’emu, nawet jeśli ona jest sierotą bez pieniędzy, Stephen i ja uzgodnimy to między sobą. Ale potem przestałeś mówić o tej dziewczynie i pomyślałem, niech Bóg mi wybaczy, pomyślałem, że może ona umarła, i też o niej nie wspominałem. Czekałem na wiadomości, a teraz…

Cromwell ma wrażenie, że sięga po prawdę, ale nie udaje mu się jej schwycić. Martwy przedmiot okazuje się szybki: jakby Anzelma była jedną z trzymanych przez mnichów figur, która porusza oczami, trzęsąc nimi w oczodołach, albo wyciąga drewnianą rękę, żeby poprawić błękitną pelerynę.

Avery mówi:

– Panie, wróciłem do domu z Antwerpii, mając przed oczami wizerunek Jenneke tak wyraźny, jakby stała przede mną, a potem tu, w tej komnacie, przyjrzałem się tobie. Uważnie przestudiowałem twoje rysy, znów przepłynąłem morze i przestudiowałem jej twarz. Teraz już wiesz, że jest do ciebie podobna, a ja nie mogłem tego przeoczyć. Zadałem pytanie panu Vaughanowi. Powiedział: „Avery, masz rację, ale zachowaj to w wielkiej tajemnicy”. Zrozumiałem, że wtrąciłem się w sprawy prywatne. Vaughan powiedział: „Nie zażądam od ciebie przysięgi, bo ją powinno się składać w najpoważniejszych sprawach, a to i tak się wyda pewnego dnia, ale niech się nie wyda przez ciebie”.

– I dochowałeś mojej tajemnicy, choć nie wiedziałem o niej ja sam. – Cromwell przygląda się Avery’emu. – Skoro zaś potrafiłeś dochować jednej, to dochowasz i kolejnej. – Chłopak się porusza, żeby sięgnąć po papier, ale Cromwell podnosi dłoń. – Siedź spokojnie i słuchaj. Powiem ci, gdzie są moje pieniądze.

Avery jest zaskoczony.

– Panie, rozmawiam z twoimi dostawcami i odbiorcami. Zwierzają mi się twoi pracownicy. Gdyby coś ukrywali, wiedziałbym.

– Doceniam twoją pilność. Ale są inne fundusze.

– Ach tak. – Zastanawia się przez chwilę. – Za granicą?

Cromwell potwierdza skinieniem głowy.

– Dlaczego?

– Bo mogą się przydać.

– Ale przecież sam król powiedział… Wybacz mi, panie, ale całe miasto o tym huczy: „Nie rozstanę się z moim lordem tajnej pieczęci, nie zrobię tego dla nikogo na świecie”.

– Tak właśnie powiedział.

Avery patrzy na swoje stopy.

– Znamy miłość, jaką król cię darzy. Widzimy jej owoce na co dzień. Ale boimy się, że kraj znów powstanie, a wtedy kto wie, jak świat się zmieni? Nie wątpimy w naszego suzerena, w jego słowo, ale czy ktoś cieszył się większymi względami niż lord kardynał swego czasu?

– Jego przykład mam ciągle przed oczami. – Chociaż nie jego zjawę, nie po Shaftesbury. – Jeśli więc pewnego dnia książę Suffolk i książę Norfolk wpadną tutaj, wyłamując zamki, żeby rozbić moje skrzynie i splądrować wszystko jak diabły podczas najazdu na Rzym, chcę, żebyś ty, Thomasie Avery, wybiegł na ulicę, nie pytając nawet: „No co wy?”. Nie zatrzymuj się choćby po to, żeby ich przekląć, tylko biegnij. Potem najszybciej, jak zdołasz, wyślij list za granicę do ludzi, których ci wskażę. Wówczas, jeśli Henryk położy rękę na tym, co moje, będzie myślał, że dostał całość, ale będzie… nie chcę powiedzieć oszukany, ponieważ nie oszukałbym mojego króla, przyjmijmy jednak, że będzie nie całkiem poinformowany. – Patrzy na Avery’ego. – Możesz to zrobić? Czy będzie to dla ciebie zbyt wielki ciężar?

Chłopak daje potakującą odpowiedź.

– To dobrze. – Ponieważ Richard ma zbyt gorącą głowę na takie pośmiertne zadania, dodaje w duchu. A Rafe’a, choć powinien znać wszystkie moje sprawy, nie chciałbym narażać na rozdarcie wewnętrzne, bo jest teraz sługą króla i jemu winien swoją lojalność. – Grzegorz nadal jest młody. Będzie potrzebował pomocy. A teraz mam jeszcze młodą kobietę, której winienem wsparcie.

– Dokąd ona poszła, panie?

– Szukać Vaughana. Zastanawiam się, co mu powie.

Cromwell z zadowoleniem powitałby Avery’ego w swojej rodzinie. Chłopak nie jest już jednak wolny – zaręczył się z córką zarządcy Tha­ckera. Chłopcy z Austin Friars trzymają się razem, może jeden z nich okaże się wolny dla jego córki. Chociaż coś w zachowaniu Jenneke każe mu przypuszczać, że nie przyjechała po to, by zostać. Chciała zaspokoić ciekawość, rzucić okiem na ojca, który jest wielkim człowiekiem. Być może jako dziecko wypatrywała, czy jego statek nie płynie w górę Skaldy. Ale tamte dni dawno minęły i dzieciństwo się skończyło.

*

List żelazny Aske’a obowiązuje do Trzech Króli. W Greenwich podczas sezonu świątecznego król poprosił przywódcę rebeliantów, żeby opisał przebieg wydarzeń na północy – od pierwszych oznak kłopotów na jesieni po zimową podróż pod flagą rozejmu.

Aske wykonuje to zadanie przez jakieś trzy dni, posilając się wyborną wołowiną i czerwonym winem, przy kominku. Rezultat zostaje przekazany lordowi tajnej pieczęci. Sam lord Cromwell okres świąt spędza nad listami z Calais, gdzie populacja napęczniała od napływu spoza terenu Palisady całych rodzin, które chcą zostać poddanymi Anglii. Zboża jest niewiele tej zimy, a śledzie idą po cztery sztuki za pensa, dlatego trzeba będzie stworzyć jakiś plan, żeby wykarmić miasto. Nie ma sensu liczyć, że zrobi to gubernator. Lisle nawet wody nie potrafi ugotować.

Lord tajnej pieczęci odkłada jednak korespondencję, żeby przeczytać opowieść Aske’a o pielgrzymach.

– Cóż za cudowna książeczka – mówi w końcu Cromwell. – Dziwię się, że prawnik tak swobodnie poczyna sobie z piórem. – Aske przedstawia siebie jak bohatera opowieści. „Ów Aske”, nazywa sam siebie. Opisuje, co zrobił podczas rebelii, ale nie wyjaśnia dlaczego. – Aske widział już króla – dodaje lord tajnej pieczęci. – Król widział już Aske’a. Odegrał swoją rolę, teraz trzeba go odesłać do Yorkshire.

Aske musi zostać przewieziony niezwłocznie wraz z królewską ofertą powszechnego wybaczenia, aby stłumić powstające plotki, że został powieszony albo mianowany na wysoki urząd. Żaden lojalny poddany nie mógł odrzucić propozycji spędzenia świąt z królem. Ale ta wizyta naraziła na szwank jego reputację: rebelianci z Yorkshire będą mogli powiedzieć, że dwór go kupił. W każdym razie nie należy wierzyć, że Aske w pojedynkę może przewodzić miastom i całym hrabstwom. Chorągiew Pięciu Ran była widziana nawet w Kornwalii, dokąd ponoć trafiła dzięki kilku prawdziwym pielgrzymom, którzy przeszli przez cały kraj do sanktuarium w Walsingham w Norfolk.

Czyż to nie pokazuje prawdziwej natury pielgrzymowania? Zdaniem lorda tajnej pieczęci nic nie wynika z przełażenia z hrabstwa do hrabstwa na modlitwę. Modlić się można w domu. To mniej kosztuje, nie padnie się ofiarą rabunku po drodze i nie roznosi się chorób ani nie przynosi ich z powrotem do swojej okolicy. „Poza tym Walsingham jest bezużyteczne”, mówi król.

– Pojechałem tam się modlić o zdrowie syna, którego miałem z Katarzyną, ale przeżył tylko dwa miesiące. Mimo to Joanna chciała jechać. Kobiety bujają w obłokach i przywiązują wagę do sanktuariów. Modliła się, żeby jej łono przyśpieszyło, ale… sam widzisz – tłumaczy Henryk. – Nic się jeszcze nie wydarzyło.

W ramach propozycji pokojowej król zobowiązał się do podróży na północ. Na Zielone Świątki w Yorku otworzy parlament i ukoronuje Joannę, najpóźniej na Świętego Michała. Do Yorku uda się też synod biskupów anglikańskich, żeby Kościół z północy mógł współdecydować, jak chwalimy Boga, a nie tylko ulegać naciskowi Canterbury, skąd dyktowano mu, co ma myśleć i jak się modlić. Przed wizytą króla przybędzie na północ książę Norfolk, żeby zagwarantować porządek i wymierzyć sprawiedliwość każdemu, kto pogwałci nowo wypracowany pokój. Norfolk będzie miał tytuł namiestnika królewskiego i nie przyprowadzi ze sobą żadnej armii, tylko własną książęcą świtę. Wszyscy szlachcice, którzy przystali do buntowników, dobrowolnie czy nie, mają się stawić przed obliczem króla, żeby wyjaśnić mu swoje postępowanie i osobiście uzyskać wybaczenie.

Ale gdy z północy wyjeżdżają najważniejsi przywódcy, każdy grabarz i każdy rzeźnik pcha się na czoło, wypisuje buntownicze proklamacje i przypina je do drzwi kościołów. Hrabia Cumberland pisze, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi posłańcowi z listem zaadresowanym do Cromwella, jeśli go złapią: zostanie zabity bez względu na treść listu. Wojny są gorzkie, na ambonie i w drukarniach, w gildiach i na miejskich rynkach wyzwiska, afisze, awantury. Królewscy kurierzy i nawet heroldzi są atakowani na drogach, nie szanuje się ich urzędu. Propozycje króla spełniają najpilniejsze postulaty pielgrzymów, na razie więc wystarczą, żeby zapewnić rozejm. Ale nic się nie dzieje z ich żądaniem, aby cofnąć czas, bo nic się stać nie może.

Korona niepokoi się o tegoroczne dochody; on, lord tajnej pieczęci, spotyka się ze skarbnikiem, żeby wysondować wielkość deficytu z północy, gdzie nadal nie są opłacone podatki należne we wrześniu zeszłego roku. W połowie stycznia Rafe Sadler wyjeżdża na misję do Szkocji, żeby się spotkać z siostrą króla Małgorzatą, która chce unieważnić swoje trzecie małżeństwo. Po drodze widzi, jak niepewny jest królewski pokój. W Darlington przed gospodą, gdzie stanął na nocleg, pojawia się czterdziestu mężczyzn z pałkami i bez dobrych zamiarów.

– Więc Rafe dożył jednak niebezpiecznych czasów – mówi lord tajnej pieczęci. – Myślał, że jego życie jest zbyt spokojne.

Rafe przemawia do ludzi w Darlington, zwracając się do nich z okna swojej gospody, trzęsąc się w podmuchach wiatru; pod parapetem, poza zasięgiem ich wzroku, trzyma sztylet. Na szczęście nie wiedzą, że Rafe jest dla Cromwella jak syn, bo wyciągnęliby go stamtąd i szybko się z nim rozprawili. Obawia się, że najgorsze jeszcze go czeka, od Szkotów. Ale na jego korzyść działa doświadczenie: czterdziestu uzbrojonych mieszkańców Yorkshire nie może się równać z Henrykiem, gdy król ma gorszy dzień.

– Zobaczysz, co będzie, gdy król się u nich zjawi – mówi lord tajnej pieczęci z lubością, ale tylko częściowo wierzy, że król pojedzie.

Wszyscy się troszczymy o naszych przyjaciół na północy. Gdy lord Latimer wyruszył do Londynu, żeby zdać relację ze swojego zachowania podczas ubiegłorocznych zamieszek, banda rebeliantów wtargnęła do zamku Snape i wzięła za zakładniczkę jego żonę Katarzynę. Klerkowie w gmachu sądów i w domu przy Austin Friars przewracają oczami: „Nasz pan wyruszy jej na ratunek. Nie ma wyjścia, jest jego wybranką”.

Według mieszkańców północy kraju jego wybranką jest siostrzenica króla Małgorzata Douglas, ponieważ postawił sobie za cel odziedziczyć tron.

Pyta:

– Czy to małżeństwo z Douglas ma być zamiast małżeństwa z księżniczką Marią, czy wszystko jedno? Rebelianci myślą, że jestem heretykiem, ale z pewnością wiedzą, że nie jestem niewiernym, by w każdym domu trzymać inną żonę.

Grzegorz odrzeka:

– Powinienem chyba mieć coś do powiedzenia w sprawie własnej macochy, a nikt mnie nie pyta o zdanie. Żadna z tych dam nie jest wiele starsza ode mnie. Zresztą – robi zaintrygowaną minę – dlaczego ludzie myślą, że mój ojciec przeżyje Henryka i będzie panował po nim? To nie świadczy dobrze o doktorze Buttsie i jego sztuce.

Wiadomość o bękarcie ojca Grzegorz przyjął ze spokojem. Jest zadowolony, że znów ma siostrę.

– Gdy mój ojciec będzie królem, już po ślubie z żoną Latimera Katarzyną i z Małgorzatą Douglas, i z Marią Tudor, zostaniesz księżniczką Jenneke. Ty i ja złotym rydwanem zaprzężonym w białe konie, niczym Febus, ruszymy przez Whitehall, rzucając ludowi bułeczki. A lud powie: „Ci dwoje wyglądają całkiem zwyczajnie, ale zobacz, jak lśnią ich twarze!”. Potem lud zje swoje bułeczki i pobłogosławi nas, i pomkniemy dalej. Oczywiście zostaniesz z nami? Co Antwerpia ma do zaoferowania w porównaniu z tutejszymi perspektywami?

*

Po załatwieniu wszystkich spraw tego popołudnia siada z córką w swojej pracowni oświetlonej śnieżnym światłem.

– Co to za książki? – pyta go.

– Prawnicze.

Jego córka potakuje skinieniem głowy.

– To był twój zawód.

Cromwell pyta:

– Jaka jest teraz Antwerpia? Próbuję ją sobie wyobrazić. Słyszałem o pożarze u Maryi Panny. Podobno dach się zawalił.

– To był katastrofa – odrzeka mu. Cromwell z przyjemnością odnotowuje, że jego córka zna to słowo. – Zaczęło się od świecy. Spadły wszystkie belki stropowe transeptu i zniszczyły wszystkie kaplice. Niektórzy z nas mówili, że Bóg zniszczył cielce.

– Gdy wróciłem tutaj, tęskniłem za Antwerpią – wyznaje Cromwell. – Odpowiadały mi tamtejsze obyczaje i nie trzeba byłoby mnie namawiać, żebym został. Musisz mi wierzyć, nie miałem świadomości, że twoja matka nosi dziecko, nie zostawiłbym jej. Nie ciągnąłbym też jej do Anglii, bo widzisz, wracałem do domu po wielu latach, nie miałem patrona ani żadnych pewnych środków do życia.

Widzi siebie wówczas: elegancki młody Włoch z uważną twarzą i ruchliwymi oczami. Co zostało z tamtego chłopca? Tylko oczy omiatające każde pomieszczenie w poszukiwaniu możliwych wyjść, niechęć do ludzi poruszających się za jego plecami. Teraz rozpiera się na krześle, siadając. Jego ręce, wcześniej zajęte nożem albo piórem, zapisujące słowa innych ludzi, teraz spoczywają delikatnie jedna na drugiej, prawa pięść w lewej dłoni. Wygląda, jakby się modlił; ale po nieznacznej zmianie postawy – wyprostowaniu ramion i opuszczeniu podbródka – sprawia wrażenie, jakby rwał się do bitki.

Mówi do swojej córki:

– Wybaczam Stephenowi Vaughanowi. Muszę, ponieważ chciał jak najlepiej, chociaż byłoby dla mnie wielką pociechą, gdybym miał cię tu przy sobie. Takie rzeczy się zdarzają. Nieporozumienia. Rozłąki.

– Przez Stephena Vaughana znam ciebie – słyszy w odpowiedzi. – Mówił o tobie na długo przedtem, nim miałam powód, żeby słuchać. Nie podziwiałby mięczaka ani głupca. Kocha cię prawie tak jak Boga.

– Czy ludzie wiedzą, kim jesteś? W Antwerpii?

– Niektórzy się domyślają. Dobrze cię wspominają w mieście.

Niewątpliwie. Angielscy kupcy mówili: „Wyjdź, Tomaszu, i posłuchaj plotek. Powiedz nam, co szepczą nasi sąsiedzi, gdy się zbierają w gromadki i używają antwerpskich określeń, czego nie wiemy”. „Co Antwerpia ma do zaoferowania?”, pytał Grzegorz w rozmowie z Jenneke, a kiedyś też Cromwell pytał sam siebie. We Włoszech myślał, że ma już wszystko, czego chce: mglisty widok z belwederu lub wieżyczki, błękit, złoto; upał przefiltrowany przez liście, mozaikę, przez którą światło się zmienia, jakby zerkały na niego oczy sprzed wieków. Florencja odmieniła jego los. To tam – a także w Wenecji i Rzymie – nauczył się być przebiegły i skryty, zawsze czujny, zawsze gotowy, żeby się obrazić albo udać obrazę, ale też w każdej chwili się wycofać z łagodnym słowem, jeśli szanse na wygraną są niewielkie. Nauczył się chodzić nocą, gwizdać, kłaniać się wielkim ludziom; w odpowiednim momencie udzielać odpowiedniej rady lub podpowiedzi na tyle cicho, żeby wielcy ludzie mogli przypisać zasługę wyłącznie sobie.

Później jednak się niepokoił. Zastanawiał się: Co będzie dalej? Gdy jego stopa stanęła w Antwerpii, pomyślał, że znajdzie tam wiele rzeczy, które chce odkryć. Niebo tak szerokie, teren tak płaski – rozciągały się przed nim wielkie możliwości. W Italii człowiek się uczy przebiegłości, w Antwerpii zaś staje się elastyczny.

No i te zakupy! Wystarczy przekroczyć próg, żeby kupić brylant albo miotłę; dalej są noże, świeczniki i klucze oraz wyroby kowalskie, które ucieszą wprawne oko. Mieszkańcy wyrabiają mydło i szkło, suszą ryby, handlują ałunem i wekslami. Można kupić pieprz i imbir, anyż i kmin, szafran i ryż, migdały i figi; są kadzie i garnki, grzebienie i lustra, bawełna i jedwab, aloes i mirra.

Miał już przyjaciół w mieście. Tego dnia, gdy pierwszy raz wypłynął z Anglii jako chłopiec, spotkał kupiecką rodzinę wiozącą próbki wełny; zobaczyli na jego twarzy ślad ojcowskiego buta. „Nie zapomnimy cię”, obiecali. „Znajdzie się dla ciebie miejsce do spania, ilekroć Bóg zaprowadzi cię do naszego miasta”. Minęły lata: „Wielki Boże!”, powiedzieli, gdy zapukał do drzwi. „To Tomasz! Jak on urósł! Teraz jest Włochem”.

W Antwerpii tym większy można było odnieść sukces, im więcej języków się opanowało. Jeśli brakowało mu określenia w jednym języku, używał go w innym, a ewentualne braki nadrabiał szczerością emocji. Podobnie jak w Italii szukał statecznego towarzystwa ludzi starszych, z wytwornymi manierami przy stole, skłonnych przekazać swoją mądrość młodemu obcokrajowcowi, który ich podziwiał, zadawał pytania i wydawał się pod wrażeniem usłyszanych odpowiedzi. Tacy dygnitarze zawsze potrzebują strażnika swoich sekretów oraz posłańca, który zaniesie poufną wiadomość i wróci z odpowiedzią, zanim się zdąży zauważyć, że go nie ma. Minusem jest to, że trzeba się zgodzić na ich domatorski styl życia: żadnego calcio, tylko kulturalne łucznictwo w niedzielę. Bo chociaż handel i wełną, i pieniędzmi odbywa się pod gołym niebem, to nie da się uniknąć zapachu łoju, atramentu ani kolacji, którym przesiąkły ciemne zimowe stroje. Chodził więc na spacery, żeby w cieniu Het Steen i okolicznych składów odetchnąć powietrzem znad rzeki i wyobrażać sobie wielki świat za nią. W English House i wokół niego mieszkało wówczas około stu jego rodaków; żyli po sąsiedzku z Kastylijczykami, Portugalczykami i Niemcami, ale byli szczególnie doceniani przez miasto, ponieważ dobrze płacili za przyznawane przywileje. Gdy nadpływał ich statek, mieli pierwszeństwo korzystania z dźwigów w porcie działających dzięki sile ludzi drepczących wewnątrz koła. Kiedyś Cromwell zapytał jednego z antwerpijczyków:

– Czy on ma nazwę?

Zdumione spojrzenie.

– Nazywamy go żurawiem.

Cromwell pomyślał, że skoro działa mają swoją nazwę, skoro swoją nazwę mają dzwony, to żuraw portowy też powinien ją mieć.

– Ma to jakiś sens – stwierdził jak gdyby nigdy nic.

Flamand powiedział ze śmiechem:

– Możemy go nazwać Tomaszem, jeśli chcesz.

– Swoją drogą – wymamrotał na odchodne – działałby o wiele lepiej, gdybyście kazali ludziom chodzić na zewnątrz, zamiast wewnątrz.

Nie ma sensu zaburzać ustalonych zwyczajów w obcym mieście. Ale Cromwell jest człowiekiem, który myśli o dźwiganiu wielkich ciężarów, o wyciągarkach, belkach, krążkach. I o przegubach, żeby działały bez tarcia.

Oczywiście plotkowali o nim, gdy się wprowadził do domu Anzelmy. Postanowiła pokazać mu kraj i przedstawić go ludziom, którzy mogli mu pomóc, także swoim krewnym. Pewnego dnia pojechali we dwoje do Gandawy, a tam zaszli na modlitwę do kościoła Świętego Jana Chrzciciela. Tylko w święta kościelne otwierają tam skrzydła wielkiego ołtarza, za którymi kryją się nieprzebrane tłumy aniołów i proroków zmierzających do Mistycznego Baranka. Cromwell i Anzelma zobaczyli więc jedynie fundatorów dzieła sportretowanych na zewnętrznej stronie skrzydeł: znękane troskami twarze – ona zacięta, on łysy, ale niewątpliwie obydwoje pełni łaski. Cromwell pomyślał wtedy: Wystarczy trzydzieści lat, a to moglibyśmy być my. Zapomniałbym, jak się mówi po angielsku, i stał się Flamandem: tęgim mieszczaninem wysyłającym młodsze nogi, żeby biegły za mnie do portu albo wspinały się gdzieś wysoko, skąd można sprawdzić, czy moje statki nie nadpływają.

W kościele było rojno i gwarno, ale oni słyszeli swój szept: głowa przy głowie, jej palce w jego dłoni. Ich oddechy stapiały się w jedno; oparła się o niego, miękka i ciepła. Powiedział:

– Uczyń mnie dobrym, Boże, ale jeszcze nie teraz.

Roześmiała się, więc dodał:

– To nie ja. Augustyn.

A mimo to nadszedł dzień, gdy mu powiedziała:

– Czas wyruszyć w drogę, Tomaszu. Jesteś teraz moją przeszłością, a ja twoją.

*

Idzie do Tower przesłuchać Roberta Kendalla, pastora z Louth, pierwszego inicjatora zamieszek w Lincolnshire: przebaczenie nie rozciąga się na takich zatwardziałych przestępców jak Kendall. Chmury nad miastem układają się w szaroniebieską fortecę smaganą wiatrem niczym ogniem z dział. Wriothesley idzie razem z nim. Cromwellowi brakuje Rafe’a, ale Rafe jest w drodze do Newcastle, gdzie ma oczekiwać na list żelazny, żeby bezpiecznie przekroczyć granicę.

Reginald Pole wyjechał z Rzymu w nowym kapeluszu kardynalskim. Teraz, kiedy niespodziewanie wybuchł pokój, stracił swoją szansę, żeby wrócić i stanąć na czele Anglików, chociaż Szkoci jasno dali do zrozumienia, że byliby gotowi przyjść mu z pomocą. Gdy lord Cromwell słyszy, że Pole jest w drodze do Paryża, Francis Bryan przekracza Wąskie Morze z żądaniem jego ekstradycji. Reginald dociera do francuskiej stolicy, tam jednak się dowiaduje, że król przebywa gdzie indziej. Lekceważony i zaniedbywany, blokowany i odstręczany przekrada się na cesarskie terytorium, ale nasi ludzie w Brukseli już przeko­nali cesarskiego regenta, żeby go nie przyjmował.

Bliscy nowego kardynała – matka lady Salisbury, brat lord Montague – nadal zapewniają, że z odrazą patrzą na jego wygłupy. Pragną tylko jednego: żeby Reginald okazał posłuszeństwo i lojalność Tudorom, tak jak posłuszni oraz lojalni są i zawsze będą oni. Słuchając tych wywodów, można by pomyśleć, że gdyby zobaczyli Reginalda, zerwaliby mu z głowy purpurowy kapelusz i napluli do niego.

Pan Polo, tak nazywają Reginalda Hiszpanie. Rozśmiesza to lorda tajnej pieczęci.

*

– Słyszę, że masz gościa, Cromwell – mówi cesarski ambasador.

– Naprawdę? Może coś mi o tym opowiesz, Eustachy?

Ambasador macha ręką.

– Naturalnie, że sąsiedzi o tym mówią. Nie co dzień widzą córkę królowej Saby z torbą podróżną.

Na stół wjeżdża obiad: z powodu chłodów gęsta potrawka z baraniny i ozór wołowy w cieście muszkatołowym.

– Ça va, Christophe? – pyta ambasador, ale Christophe tylko chrząka; zastanawia się, ile ciasta zostanie dla niego.

– Chciałbym, żeby już była wiosna – oznajmia Chapuys. – Jestem jak Izraelici na pustyni, tęsknię za melonami i ogórkami Egiptu. – Wzdycha. – Mon cher, nie możesz mnie winić za to, że twoimi amorami interesuje się cała Europa. Dotychczas obserwatorów frustrowała twoja niesłychana dyskrecja.

– To stary grzech – odrzeka Cromwell. – Jeśli w ogóle był to grzech.

Chapuys nakłada sobie potrawki. Rozchodzi się zapach suszonej szałwii.

– Myślisz, że luterański Bóg zrozumie?

– Męczy mnie ciągłe tłumaczenie ci, że nie jestem luteraninem.

– Zaprzestań wysiłków, bo nigdy w to nie uwierzę – mówi wesoło Chapuys. – Z całą pewnością należysz do jakiejś sekty. Może do tej, która oponuje przeciwko chrzczeniu dzieci?

Przez chwilę Cromwell przeżuwa, obserwując Chapuysa. To plotka, którą rozpuścił młody Surrey wraz z innymi, którzy źle mu życzą; chcą w ten sposób zrujnować go w oczach Henryka i ambasador dobrze to wie.

– Christophe – woła – gdzie jest ten kapłon? – Odkłada serwetkę. – Czy to możliwe? – pyta Chapuysa. – Jak mógłbym wyznawać taką wiarę i pozostawać sługą chrześcijańskiej wspólnoty? Ci ludzie protestują przeciwko podatkom. Protestują przeciwko przysięgom. Przeciwko książkom i pisaniu, i muzyce.

– Ale mówią, że ta sekta rozpełzła się po całym Calais. I lord Lisle niewiele może z tym zrobić.

Christophe przynosi kapłony; kostki mięsa duszone w czerwonym winie, sos zagęszczony chlebem.

– Bardzo brązowy ten posiłek, ale smakuje lepiej, niż wygląda – mówi Chapuys.

– Niebawem zacznie się okres Wielkiego Postu. Wtedy zaczniesz płakać za egipskimi jaskiniami rozpusty i nawet nie wspomnisz o melonach czy ogórkach.

Ambasador dotyka ust serwetką.

– Co zrobisz ze swoją nową córką? Przypuszczam, że po cichu wydasz ją za mąż z dobrym posagiem. Wyznasz światu, kim ona jest?

– Trudno mi będzie cokolwiek ukryć, jeśli zaczniesz wykrzykiwać o tym na ulicach.

– To cud – odrzeka Chapuys. – Jak Łazarz. Chociaż można się zastanawiać, czy faktycznie był dobrze przyjęty.

Cromwellowi już wcześniej przyszło to do głowy. Czy rodzina ucieszyła się na jego widok? A może uznała, że jest zbyt zadufany w sobie, skoro pogwałcił prawa natury?

– Czego ona naprawdę chce? – pyta Chapuys.

– Zobaczyć się ze mną. Mówi, że nie zostanie.

– Wraca do krainy heretyków?

– Antwerpię trudno tak nazwać. Twój cesarz trzyma na niej łapę.

– O ile wiem, całe to miasto jest wydrążone. Są pod nim tunele i piwnice, podziemny labirynt, którego nikt się nie domyśla, będąc na powierzchni. Zgaduję, że byłeś tam osobiście za swoich czasów?

– Naturalnie. Bo to tylko składy towarów. Nic więcej.

Chapuys mówi:

– Jeśli chcesz zatrzymać swoją córkę w Anglii, będziesz musiał czymś ją skusić. Otworzyć swoje kufry i wydać pieniądze. Czy jest na tym świecie kobieta, która odrzuci sznur pereł albo bordiurę od dobrego złotnika?

W Antwerpii otwiera się drzwi, które wyglądają całkiem zwyczajnie. Ale zamiast sąsiedniego pomieszczenia są za nimi schody w głąb ziemi. W ciemności trzeba wytężać wzrok. Czołgać się jak ślimak, dla utrzymania równowagi ocierając się ramieniem o ścianę, stopą wyczuwając krawędź kolejnego stopnia. Po kilku tygodniach biega się w górę i w dół z łatwością, bo stopy dobrze wiedzą, którędy iść.

Ale tylko we własnym domu. Na schodach w cudzym trzeba uważać.

*

Austin Friars, styczeń: jego córka w powodzi odprysków światła słonecznego przewraca kartkę godzinek, które należały do Liz Wykys.

– Jaka była twoja żona?

Co ma jej powiedzieć? Byliśmy ludźmi praktycznymi, którzy traktowali się nawzajem z praktyczną dobrocią; zmarła i tęskniłem za nią. Jej uczucie było głębokie i poważne, a gdy napominała dzieci za zaniedbywanie obowiązków, powtarzała im: „To dla waszego własnego dobra”. W towarzystwie nosiła trójkątny czepiec, jak przystało modnej niewieście, ale w domu zakrywała włosy zwykłym kornetem. Robiła listy i zestawienia: skoro służba bywa niedbała, pani domu musi zawsze znać stan zapasów. Prowadziła też listę jego grzechów; nosiła ją w kieszeni fartucha i od czasu do czasu wyjmowała, żeby przejrzeć.

Gdy urodziły się dzieci, cały dom został przekazany we władanie kobietom. Liz miała mnóstwo kuzynek i rodzeństwa chrzestnego. Znały jego rodzinę, jego historię i chyba nie sądziły, że on zdoła się nad nią wznieść. Był dla nich miły, bardzo łagodny. Pewnego dnia usłyszał, jak kuzynka mówi do Liz: „Naprawdę się stara ten twój mąż”. Nie dosłyszał, co odpowiedziała jego żona. Jak ją znał, na pewno coś takiego: „Owszem, bardzo się stara, ale nigdy mu nie wychodzi”.

Gdy się pobrali, powiedział jej: „Jedno ci gwarantuję: moja kobieta nie będzie biedna”. Miał nadzieję być dobrym mężem, przezornym i wiernym. Przezorny okazał się nad miarę, wierny właściwie też. Dopóki nie urodziła się Grace, każdą godzinę poświęcał Wolseyowi. Kuzyni patrzyli na niego z rezerwą, gdy wchodził: „Gdzie byłeś?”. Jakby to musiało być jakieś nikczemne miejsce. Czekali, aż się ukaże inne ja: wilk ukryty w środku, jego ojciec Walter jeżący się przez skórę.

Gdy wrócił z Antwerpii, Walter był ważną osobistością w okolicy. Poprzednio powiększał swój areał, przewracając słupki graniczne sąsiadów, teraz jednak miał też akry legalnie kupionej ziemi, zainwestował w swój browar i nawet skusił pewnego Szkota, żeby mu powiedział, jak ulepszyć produkowane piwo, bo na nizinach szkockich dobrze opanowali tę sztukę. Jego szwagier Morgan powiedział:

– Tomaszu, powinieneś pojechać do Putney i spotkać się ze swoim ojcem. Zobaczyłbyś, jakiego dostał brzucha. I jaki kapelusz nosi. Jest administratorem kościoła.

– Skoro tak mówisz, to pojadę zobaczyć – odparł.

Nadszedł ten dzień. Zanim zobaczył Waltera, sąsiedzi zobaczyli jego. Wieść się rozeszła. Jeden z gapiów powiedział:

– Zobacz, to ten gnojek od ostrzenia. Ciekawe, gdzie był.

Cromwell nie uznał za stosowne odpowiedzieć.

– Że on się tu pokazał! – rzuciła jakaś kobieta. – Musi myśleć, że mamy kiepską pamięć.

Cromwell nie miał nic do powiedzenia.

– Myśleliśmy, że nie żyjesz – wyjaśnił jakiś mężczyzna.

Cromwell go nie poprawił.

Później podniósł wzrok i zobaczył, że toczy się ku niemu Walter. Nie miał kapelusza, ale miał brzuch. Nie nadawał mu łagodniejszego wyglądu. Owszem, Walter był trzeźwy i ogolony, ale i tak miało się wrażenie, że gotów jest w mgnieniu oka powalić każdego.

Kuźnia nadal stała, choć Walter już w niej nie pracował; na powitanie wyciągnął dłoń różową i czystą, trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby zauważyć blizny po oparzeniach.

On, Tomasz, obszedł teren kuźni. Narzędzia na wieszakach; skórzany fartuch na kołku, nadal cuchnący garbarnią.

Ale może tylko to sobie teraz wyobraża: pot, sól, gówno, wszystkie zapachy początku jego życia.

Walter rzekł:

– Robisz inwentaryzację? Jeszcze nie umarłem, chłopcze.

Nie odpowiedział.

– Wracasz do domu? – zapytał Walter.

– Nie.

– Nie dość dobry dla ciebie?

– Nie.

Ludzie zawsze sugerują, że trzeba wybaczyć i zapomnieć. Zawsze też napominają: „Bądź jak twój ojciec, chłopcze; zostań tym, kim jest on”. Młodzi mężczyźni twierdzą, że chcą zmian, wolności, ale prawda jest taka, że wolność tylko ich peszy, a zmiana wprawia w drżenie. Wystarczy postawić ich na drodze z pełną sakiewką i sprzyjającymi wiatrami, a nie minie godzina, jak zaczną płakać za panem. Muszą być zakontraktowani, muszą czuć pęta i mieć kogo słuchać.

Cromwell chciałby być wyjątkiem. Przebył milę i znacznie więcej. Ale może niewiele się różni od większości mężczyzn. Jako chłopiec, zanim uciekł, chciał być jak jego ojciec Walter, ale schludniejszy. Myślał wtedy: Pewnego dnia on zasłabnie i zostanie pochowany, a wtedy ja, Tomasz, będę panem browaru i przewodnikiem owiec, i będę wyznaczał pracę w kuźni chłopcom, których wyszkolę, tylko jeśli zabraknie mi godzin w tygodniu. Jest coś takiego w kuźni (ciepło), co przyciąga wszystkich okolicznych próżniaków w zimowe dni; stoją i plotkują, dopóki światło nie zacznie wyciekać z nieboskłonu, a kolory płomienia, od czerwieni czereśni po bladość słomy, zastępuje na niebie kamienna szarość i światło księżyca przydeptywane przez ostatnich pijaków zmierzających do domu. Dzień odszedł i czym się można pochwalić? Proszę, są bretnale i ćwieki, haczyki, szpikulce, pręty, rygle, klamry, sztaby.

We Florencji, a później w Antwerpii Walter patrolował jego sny: Cromwell budził się wtedy ze ściśniętym żołądkiem, ogarnięty wściekłością. Mimo to pojechał potem do Putney. Gdy Walter umarł, sąsiedzi go opłakiwali – nowego, odmienionego. Cromwell wierzył wtedy w czyściec i chociaż zapłacił księdzu, żeby się modlił za duszę Waltera, to miał nadzieję, że czyściec ma drzwi z solidnymi zamkami. Teraz nie widzi potrzeby, żeby wnuki Waltera wspominały o nim w modlitwie.

Anna jest dzieckiem, które marudzi i wyje, sprawia kłopoty mamce: „Łakoma”, mówi Liz. Zawsze czegoś chce, ale nikt nie wie czego. Wszyscy rodzimy się w grzechu, nasze dusze są już skalane: Anna jest tego przykładem, obrazem dziecięcej niegodziwości. Wszystko plami, zrzuca różne przedmioty. Siedzi na schodach przed pomieszczeniem, w którym on pracuje, aż w końcu wpuszcza ją do środka; wówczas jego córka siada pod stołem obok psa, któremu skręca futro w sprężynki, mrucząc coś do siebie, dopóki on nie powie:

– Na litość boską, córko, czy nie możesz poczytać jakiejś książki?

– Jeszcze nie – odpowiada. – Dopiero gdy będę miała sześć lat.

– A ile masz teraz? – pyta, bo stracił rachubę.

– Nie wiem.

Dobra odpowiedź. Dlaczego miałaby wiedzieć, skoro on nie ma pojęcia? Wyciąga ją spod stołu i oznajmia, że zacznie ją uczyć.

– Ale muszę cię ostrzec – mówi do niego dziewczynka – że nie jestem stworzona do książek. – Naśladuje głos swojej matki: – To dziecko niszczy wszystko, co mu dasz. Można by pomyśleć, że się wychowała na kupie gnoju. Tylko spójrz, w jakim ona jest stanie!

Gdy Anna zabiera się za igłę, jej robótkę zdobią kropelki krwi. Liz mówi, że lepiej poradziłaby sobie z szewskim szydłem, tylko że szewc tyle by nie gadał. Cromwell nie pozwala żonie jej bić. Uważa, że Anny nie można winić za gorliwość, a za całą resztę winić się nie powinno. „Przypuszczam, że z tego wyrośnie”, mówi Liz. Podobnie jak Grzegorz wyrośnie ze złych snów, w których demony żyjące na południe od rzeki próbują przekupić wartowników przy moście, żeby przepuścili je na drugą stronę, albo zabierają łodzie przewoźnikom, z nich samych robiąc czerwone plamy na nabrzeżach, albo po prostu wpław brną przez czarny nurt, by potem, cicho stąpając wyposażonymi w błony pławne stopami, przemierzać ulice miasta w poszukiwaniu Grzegorza Cromwella, którego chcą przeżuć i połknąć.

Gdy Grzegorz prosi o bajkę, chce, żeby mu opowiadać zawsze to samo, aż w końcu może zabrać historię i mruczeć ją sobie pod nosem, swoją prywatną własność: prawi rycerze Gawain i Galahad albo wielkoludy Grip i Wade. Ale Anna krzyczy: „Och, zabiliśmy bestię wczoraj, czy teraz nie mamy gorszej? Co dalej?”, pyta. „Co dalej?”. Świat płonie pod jej ręką. Dziewczynka żyje w ciągłym zmaganiu, jej poważną twarz przecinają zmarszczki skupienia; kobiety mówią: „Nie marszcz brwi, Anno, bo ci tak zostaną, a wtedy nikt nie będzie chciał się z tobą ożenić”.

Przed adwentem zrobił dla Grace pawie skrzydła: posługując się nożykiem i cienkim pędzlem, przyklejał pióra do tkaniny klejem z korzeni dzwonka okrągłolistnego. „Smutne zajęcie przy świetle świecy”, powiedziała Liz, ale dni były krótkie i nie miał wyboru, jeśli chciał skończyć skrzydła na przedstawienie bożonarodzeniowe. Modlił się, żeby nie został gdzieś wezwany przed skończeniem tej pracy; zawsze był poza domem, zarabiał pieniądze dla kardynała. Chciałby, aby Grace wiedziała, że to dla niej tak często jest w drodze, by zapewnić jej przyszłość: ale jak miałby jej to wytłumaczyć, skoro wraca do domu po wygaszeniu palenisk, jeśli w ogóle wraca, gdy cały Boży świat już się położył? Czasem przystaje przy drzwiach pokoju, w którym Grace śpi razem z Anną i młodą służącą – wszystkie trzy przytulone do siebie jak szczenięta. Raz, tylko raz na tyle nocy, Grace podniosła głowę i spojrzała na niego z ciemności; w jej szeroko otwartych oczach odbijał się płomień świecy. Zapewne pomyślała, że jej się przyśnił, podobnie jak ona śniła się jemu. Ale na jej twarzy nie dostrzegł żadnego wyrazu, który mógłby potem sobie przypomnieć: zapamiętał tylko kształt zasłony przy łóżku, krzywą cienia, blask białego rękawa, białą twarz i płomień w oczach.

Jenneke mówi:

– To był dla ciebie okrutny czas, gdy dzieci umarły tak młodo. Zastanawiam się, dlaczego nie założyłeś nowej rodziny.

– Miałem Grzegorza.

– Ale dlaczego nie ożeniłeś się powtórnie?

Cromwell nie wie dlaczego. Może dlatego, że nie chciał opowiadać o sobie, ujawniać tego, o czym myśli. Gdy żyła Lizzie, nie musiał się tym przejmować, bo miał tylko zwyczajne myśli. Niektórzy mężczyźni potrafią spakować swoją przeszłość do schludnej paczuszki i podać ją dalej, ale nie on. Gdy jednak patrzy na Jenneke, nie może się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie alternatywnej historii. Gdyby poślubił Anzelmę, czy mieliby tylko jedno dziecko? Czy może byłby bardziej płodny niż bankier? Przy takim splocie okoliczności Grzegorz by się nie urodził. Jego dusza błąkałaby się gdzieś, czekając na jakieś ciało. Anna i Grace także nie zostałyby poczęte. A ten dom nie byłby jego domem. Nie wydarzyłby się dzień, w którym mu powiedzieli, że jego żona nie żyje, ani ten, gdy jego córki zostały zaszyte w całuny i zaniesione na pogrzebanie: dwie małe dziewczynki ważące tyle co nic, zostawiające za sobą tylko cudze wspomnienia.

– Jak więc sobie radziłeś z kobietami od tamtej pory? – pyta jego córka.

– Jesteś bezpośrednia.

– Angielka by nie zapytała?

– Nie na głos. Zastanawiałaby się. I słuchała plotek. I dodała do nich coś od siebie. Coś by wymyśliła.

– Lepiej powiedzieć prawdę, oczywiście – mówi ona. – Na pewno twoi ludzie załatwiają dla ciebie takie sprawy. Wszyscy się ciebie boją.

– Ja sam się siebie boję – odrzeka. – Nigdy nie wiem, co będzie następnego dnia.

*

Udaje się na dwór, w torbie niesie plany machin wojennych. Woli zainteresować nimi króla niż Norfolka, który ma w tych sprawach przestarzałe poglądy.

Ale przechwytują go dworzanie służący w prywatnych apartamentach: u króla jest sześciu francuskich kupców ze skrzyniami pełnymi tkanin i gotowych ubiorów – na oko oszacowali wymiary. „Mierzy wszystko, co mu przynieśli”, ostrzegają dworzanie. Ich twarze mówią wyraźnie: „Powstrzymaj go, lordzie Cromwell, zanim wyda równowartość zamku albo roztrwoni kilka dział”.

Panuje przenikliwy ziąb, światło dnia jest metaliczne. Ale w komnatach króla płoną wielkie ognie i Cromwell czuje zapach sośniny i bursztynu płynący ku niemu na fali ciepła.

– Wejdź, Tomaszu – zaprasza król. – Wejdź i zobacz, co ci ludzie przynieśli. – Twarz opromienia mu niewinna przyjemność.

Kupcy mruczą coś i kłaniają się Cromwellowi. Otworzyli swoje kufry podróżne i rozkładają towar: nie tylko haftowane stroje, ale też lustra i szlachetne kamienie. Pokazują królowi kielich z przykrywą, na której nagi młodzieniec ujeżdża delfina. Rozwijają haftowaną tkaninę długą na prawie cztery metry i stają rzędem, trzymając ją przed sobą na wysokości piersi. Król przesuwa wzrokiem od lewej do prawej, od Zuzanny idącej się kąpać po starców podglądających ją z zarośli. Proponują dziecięcą czapeczkę ozdobioną złotymi guzikami w kształcie słońca z promieniami; król się śmieje, opiera ją na palcach i mówi:

– Szkoda, że nie mam dziecka, które mogłoby ją nosić.

Wriothesley spogląda znacząco na Cromwella: odwróć uwagę króla.

– Ach, macie psie obroże – wykrzykuje lord tajnej pieczęci, jakby obroże były jego jedynym problemem.

– Zobaczmy – mówi król. – Ta jest ładna, wyglądałaby dobrze na małej Pumpkin. – Wyjaśnia Francuzowi, niemal z nieśmiałością, że to pies jego żony królowej przywieziony z Calais przez lorda Cromwella.

Natychmiast zapisują sześć szylingów za aksamitną obrożę i gnąc się w ukłonach, wyciągają kolejne torby, a z nich krucyfiksy i zegary, i kukiełki, i maski, pierścienie z topazem i misy z szylkretu. Klęcząc, oferują bransolety emaliowane znakami zodiaku, a po nich obraz Błogosławionej Dziewicy stojącej na dywanie z lilii z nieśmiertelnym dzieciątkiem w jednej ręce i berłem w drugiej. Wykładają figury szachowe i noże, a królewska ręka się wysuwa, jakby chciała poprawić szachownicę albo sprawdzić ostrze. Później z lnianego całunu Francuzi rozpakowują jeu d’esprit: dwa rękawy z trawiastozielonej tkaniny, na której wyhaftowano ciemnoczerwone truskawki: przy każdej truskawce wisi kropla rosy, brylant czysty jak woda.

– Och! – wzdycha król, odwracając głowę, żeby rozcieńczyć ich słodycz. Zrobił się różowy z pożądania. – Ale jestem na nie za stary.

– Skądże! – jak jeden mąż wykrzykują Francuzi. Do ich chóru dołącza się Per Risley. Cromwell milczy. Król ma rację, rękawy są przeznaczone dla młodzieńca, jak Grzegorz albo świętej pamięci Fitz­roy. Ale wyraźnie widać, że Henrykowi aż cieknie ślinka.

Francuzi milkną. Cromwell wie, co to oznacza: dotarli do swojego najlepszego towaru. Pryncypał gestem posyła najmłodszego z nich do przodu, ten przestępuje skrzynię, zgrzyta kluczem w zamku, chwilę odczekuje, po czym wyjmuje z niej i unosi w powietrze coś, co wygląda jak kawałek wieczornego nieba albo tysiąc pawi, albo szata dla archanioła. Mrucząc z zachwytu, teatralnym gestem Francuzi głaszczą tkaninę.

– Zaprojektowaliśmy ją specjalnie dla waszej królewskiej mości. Żaden inny książę w Europie nie będzie wyglądał lepiej.

Król jest urzeczony.

– Mogę przymierzyć, skoro przebyliście tak daleką drogę. – Jego twarz kryje się w cieniu morskozielonej fali.

– Nazywamy to pavonazzo – wyjaśnia Francuz.

Wystarczy ruch dłonią, a tkanina mieni się barwami jak opal, zmieniając kolor z morskiej zieleni przez błękit po szafir. Król połyskuje jak Lewiatan podniesiony z dna oceanu. Wstrzymuje oddech na swój widok.

Kupcy podają cenę. Król śmieje się, nie mogąc uwierzyć. Ale widać, że skłania się ku zakupowi. Wriothesley wykazuje się odwagą i chrząka znacząco. Król kwituje to przelotnym spojrzeniem, po czym się krzywi z przebiegłością starego skąpca.

– Stoi przed wami biedny król, messieurs. Wydałem wszystkie pieniądze na wojny.

– Naprawdę, wasza królewska mość? – Francuzi patrzą po sobie; z całą pewnością co najmniej jeden z nich jest szpiegiem. – Myśleliśmy, że to było jak splunąć – odzywa się pryncypał. – Agitacja w odległym zakątku bez znaczenia, dla twojej potęgi jak ugryzienie komara, panie.

– Tak przynajmniej monseigneur Cremuel mówi światu – dodaje drugi.

Mówiąc te słowa, fałszywy Francuz sięga po kolejne towary do torby ze skóry delikatnej jak westchnienie dziewicy. Cromwellowi przychodzi na myśl, że za czasów Harry’ego Norrisa kupcy nie dostaliby się do króla, chyba że Norris miałby z tego jakiś procent.

Wyszło słońce, przebijając się przez białą przedpołudniową mgiełkę. Światło ośmiela kupców, którzy sięgają po lustra i chodzą z nimi po komnacie: przesuwane pod różnymi kątami szkło pokazuje kawałki królewskiej osoby, on zaś z każdym kaprysem światła olśniewa sam siebie.

Mimo to Henryk się waha.

– Wasza królewska mość – mówią kupcy. – Dajemy ci prawo pierwokupu, panie. Pomyśl, jak byś się czuł, gdyby kupił ten strój któryś z twoich dworzan. Jakież byłoby to upokorzenie dla księcia.

Król doznaje inspiracji.

– Wiecie, że mój okręt Mary Rose jest powiększany? Chcę go lepiej uzbroić. Zamierzam też zbudować nowe okręty wojenne, dwa albo trzy. Jak sądzę, ich plany przynosi mi właśnie lord tajnej pieczęci.

Wriothesley szczerzy zęby w uśmiechu. Nowe okręty wojenne: ta wiadomość z całą pewnością dotrze do Francji.

– Widzicie więc, że nie mogę przeznaczać wielkich sum na ozdoby – dodaje król. – Byłoby to wbrew dobru wspólnemu.

Handlarze zaczynają jazgotać. Z czoła kapie im pot. Cromwell zdaje sobie sprawę, że nawet ich pryncypał odpowiada przed swoim panem i nie ośmieli się wrócić z niesprzedanym towarem. Jeśli król Anglii nie kupi, to gdzie uda się dalej: do cesarza, do sułtana? Trzeba się liczyć z kosztami podróży i wziąć pod uwagę, że towary będą nosić ślady oglądania.

W torbie oprócz planów machin wojennych Cromwell przyniósł wydrukowaną na północy egzaltowaną proklamację, w której ktoś znów wzywa do podjęcia pielgrzymki. „Dlatego też teraz albo nigdy jest czas, żeby powstać i wyruszyć w pielgrzymkę łaski…”

Stawia krok naprzód.

– Lordzie Cromwell? – pyta król.

Podchodzi bliżej i szepcze królowi do ucha: „Caveat emptor, najjaśniejszy panie, i pozwól, że ja załatwię sprawę z tymi handlarzami”.

– Wiem – mówi głośno Henryk. – Tak uczynię.

„Ale, Tomaszu – dodaje szeptem – chcę wszystko. Chcę Zuzannę i starców, chcę szachy i kukiełki, i truskawkowe rękawy. I bardzo mi się podoba mój wygląd w tym pavonazzo”.

– Teraz patrz – szepcze Cromwell do Per Risleya. Wychodzi za Francuzami. Gdy znajdują się w bezpiecznej odległości za zamkniętymi drzwiami, Cromwell urządza scenę, nie przebierając w słowach: za kogo oni go uważają? Jak mają czelność dopuszczać się oszustwa na jednym z największych potentatów chrześcijańskiego świata? Czy nie boją się o swoje dusze, gdy sprzedają taką tandetę? Nasz pan Jezus Chrystus, gdyby ich zobaczył, osobiście wyrzuciłby ich ze świątyni i wybił im wszystkie zęby, a ponieważ Jezusa akurat tutaj nie ma, to on, Cromwell, chętnie zrobi to własnymi rękami.

– Ale, lordzie Cremuel – jęczą Francuzi.

Jeden błaga:

– Wasza wspaniałość, pożycz królowi pieniądze.

Francuzi zmniejszają swoje żądania, słabnąc ze zmęczenia i obawy.

– Przedstawcie mi listę towarów na piśmie – mówi. – Pięć egzemplarzy proszę.

Kupcy bledną. Obawiają się, że zamierza im wystawić dokument zapłaty, który będą musieli przedstawić z wnioskiem o zapłatę, a potem czekać aż do dnia poboru kwartalnych opłat dzierżawnych.

– Nie odważymy się wracać bez pieniędzy w ręku – mówią. – Żywcem zostalibyśmy obdarci ze skóry.

– Dobrze, więc gotówka – obojętnym tonem odpowiada Cromwell. – Ale z trzydziestoprocentowym upustem.

Francuzi się rozpromieniają. Obsypują go komplementami.

– Oczywiście przekażemy ci prezent, milordzie, ta morwowa satyna bardzo ożywiłaby twoje oblicze.

Zastanawia się przez chwilę. To jednak coś, że nie ma czerwonej gęby jak stary Darcy. Ani nie jest wychudzony i pożółkły jak Francis Bryan. Tak, zgadza się, ten odcień ma swój urok.

Odzywa się Per Risley:

– Ostrożnie, panie. – Z tym kolorem, chce chyba powiedzieć. Wolałby rozwinąć belę i zobaczyć, jak materiał się zmienia w pełnym świetle, ale to nie jest miejsce na oględziny. – Możecie przyjść do mojego domu – oznajmia. – Przy okazji obejrzę te zbytki, których nie pokazywaliście królowi. – Odwraca się od nich. – Panie Wriothesley, przyniosłeś moje notatki, żebym niczego nie zapomniał? Musimy wracać na spotkanie, mamy dziesiątki spraw do omówienia, zanim możemy pozwolić jego królewskiej wysokości cieszyć się przedpołudniem. No i trzeba podjąć decyzję w sprawie tych okrętów wojennych.

Gdy po nabożeństwie wieczornym wraca do króla z papierami do podpisania, mówi mu, ile pieniędzy zdołał zaoszczędzić.

– Naprawdę? – pyta Henryk. – Sądziłem, że dobrze się targuję, a tu proszę bardzo. – Twarz króla się wypogodziła. Wygląda pięć lat młodziej niż przed przybyciem Francuzów; już samo to powoduje, że warto było ponieść koszty. – Chcę sprawić sobie nowe ubrania, bo myślę o nowym portrecie – dodaje. – Porozmawiaj z mistrzem Hansem w moim imieniu.

– Z przyjemnością – odrzeka. Wychodzi z uśmiechem na ustach: dla odmiany jakaś dobra wiadomość.

Gdy rebeliant Aske opuszczał dwór po Bożym Narodzeniu, król dał mu szkarłatny płaszcz, w którym niekorzystnie wyglądał, zwłaszcza gdy czerwieniał z dumy. Przed wyjazdem do domu Aske zostawił go w gospodzie Kardynalski Kapelusz razem z innymi rzeczami zbyt ciężkimi, żeby je wieźć do Yorkshire. Zapewne nie chciał, żeby jego gburowaci towarzysze na wzgórzach zobaczyli, że dał się podejść jak tańcząca małpa. Henryk wie, że wygląd człowieka pokazuje światu jego wnętrze, a skoro król wie, to mistrz Hans musi znać tę prawdę znacznie lepiej. Maluje ludzką skorupę i nie wtyka lepkich palców do ludzkiej duszy; gdy wykonuje wstępne szkice, notuje kolory ubrań portretowanej osoby drobnym pismem, które wygląda jak fastryga. Hans czekał na wielkie zamówienie i oto jest: jak zwykli mawiać Boleynowie, le temps viendra.

Rebelianci piszą: „Dlatego też teraz albo nigdy jest czas, żeby powstać, albo wszyscy jesteśmy zgubieni. Dlatego naprzód! Naprzód! Naprzód! Teraz naprzód pod karą śmierci, naprzód teraz albo nigdy”.

*

Jego córka mówi:

– Chcę ci opowiedzieć o Tyndale’u, jak umarł.

Jest zmierzch. Siedzą razem w alkowie.

– Widziałaś to na własne oczy?

– Tyndale chciał świadków. Ludzi, którzy nie odwrócą wzroku. Widziałeś kiedyś płonącego człowieka?

Odpowiada:

– W służbie króla, tak. Żałuję. – Henryk decyduje o tym, na co patrzą jego poddani; nikt nie może sterować własnym spojrzeniem. – Widziałem też paloną kobietę. – Czuje ucisk w piersi. – Ale to było dawno temu. Zmarła za książkę Wiklifa. To była stara Biblia. Na takich jak ona mówiono wtedy lollardzi, wśród nich było wielu biednych ludzi, którzy nie umieli czytać, uczyli się więc Biblii na pamięć. Ale ta, której śmierć oglądałem, ta heretyczka, jak ją nazwali, nie była biedna ani odrzucona. To tylko ja, wtedy dziecko, widząc ją z gołą głową i w koszuli, traktowaną tak niegodziwie, wziąłem ją za żebraczkę.

Wpada mu w słowo:

– Byłeś dzieckiem? Kto cię zaprowadził, żebyś oglądał taki widok?

– Sam się zaprowadziłem. Włócząc się po mieście, trafiłem do Smithfield. To otwarty teren, na którym ludzie cierpią nawet jeszcze dzisiaj. Moja rodzina nie wiedziała, gdzie jestem. Nie dbali o to. Matka nie żyła.

Przez wzgląd na jej angielszczyznę, która jest dobra, ale nie idealna, Cromwell mówi prostym językiem. Rozmowa z Jenneke jest lekcją dla mnie, myśli, lekcją dla nas wszystkich. Nigdy wcześniej wydarzenia nie wydawały mu się takie proste: żadnych niuansów, wszystko w ostrym świetle południowego słońca. Ona mówi:

– Stephen Vaughan opowiadał mi, jak poznał pana Tyndale’a. Wspomniał, że na twoje polecenie.

– Miałem wówczas nadzieję, że Tyndale wróci do Anglii. Pogodzi się z królem.

– Wyszli wtedy na zewnątrz, ponieważ ściany mają oczy i uszy – kontynuuje Jenneke. – Poszli na łąkę, ale nie na schuttershoven, gdzie ćwiczą ze strzałami. Chodzi mi o… raamhoven. Jak to się nazywa, blich?

– A, wiem, nie blich – odpowiada. – Chodzi ci o rozciągalnie. To łąki, na których się rozkłada ramy z przypiętymi tkaninami.

Ale i tak w umyśle Cromwella powstał obraz Tyndale’a przechadzającego się na wolnym powietrzu, stąpającego po łące ukrytej pod bladym blaskiem za murami miasta, szepczącego w kłębach pary; jego zrzędliwy rodak odmieniony, obok niego zaś meester Vaughan w kapturze naciągniętym na głowę, skrywający w sercu swoje tajne instrukcje.

– Tyndale zatrzymał się u kupca Poyntza – ciągnie Jenneke. – Żył spokojnie niczym biedni apostołowie, pracując nad swoją Biblią. Nie szukał zapłaty za ciężką pracę. Kupcy go karmili, dawali mu trochę pieniędzy do ręki, on zaś część tej kwoty przeznaczał na dobroczynność. Nie sprawiał kłopotów, rajcy miejscy byli więc zadowoleni.

– Oczywiście wasi władcy o nim wiedzieli. – Nad murami miasta unosi się czarny dwugłowy orzeł cesarza; Antwerpia nie jest wolnym miastem, chociaż mieszkają w niej wolni ludzie.

Jenneke odrzeka:

– Był ostrożny, nie zwracał na siebie uwagi. Oni niewiele rozumieją w języku angielskim ani nie znali jego twarzy. Ale potem przybył ten Phillips, który go sprzedał.

– Harry Phillips – dodaje Cromwell. – Tak.

– Znasz go?

– Wiem, kto mu zapłacił. Wszyscy wiedzą.

Meester Poyntz nie lubił tej osoby. Od początku ostrzegał: „Miejcie się przed nim na baczności, nie wiadomo, jakie ma intencje”. Ale Tyndale nie należał do ludzi podejrzliwych. Myślał tylko o swojej książce. Nikt z tych, którzy go znali, by go nie wydał. Tylko obcy, i to za pieniądze. Phillips poznał zwyczaje Tyndale’a, dokąd chodził i z kim rozmawiał. Zapytał, jak daleko się posunął ze swoją świętą pracą. Potem zawiózł zebrane informacje do Brukseli. Tam nie chcieli go słuchać, ale miał pieniądze, żeby kupić ich uwagę. Przekazał papiery, które ukradł Tyndale’owi, jego listy. Przetłumaczył je na łacinę, by rajcy zrozumieli. Ciągle podkreślał, że cesarz doceni ich uczynki i hojnie je wynagrodzi. W końcu postanowili pojmać Tyndale’a. Poczekali na dzień, gdy dzielnica była pusta, bo wszyscy kupcy wyjechali na wielkanocny targ do Bergen. Władze chciały to zrobić po cichu i bez zamieszek na ulicy.

– Czyli Poyntz wyjechał z pozostałymi? – upewnia się Cromwell.

– Zapewne słyszałeś, że został pojmany przed domem angielskich kupców. To nie jest prawda. Aresztowali go przed domem Poyntza.

– Pierwsza wiadomość zawsze jest nieprawdziwa – mówi Cromwell.

– Phillips poprowadził żołnierzy, którzy zablokowali drogę. Phillips wskazał: „To jest ten heretyk, bierzcie go”. A ten dobry człowiek poszedł z nimi jak owieczka. Nawet żołnierze mu współczuli.

Cromwell potrafi sobie wyobrazić tę wąską uliczkę, jakby tam stał. Mieszkał i pracował w tej okolicy. Wyobraża sobie Tyndale’a – małego zagniewanego człowieka – odwracającego się desperacko między bramą a murem.

– Po powrocie z Bergen angielscy kupcy złożyli protest. Ale niczego nie mogli wskórać.

– Tomasz Morus zapłacił za śmierć Tyndale’a – mówi Cromwell. – Poprzysiągł, że będzie go tropił aż do końca świata. Zaplanował to wszystko w więzieniu, a miał dużo czasu, bo król okazywał Morusowi dużo cierpliwości, ja zresztą też. Nie pomyśl sobie, że był ściśle strzeżony. Przyjaciele przysyłali mu posiłki. Miał dobre wino, dobry opał i dobre książki. Przyjmował gości. Odbierał i wysyłał listy.

– Ja pilnowałabym go bardziej – stwierdza Jenneke.

– To było wielkie zaniedbanie z naszej strony, teraz to widzę. Ścięcie Tomasza Morusa nic by nie zmieniło, bo pieniądze były już w kieszeni tego niegodziwca Phillipsa.

Zmrok zapadł wcześnie. Cromwell wstaje, zapala świecę, zamyka okiennice, odgradzając ich od zwieńczonych stalowymi obwódkami gwiazd na nocnym niebie. Oczy córki podążają za nim, śledzą każdy jego ruch. Byłaby dobrym świadkiem, myśli.

– Tomasz Morus napisał swoje epitafium za życia – zwraca się do niej. – Takim był człowiekiem. – Słowa, słowa, tylko słowa. – Chciał, żeby wyryć mu je na grobie: „Okrutny dla heretyków”. Był dumny z tego, co robił. Myślał, że jeśli się ludziom pozwoli samodzielnie czytać słowo Boże, chrześcijaństwo się rozpadnie. Nie będzie już rządów, nie będzie sprawiedliwości.

– Wierzył w to? Szczerze?

– Że musimy wymuszać niewiedzę? Tak.

– Nie pokładał zbytniej wiary w ludzi.

– Może dlatego, że własne grzechy na nim ciążyły, choć śmiem twierdzić, że nie zrozumie tego ktoś, kto go nie znał. Myślę też, że pod koniec życia stracił wiarę w swoje argumenty. Ludzie, którzy teraz się podają za jego zwolenników i następców, zrobili z niego papistę, z pewnością jednak nie rozpoznałby w nim siebie. Pamiętam czasy, gdy nie był wielkim przyjacielem papieży. Wyobrażasz sobie, że Stokesley nadal pełni urząd? Znaczy jest biskupem Londynu. To jego protegowany był pastorem w Louth, czyli hrabstwie na wschodzie kraju, gdzie zaczęły się niedawne rozruchy. A wszystko miało początek jeszcze za życia Morusa.

Jenneke marszczy brwi. Tak wiele nazwisk, zbyt wiele; zbyt wiele geografii nieznanego lądu.

– Nic się nie zakończyło z jego śmiercią – kontynuuje Cromwell. – Raczej się zaczęło. Gdy żył i był lordem kanclerzem, Stokesley go wspierał, organizując naloty na domy, zamykając w więzieniu mężczyzn i kobiety.

– Zwolnij więc tego biskupa. Masz władzę.

– Nie aż taką.

– Czy go zobaczę?

– Stokesleya? – z rozbawieniem pyta Cromwell. – Jeśli chcesz. Jest chełpliwym człowiekiem. Niewartym spotkania, jeśli chcesz znać moje zdanie. Miałbym ci do pokazania lepszych biskupów. I szlachetne damy, gdybyś chciała. Razem z ich lordami.

– Czy zobaczę Henryka w jego sali tronowej?

Cromwell się waha.

– Dokończ opowieść o Tyndale’u. Po aresztowaniu.

– Nie krzywdzono go w więzieniu. Tyle mogę powiedzieć. Szanowali jego wiedzę i próbowali go przekonać, odwołując się do rozumu. Traktowali go jak chrześcijanina.

Morus dręczyłby go gorzkimi słowami, myśli Cromwell, i biczem.

– Wiele napisał w swojej obronie. Wystawili przeciwko niemu najgorszych ludzi, jakich mieli. – Jenneke wypluwa z siebie ich nazwiska. – Dufiefa, który jest przekupnym prawnikiem, Tappera, Doye’a, Jacques’a Massona. Wszystkich wielkich papistów z Leuven.

– Chcieli pokonać go argumentami – odrzeka Cromwell. – Przyznaję, że kiedyś też chciałem to zrobić. Gdyby zechciał przejść na stronę króla w jego wielkiej sprawie, chodzi mi o sprawę jego małżeństwa, to byłby bezpieczny, może siedziałby teraz z nami. Próbowałem go ocalić, ale jestem tylko zwyczajnym człowiekiem. Nie byłem jeszcze wtedy nawet lordem Cromwellem. Cesarz nie zwracał uwagi na moje prośby.

– Twój król mógł go ocalić – stwierdza Jenneke. – Ale nie chciał. Można by pytać, dlaczego mu służysz, skoro masz umysł otwarty na Ewangelię.

– Komu innemu miałbym służyć? Człowiek musi mieć pana.

Drzwi się otwierają. Młody Mathew. Listy.

– Połóż je tam.

– Czekają na odpowiedź, panie.

– Zostaw je. I powiedz im, że jestem z moją córką.

– Tak mam powiedzieć? – upewnia się Mathew. – Jak sobie życzysz, panie. – Wychodzi.

Jenneke mówi:

– Moja opowieść jest prawie zakończona. Tyndale nie ustąpił. Nie zdołali go złamać. Mówią, że przez wszystkie te nużące miesiące modlił się za swoich strażników więziennych, i wcale się nie zdziwię, jeśli niebawem usłyszymy, że niektórzy z nich dzięki niemu odnaleźli Chrystusa.

– To byłaby dobra nowina – potwierdza Cromwell. W duchu dodaje, że raczej ogołocili jego celę, gdy umarł, kradnąc z niej nawet przetarty płaszcz i ogarek świecy. – Słyszałem, że próbował pracować w więzieniu. – Wyobraża sobie słowo Boże, wilgotne i śliskie, zsuwające się z kartki do kałuży na kamiennych płytach. – Ale nie wiem, czy byłoby to możliwe.

Jenneke odrzeka:

– Zostawił po sobie teksty w mieście, miał tajemne skrytki w ścianie.

– Kto je ma? Chętnie bym kupił.

– Tego ci nie powiem. Twój król mógłby je wyrwać z twoich rąk.

Prawda, myśli Cromwell.

– Spodziewaliśmy się, że spalą go zaraz po zakończeniu procesu, ale się wstrzymali, żeby dać mu szansę na zaparcie się własnej wiary. Tak przynajmniej zgadywaliśmy. Później zaczęliśmy się obawiać, że spalą go na dziedzińcu więzienia, ale nie, zginął na rynku. Przykuli go łańcuchem do stosu i założyli mu stryczek na szyję. Okazali mu łaskę, jak to nazywają, żeby się udusił, zanim spłonie. Robią tunel w stosie i przeciągają tamtędy linę. Wiedziałeś o tym? Kat staje za skazanym i po podpaleniu stosu ciągnie linę do tyłu, zabijając biedaka.

– Słyszałem, że jeszcze żył, gdy dosięgnął go ogień. Że przemówił zza płomieni. „Boże, otwórz oczy królowi Anglii”, miał powiedzieć.

Jenneke odrzeka:

– Niczego nie powiedział. Jak miałby mówić? Dusił się. Wił się i krzyczał z bólu. – Wyraźnie się rozzłościła. – Kim jest król Henryk, żeby miał mu poświęcić ostatnią myśl? I czym jest Anglia, jeśli nie królestwem, które się od niego odwróciło?

Siedzą w milczeniu. Tyndale zostawił po sobie swój Nowy Testament i część Starego; Prawo i Proroków, zapis strasznych wojen Izraelitów, długich kampanii Boga przeciwko narodowi, który wybrał.

– Król dostrzega… – zaczyna Cromwell, ale milknie. Widzi dym, słyszy odległe wrzaski tłumu. – Dostrzega, że kościół Anglii potrzebuje Biblii. Długo pracowaliśmy, żeby mu to uzmysłowić. Uzgodniliśmy brzmienie tekstu i będzie to tłumaczenie Tyndale’a, ile tylko mamy, ale ukaże się pod nazwiskiem innego uczonego. Na stronie tytułowej umieściliśmy portret Henryka. Chcemy, żeby zobaczył sam siebie. Wydajemy Biblię na jego licencji, dostarczymy ją do każdego kościoła i będzie ją czytał każdy, kto tylko potrafi czytać. Musimy ją wydrukować w takiej liczbie egzemplarzy, żeby nigdy nie zdołano jej wycofać ani zniszczyć. Wówczas nie będzie już więcej uzbrojonych morderczych pielgrzymów. Bo ludzie na własne oczy zobaczą, że w Piśmie Świętym nie ma wzmianki o pokucie ani papieżach, ani o czyśćcu, ani o klasztorach, ani o różańcu, ani o błogosławionych świecach czy ceremoniach i relikwiach…

– Ani nawet o księżach – dodaje ona.

Ani nawet o księżach, chociaż akurat tego nie podkreślamy w rozmowach z Henrykiem.

– Jenneke – mówi Cromwell – pokonałaś długą drogę, żeby dać świadectwo. Gdy już to uczyniłaś, czy mnie teraz zostawisz? Teraz to miejsce wydaje ci się dziwne, ale niebawem poczujesz się tu jak w domu. Zaaranżuję ci małżeństwo, jeśli uznasz, że potrafiłabyś pokochać Anglika.

Czasem potrzeba długich lat, żeby określić, kto jest bohaterem zdarzeń, a kto ofiarą. Męczennicy nie myślą o skutkach swoich działań. Jak mieliby o nich myśleć, skoro skupiają się tylko na wytrzymywaniu bólu? Miesiąc po Tyndale’u na podstawie doniesienia Harry’ego Phillipsa aresztowany został kupiec Poyntz. Zarzucono mu luteranizm i zapewne spalono by go na stosie, ale uciekł i teraz przebywa w Londynie. Jego żona Anna nie chciała do niego dołączyć. Dlaczego miałaby zostawiać swoje życie, swój język, żeby zamieszkać z człowiekiem, który skalał własne nazwisko, porzucił ją i swoje dzieci i najprawdopodobniej stracił też źródło utrzymania?

A Phillips? Po śmierci Tomasza Morusa szuka innych mocodawców. Był w Rzymie, gdzie – jak wiemy od naszego tamtejszego agenta Grzegorza Casalego – próbował się wkraść w łaski papieża, zapewniając go, że jest krewnym Morusa. Teraz podobno przebywa w Paryżu, szukając ofiary, którą mógłby zniszczyć. Phillips jest przekonujący, ale nic więcej: dowcipny, rozmowny młody człowiek, który daje się lubić i zawsze jest gotów się przed kimś użalać na swój los albo sięgnąć do skarbca nazwisk zapamiętanych z czasów studiów w Oxfordzie. Nietrudno sobie wyobrazić, jak się wkrada w łaski ten zawsze pomocny młody człowiek znający kilka różnych języków.

– Nie wracaj do domu, córko – prosi Cromwell. – Życie będzie tam cięższe. Antwerpia zapewni coraz mniej wolności. Rajcy miejscy nie mają władzy, którą łudzili się mieć. Nasilą się aresztowania. Drukarze będą musieli uważać.

W Antwerpii drukuje się więcej angielskich książek niż w Londynie, ale ci, którzy drukują bez licencji, są piętnowani, czasem wyłupywane jest jakieś oko albo odcinana ręka. No i pełno informatorów. Nawet – co do tego nie może być wątpliwości – wśród naszych własnych kupców.

Cromwell mówi:

– Twoja matka…

– Królowa Saby? – Uśmiecha się.

– Ona wie, że jej dom jest tutaj, na Austin Friars. Nigdy jej nie przewieszam, a jeśli wyjeżdżam stąd na lato, zwijam ją i umieszczam w przechowalni.

Wełniana podobizna Anzelmy nigdy się nie zestarzała. Ale Cromwell się obawia, że jeśli będzie ją wozić po całym kraju, rysy twarzy zaczną się rozmywać, tracić wyraz. Przybyła do jego domu, gdy jego żona już nie żyła. Cromwell nie jest typem, który miałby dwie kobiety naraz, ani – jak Tomasz Morus – który pojąłby drugą żonę, zanim zdążyła ostygnąć pościel po pierwszej.

Ogień zaczyna dogasać. Cromwell dokłada gruby konar.

– Mercy, matka mojej żony, ma już swoje lata. Dom potrzebuje pani. Ciągle słyszę, że zaraz się ożenię, ale jakoś nigdy tego nie robię.

Wyobraża sobie Małgorzatę Douglas z szelestem sukni przechodzącą przez próg. Albo Katarzynę Latimer, która wydaje się o wiele bardziej prawdopodobna, gdyby stary Latimer wziął i umarł. Wyobraża sobie Marię Tudor, jak niezdarnie wchodzi do środka, młócąc powietrze jak dawniej w Hunsdon, i małymi stopami miażdży na pył jego weneckie puchary.

– Albo mogłabyś zamieszkać z Grzegorzem – dodaje.

– Grzegorz ma dom?

– Będzie miał. Ożenię go w tym roku.

– Wie?

– Nie – odpowiada krótko. – Powiem mu, gdy znajdę pannę młodą.

– Czy ze mną byłoby tak samo? Ze mną i z tym Anglikiem, którego miałabym poślubić?

Cromwell podnosi wzrok.

– Oczywiście pozwoliłbym ci wybrać męża. Grzegorz jest moim dziedzicem, a to co innego. Zagwarantowałbym ci dobrą umowę małżeńską.

Jenneke odrzeka:

– Jestem jak ta biedaczka Anna Calva. Żona Poyntza. Nie umiałabym żyć wśród obcych.

– Ale pomyśl o biblijnej Ruth. Ona się przystosowała.

Jenneke się śmieje.

– Mylisz nasze czasy z tamtymi? Żyjemy w dniach ostatnich, to zmierzch tego świata.

Więc to tak. Czyżby należała do tych, którzy pytają o sens małżeństwa, sens oddawania się w małżeństwie przed końcem świata?

Myśli o córce Wolseya, która go odtrąciła. Nie jest pewien, czy się po tym podniósł.

– Zostawię cię – mówi ona. – To znaczy na ten wieczór. Nie wyjadę bez pożegnania.

Przybyła opowiedzieć historię i już to zrobiła; zobaczyć ojca i już go zobaczyła: co miałoby ją jeszcze tu trzymać?

Łazarz, jak wiadomo, umierał dwukrotnie. Za drugim razem na dobre. Kiedyś na wschodzie, jadąc do swojego banku, odwiedził drugi i ostatni grób Łazarza. Jest strzeżony przez dzikich mnichów, którzy podtykają każdemu pod nos pojemnik na datki, każąc sobie słono płacić za obejrzenie czegoś, co w ostatecznym rozrachunku dowodzi tylko jednego: że cuda są nietrwałe. Kaleka odzyskuje władzę w nogach, ale tylko dwukrotnie obchodzi cmentarz przykościelny, a później się przewraca, machając kończynami. Ślepiec odzyskuje wzrok, lecz twarze, które znał z młodości, już się zmieniły, a gdy poprosi o lustro, nie rozpoznaje siebie.

*

Po wyjściu jego córki wchodzi Wriothesley.

– I co z Harrym Phillipsem? Powiedziała ci coś, czego nie wiedziałeś?

Odpowiada:

– Widzę, że jest użytecznym człowiekiem. I często się przemieszcza.

– Można by go wysłać za Polo. Nie sądzę, żeby Phillips był papistą, panie, mimo wszystkich pozorów. Uważam, że pracowałby dla każdego.

Cromwell potakuje skinieniem głowy.

– Ale obawiam się, że Polo wymaga użycia siły bezpośrednio, a człowiek pokroju Phillipsa zabijanie zostawia innym. – Robi pauzę. – Ale nie zaszkodzi wysondować Phillipsa. Trochę go zainteresować. Nigdy nie wiadomo, kiedy się może przydać.

– W końcu zatrudniasz doktora Agostino – stwierdza Per Risley. – Mimo że…

– Tak – ucina Cromwell. Korzysta z jego usług, chociaż podejrzewa, że wydał kardynała. Doktor Agostino podróżuje po Europie i przesyła wiele przydatnych informacji.

Myśli o spacerze Tyndale’a po blichu, o wybieleniu jego ludzkich grzechów, o słowach wypowiedzianych zza kłębów dymu. Myśli o rzece w czas adwentu, o jej zamarzniętym nurcie. Jest poeta, który pisze o zimowych wojnach, na których zamarza dźwięk. Ziemia pod śniegiem zasklepia się pod dźwiękiem pędzących w popłochu stóp, szczękającej uprzęży, błagań jeńców i jęków umierających. Gdy pierwsze promienie wiosny ogrzeją ziemię, cała ta boleść zaczyna topnieć. Jęki i krzyki zostają uwolnione, a woda zaczyna cuchnąć przez krew przelaną podczas poprzedniej pory roku.

Teraz Tyndale przywdział zbroję światłości. Ostatniego dnia powstanie w srebrnej mgle z połamanymi i spalonymi, z mężczyznami i kobietami odradzającymi się z popiołów: z Małym Bilneyem i młodym Johnem Firthem, z prawnikami, z uczonymi oraz z tymi, którzy ledwo potrafili czytać albo wcale nie czytali i mogli tylko słuchać; z Richardem Hunne’em, który został powieszony w wieży lollardów, i z wszystkimi męczennikami z czasów, zanim przyszliśmy na świat, którzy głosili księgę Wiklifa. Tyndale uściśnie dłoń Joan Boughton, której spalenie oglądał on, lord tajnej pieczęci, gdy był chłopcem. Zalśni wówczas całe stworzenie, ale zanim ten błogosławiony czas nadejdzie, będziemy się widzieć przez ciemne szkło. Nie twarzą w twarz.

Gdzieś – albo może Nigdzie – jest społeczeństwo rządzone przez filozofów. Mają czyste ręce i czyste serca. Ale nawet w metropolii świat­ła pojawiają się kupy gnoju i odchodów, a nad nimi krążą roje much. Nawet w republice cnoty potrzebny jest człowiek, który zakopie gówno, i gdzieś stoi napisane, że nazywa się Cromwell.