– Milordzie – zwraca się do niego służący. – Grabarz przyszedł.
Cromwell odrywa wzrok od papierów.
– Powiedz mu, że ma wrócić po mnie za dziesięć lat.
Chłopak jest podenerwowany.
– Przyniósł ze sobą worek, panie. Przyślę go na górę.
Sąsiedzi przy Austin Friars myślą, że Cromwell odpowiada za wszystko, od tworzenia prawa przez stemplowanie stropów piwnic po czyszczenie kanalizacji. „Idźcie do geodetów miejskich”, mówi im, oni jednak się upierają: „Tak, panie, ale może chociaż przejdziesz za róg i rzucisz okiem? Bo przysięgam, że mój kamień graniczny został przesunięty, fundamenty mi pękają i mam przesłonięte światło”.
Dziś będzie problem gromadzących się zwłok, bo nie da się kopać w zmarzniętej ziemi. Ludzie powinni spróbować się powstrzymać od umierania na przełomie roku. Przetrzymać porę marcepanu i grzanego piwa. Może nawet doczekać do wiosny.
*
Gość zdejmuje czapkę. Gapi się dookoła; widzi delikatnie oświetloną przestrzeń, w której oprócz niego jest tylko lord Cromwell jeszcze przed wizytą fryzjera i wisząca na ścianie królowa Saby. Namalowane na suficie gwiazdy biegnące po swoich torach; na biurku, jak niskie zimowe słońce, suszona pomarańcza.
Grabarz zostawił otwarte drzwi, zza których dobiega podnoszący się na dole zgiełk.
– Brzmi to tak, jakbyś przyprowadził ze sobą całą ulicę. Co masz w tym worku?
Mężczyzna przyciska worek do piersi. Chce opowiedzieć swoją historię, ale po kolei.
– Milordzie, obudziłem się dziś rano około czwartej. Miałem takie ściskanie w żołądku, nudności…
Lord Cromwell mości się w swoich futrach, jęcząc cicho jak ciężki kot. W wyobraźni odtwarza poranek grabarza. Lenistwo, z jakim zsuwa z siebie przykrycie i wstaje z pryczy. Wonny plusk jego uryny. Lodowaty szok wody na jego twarzy. Wymruczane modlitwy, Salve Regina i Boże, chroń króla. Koszulę i kamizelkę, i połatany płaszcz, łyk lekkiego piwa. Potem wychodzi ze szpadlem w ręku, żeby kopać ziemię o mroźnej godzinie.
Na cmentarzu przykościelnym zebrało się dziesięcioro sąsiadów. „Chodź tu z tym szpadlem”, krzyczą. Jedna kiepska pochodnia rzuca migotliwe światło. Parafialny klerk szarpie zawiniątko do połowy skryte w ziemi.
Grabarz podbiega. Jeden ruch i już całość jest na wierzchu. Okazuje się, że wyciągnęli zwinięte prześcieradło, ubłocone i porwane.
– Myśleliśmy, że to małe dziecko, panie – relacjonuje grabarz. – Nowo narodzone i ledwie co pochowane.
– Czyli w tym worku to nie jest noworodek?
Grudki ziemi opadają na podłogę, gdy mężczyzna kładzie worek na stole. Rozchyla materiał niczym odbierająca poród wiedźma, żeby wyjąć ze środka niemowlę nagie i zimne w dotyku: naturalnej wielkości lalkę z wosku.
Lord Cromwell wstaje z miejsca.
– Niech obejrzę, co to jest.
Przesuwa dłonią po wypukłości czaszki. Twarz jest zupełnie płaska, jakby jej rysy zostały zdrapane. Cromwell dotyka tępo zakończonych rąk, pozbawionych palców stóp, które wyglądają jak maleńkie kopyta. Poniżej krzywizny brzucha wosk został prymitywnie zebrany i uformowany na kształt jąder i kutasa. W miejscach, gdzie byłyby płuca i serce, wbito żelazne gwoździe. Utkwiły głęboko, zostawiając kruchą krawędź wosku przy otworze wlotowym.
Grabarz jest wystraszony.
– Proszę obrócić, panie.
W najszerszym miejscu pleców tkwi wbita róża Tudorów.
– To książę – mówi grabarz. W jego głosie słychać trwogę. – To jego kukła. Ktoś ją zrobił, żeby go wyniszczyć i zabić.
– Czyli znasz czarowników?
– Nie, panie, to nie ja. Jestem uczciwym człowiekiem.
Cromwell podchodzi do drzwi.
– Christophe! Czy pan Wriothesley już wstał? Pozdrów go ode mnie i powiedz, żeby poszedł z tym człowiekiem na miejsce, gdzie odnaleziono tę rzecz, i ustalił, kto ją tam umieścił.
Cromwell naciąga worek na główkę dziecka. Mówi do grabarza:
– Nie mów o tym nikomu więcej.
Wchodzi Christophe.
– Pół Londynu wie. Słyszysz, panie, jak te canailles na dole jęczą? Jakby im matki poumierały.
– Daj im chleba i piwa, później niech wracają do swoich zajęć.
– Czy mogę zobaczyć potwora? – Christophe zerka do worka. Krzywi się.
On, lord Cromwell, podchodzi do okna, otwiera okiennicę. Ukazuje się niepewna szarość; nie można jej nazwać światłem.
– Christophe! – woła. – Powiedz panu Wriothesleyowi, żeby się ciepło ubrał.
*
W niecałe dwa lata w Anglii zmarły dwie królowe, ale w okolicznościach, które nie pozwoliły na tradycyjne rytuały. Na dworze nie panowała żałoba, odkąd król stracił matkę, co nastąpiło mniej więcej trzydzieści lat temu. Na szczęście jego babka Małgorzata Beaufort spisała wyczerpującą instrukcję, jak trzeba postępować: śluby, chrzciny, pogrzeby – wszystko miała w małym palcu. Książę Norfolk zostaje wyznaczony do nadzorowania uroczystości przy pomocy herolda Orderu Podwiązki. Król przywdziewa biały strój, jego dworzanie chodzą w czerni.
W wigilię Wszystkich Świętych zwłoki królowej Joanny nadal są wystawione na widok publiczny. Z Tower nadchodzi wiadomość o śmierci lorda Thomasa Howarda. Stracił wszelką nadzieję, mówią strażnicy, przez co padł ofiarą niegroźnej choroby, która go dopadła. Lady Małgorzata Douglas, jego luba, otrzymała od króla zgodę, żeby czas żałoby spędzić na dworze. Jeśli przez pierwszy tydzień listopada jej twarz jest zapuchnięta i rozmazana od łez, nie musimy uznawać, że wciąż była przywiązana do zmarłego lorda Thomasa, możemy przyjąć, że to oznaka jej żalu po naszej dobrej pani. Przy zwłokach czuwają wszystkie damy, smukłe, w czerni, z pochylonymi głowami. Klęczą na jedwabnych poduszkach z zamkniętymi oczami, otoczone chmurami kadzidła. Dłonie mają złączone, chyba że dwoma palcami delikatnie uderzają się w pierś albo czynią znak krzyża na czole i ustach. W jaki sposób się modlą za zmarłą królową, nikt nie wnika. Ciało zmarłej kobiety ani przez chwilę nie zostaje samo. Lady Maria przewodzi modlitwom w dzień. Nocą zostawiają królową pod opieką duchownych.
Zanim Joanna zostaje zabrana do Windsoru na pogrzeb, za murami zamku szerzy się plotka, że król kazał ją rozciąć, gdy jeszcze żyła. Od Kornwalii po Durham śpiewają o tym ballady: ojciec i dziecko mają się dobrze, a matka spoczęła w glinie.
*
Pierwsze dni żałoby król spędza w odosobnieniu, jak król powinien, widując się tylko ze swoimi spowiednikami i arcybiskupem, którzy towarzyszą mu w modlitwie.
Rada odbywa posiedzenia sama. Wszyscy jej członkowie chcą zadać to samo pytanie, i to bardzo. Wyglądają na zdeterminowanych, aż w końcu jeden z lordów odzywa się słabym głosem:
– Lordzie Cromwell, kiedy nasz szlachetny suzeren, mając na uwadze opłakany stan sukcesji, mógłby…
– Dobrze więc – odrzeka Cromwell. – Pójdę go zapytać. – Ciężko wstaje z miejsca. – Uważaj na moje papiery – rzuca do Edwarda Seymoura.
Zabiera Per Risleya, żeby go asekurował, i udaje się do prywatnego apartamentu króla. Obok niego energicznie maszeruje książę Norfolk, który wziął ze sobą syna. W czerni Surrey wygląda jak wielki pająk, bo kolor jeszcze go wydłuża, przez co wydaje się mieć wiele nóg.
– Więc na ciebie spada zadanie, żeby go przez to przeprowadzić, Cromwell – zagaja Norfolk. – Na drugą stronę, żeby znów mógł się ożenić. Z całym szacunkiem dla naszego pana księcia, ale wszyscy wiemy, jak łatwo może zgasnąć niemowlę. – Krzywi się gniewnie. – Masz więc już listę?
– Oczywiście, że ma listę – odpowiada Per Risley. – Ale też ma zbyt wiele szacunku, żeby ją ujawniać, milordzie.
Surrey depcze ojcu po piętach. Tak jak Małgorzata Douglas, otrzymał pozwolenie powrotu na dwór, żeby uczestniczyć w żałobie.
– Nie odzywaj się do lorda tajnej pieczęci – poleca mu Norfolk. – Nawet na niego nie patrz, chłopcze, albo się narazisz na moje niezadowolenie.
Surrey wbija wzrok w namalowane na suficie złote róże. Wzdycha, przestępuje z nogi na nogę, bawi się pochwą sztyletu. Żeby zwrócić na siebie uwagę, musiałby chyba wyjąć na wierzch prącie i zacząć nim machać.
– Wydaje się nam, że król nie jest jeszcze gotów rozmawiać o nowej żonie – mówi Wriothesley. – Jak słusznie wasza lordowska mość zauważył, to zadanie spada na lorda Cromwella, pozwólmy mu więc wybrać odpowiedni moment.
– Lepiej niech się pośpieszy – pyskuje młody Surrey. – Albo mój ojciec wymusi swoją wolę.
– Co ci powiedziałem? Milcz! – Norfolk wściekle patrzy na syna. – A rozpacz króla? Oczywiście, że rozpacza. Cudowna dama, każdy by po niej płakał. Ale cesarz i Francja powoli zmierzają do podpisania traktatu, który musi wywołać nasze niezadowolenie, a co szybko ich skłóci, jeśli nie małżeństwo? Niech Henryk weźmie żonę od Francji. Możemy zastrzec sobie nie tylko pokaźną sumę pieniędzy razem z dziewczyną, ale też pomoc militarną, gdyby Karol spróbował wystąpić przeciwko nam. – Pociera czubek nosa. – Oczywiście wszystkim nam bardzo przykro z powodu królowej. Ale to może się obrócić na naszą korzyść. Wszystko jest w zasięgu ręki, Cromwell.
– Ale nie twojej – wtrąca Surrey.
– Dość, gówniarzu!
– Lord tajnej pieczęci wolałby… – odzywa się Wriothesley.
Norfolk nie daje mu skończyć.
– Wiemy, co by wolał. Małżeństwo z córką jakiegoś ewangelika. Ale do tego nie dojdzie, a wiesz dlaczego? Bo przyniosłoby ujmę naszemu suzerenowi. Henryk nosi monarszą koronę, nikomu nie zawdzięcza niczego, a najlepsza z tych niemieckich kandydatek jest zaledwie córką księcia. Panem ich wszystkich jest cesarz bez względu na to, co udają.
– Król może według swojej woli wybrać damę, nie zważając na status – rzecze Wriothesley. – Mógłby wybrać którąś ze swoich poddanych. Tak przecież bywało.
Cromwell zwraca się do Norfolka:
– Nie uczynię ani jednego kroku w tej sprawie, dopóki nie będę miał za sobą rady i parlamentu.
– Och, wierzę ci – mówi Norfolk. – Nie sądzę, żebyś chciał działać na własną rękę, lordzie tajnej pieczęci.
– Jeśli nie chcesz, żeby twoja głowa spadła – rzuca Surrey.
– Milordzie – niecierpliwi się Cromwell. – Muszę wchodzić do króla.
– Pozwól, że wejdę z tobą – mówi książę.
– Mam wprowadzić cię nieoczekiwanie? – pyta Cromwell. – Jak niespodziankę?
– Powiedz, że czekam na zewnątrz. Powiedz, że oferuję ojcowskie pocieszenie i radę.
– Ojcze – znów się odzywa Surrey – nie pozwól tym chłopom przeszkadzać…
Rozdrażniony Cromwell kładzie dłoń na piersi chłopaka, zatrzymując go w miejscu.
– Zapamiętaj, że nie potrzebuję miecza – mówi.
Obydwaj z Wriothesleyem odchodzą. Cromwell wzrusza ramionami.
– Jestem człowiekiem.
– Oczywiście. – Per Risley stara się, żeby to wybrzmiało jako życzliwe poparcie. – Jakie wieści z Kleve?
– Bez przesadnych pochwał ani dla twarzy, ani dla osoby tej damy. Ale się nie zniechęcam. Nie było wielu okazji, żeby ją oglądać. Ci ludzie trzymają swoje kobiety blisko siebie. Głos ma przyjemny. Wiek odpowiedni. I tamtejsi ministrowie są chętni, jak słyszę.
Na tyle chętni, żeby nie prowadzać jej na matrymonialny rynek. Anna. Dwudziestodwulatka. Panna.
*
Król czeka: z opuchniętą twarzą, z poważnymi oczami. Odwraca głowę, jakby to był dla niego wysiłek.
– Jesteś, Crumb.
– Norfolk chciałby uzyskać audiencję. Grozi, że będzie rozmawiał z tobą jak ojciec.
– Naprawdę? – Henryk zdobywa się na uśmiech. – Miejmy nadzieję, że okażę się lepszy od młodego Surreya. Postaram się, żeby mógł być ze mnie dumny.
– Mówi, że masz obowiązek ponownie się ożenić.
Henryk patrzy w dal.
– Równie dobrze mógłbym żyć w czystości przez resztę moich dni.
– Parlament też wystąpi w tej sprawie do waszej królewskiej mości.
– W takim razie muszę odłożyć na bok własne życzenia. – Król wzdycha. – Co wiemy o wdowie de Longueville? Czuję, że mógłbym się nią zainteresować, jeśli w ogóle kimkolwiek. Dla szlachetnej rodziny Gwizjuszów taka propozycja byłaby zaszczytem.
Cromwellowi opisywano wygląd Marii Gwizjuszki: tryskająca zdrowiem, wyrazista rudowłosa dama z dwoma synami po mężu, którego pochowała przed sześcioma miesiącami.
– Mówią, że jest bardzo wysoka.
– Ja też jestem bardzo wysoki.
Cromwell myśli, że mógłby wysłać Hansa, aby ją namalował i przy tej okazji zmierzył.
– Jest pewna trudność, panie. Król Szkotów ją chce.
Henryk robi się lodowaty.
– Ja nie nazywam tego trudnością.
– Jej rodzina mogłaby się spierać o wiano.
– Co takiego? Targować się ze mną? – Henryk jest rozdrażniony. – Są inne Francuzki. A ja jeszcze nie powiedziałem, że w ogóle się ożenię. Takiej perły jak Joanna na pewno nie znajdę. – Pociera oczy. – Porozmawiaj o tym ze mną za tydzień, milordzie. Postaram się dać ci lepszą odpowiedź.
*
Prosto z czuwania przy zwłokach, ze sztywnymi kolanami, znudzona i zagniewana Jane Rochford staje mu na drodze.
– Potrzebuję rady.
Cromwell przystaje. Powoli się do niej uśmiecha.
– A zastosujesz się do niej?
– My, damy, nie wiemy, jak teraz postąpić bez naszej pani. Zostajemy czy odchodzimy?
Dwór królowej zostaje rozwiązany, a lady Maria ma się wycofać do Hunsdon lub w inne miejsce. Skoro nie ma świty jej królewskiej mości, kobiety nie są już potrzebne.
– Ale jeśli zostaniemy odesłane, co zrobimy w przypadku niespodziewanej panny młodej?
– Zerkaj w stronę starszych od siebie – odrzeka Cromwell. – Lady Surrey. Lady Rutland.
– Kiedy ja będę wystarczająco starsza, żeby się liczyć? – Jest kąśliwa. – Służyłam trzem królowym i ufam, że będę służyć czwartej.
– Wuj Norfolk chce Francuzki – informuje ją.
Jane się śmieje.
– Jak nic Francuzi go przekupili. Myślałam, że zaoferuje Howardównę. Stara księżna wdowa ma pełny dom dziewcząt na drugim brzegu rzeki w Lambeth.
– Może żadna z nich nie dojrzała do rozmnażania?
– Ośmielam się powiedzieć, że król próbowałby poślubić Bess Seymour, gdyby nie została oddana twojemu synowi. On nie poprzestaje na jednej kobiecie z tej samej rodziny. Czy Joanna ma inne siostry? Wiem, że Biblia wypowiada się przeciwko temu, ale król jest teraz ponad Kościołem. I wiemy, co myśli o Piśmie Świętym. „Czytajcie dalej, panowie, zawsze się znajdzie jakiś inny werset”.
– Ten twój zuchwały język! – upomina ją Cromwell. – Nie zawsze będę mógł cię uratować.
– Uratować mnie? Czy to właśnie robisz? – Jane Rochford strzepuje swoją czarną suknię i rozmasowuje dłonią plecy, żeby złagodzić ból. Czasem Cromwell widzi w jej oczach skupienie, jakby próbowała zrozumieć, w którym momencie dokonała złego wyboru. Jeśli się zostawia za sobą okruchy chleba, zlecą się kruki, żeby je zjeść. Z pestki czereśni, którą wyrzucamy, wyrasta drzewo. – Czy są szczęśliwi? – pyta leniwie. – Twoi nowożeńcy? Bess wygląda, jakby nosiła sekret. Zaczyna jej się robić podwójny podbródek. Jeśli się nie mylę, niedługo zostaniesz dziadkiem.
*
Cromwell wszedł w wiek, w którym traci się starych przyjaciół. Listopad przyniósł pogrzeb Humphreya Monmoutha; Cromwell chciał wziąć udział w ceremonii, ale Rafe powiedział: „Bądź ostrożny, panie, Monmouth był kiedyś protektorem Tyndale’a; nie zrażaj króla, nie podejmuj ryzyka dla kogoś, kto nie żyje”.
Inni żałobnicy donieśli mu, jak przebiegła uroczystość: prosty pochówek przed świtem. Monmouth nie chciał świec ani papistowskich symboli, ale w testamencie zostawił pieniądze na kazania. Nie chciał dzwonu pogrzebowego, lecz w testamencie przewidział zapłatę dla dzwonników; cały Monmouth: człowiek, który zważał na skromnych i biednych.
On, lord tajnej pieczęci, zapakował srebrny kielich, który Monmouth zapisał mu w testamencie, i wyruszył do Mortlake, żeby zamieszkać z Grzegorzem i jego żoną. Zapowiedział, że przez najbliższe dwa tygodnie nie będzie się z nikim spotykał ani załatwiał żadnych spraw z wyjątkiem spraw króla. Dotychczas odmawiał pracy mniej więcej tak, jak pies odmawia baraniny. Ale poczuł się przygnębiony: nie tylko stratą królowej, lecz także niepowodzeniem kończącym kolejne próby pojmania Reynolda.
Henryk mówi:
– Obiecałeś mi, że zakończysz sprawę Pole’a. Kiedy wróci do Italii, powiedziałeś, każę go dopaść, jak będzie wychodził z domu, albo zorganizować zasadzkę na drodze.
– Wasza królewska mość, nie wiem, jak przejąć człowieka, który nigdy się nie pojawia tam, gdzie się go spodziewają. Moi ludzie czekają na niego w wybranym miejscu, ale on spada z konia i zabierają go do jakiegoś domu, gdzie przez trzy dni pielęgnują go z powodu siniaków. Czekamy na niego w następnym mieście, ale bezskutecznie, bo się zgubił, zatoczył koło i dotarł tam, skąd wyruszył. Jest zbyt głupi, żeby dało się go zabić.
Henryk odrzeka:
– Będziesz musiał się nauczyć, jak być równie głupim, prawda, Crumb?
*
Czy czuje się lepiej, czy nie, musi na Boże Narodzenie pokazać się na dworze w Greenwich. Dworzan nadal niewielu, wszyscy w czerni i tylko akrobata Johan stara się wywołać uśmiech na ich twarzach. Zamiast muzyki i tańców są sztuki pomyślane i wystawione tak, żeby wzbudzić zainteresowanie króla: fantazyjne kostiumy i dekoracje z zamkami, w których przebywają księżniczki. Oczy króla podążają za Margaret Skipwith, beztroską drobną damą dworu.
– Nie zrobiłby tego, prawda? – stwierdza lord kanclerz. – Nie dałby lady Marii macochy młodszej niż ona? – Lord kanclerz szczebiocze dalej: – Anna Bassett wygląda całkiem przyjemnie. Córka lady Lisle.
– Odebrała edukację we Francji – dodaje Cromwell. – Jak Anna Boleyn.
Audley marszczy brwi.
– Ale sprawia wrażenie posłusznej dziewki. Widziałem, jak na nią patrzył, a jej angielski jest wystarczająco dobry.
– Nie potrafi pisać po angielsku – informuje go Cromwell. – Po francusku też prawie nie pisze.
– Co? – Audley wybałusza oczy. – Czytasz jej listy? Listy małej Anny Bassett?
Oczywiście, że czyta. Musi sprawdzić wszystko, co wychodzi do Calais i stamtąd wraca. W nadziei na niecenzurowane informacje jest gotów znosić opisy guzików i falbanek, których panna Bassett pragnie, oraz widok wstążek i pierścieni przesyłanych przez lady Lisle.
Mówi:
– Król nie będzie szczęśliwy z szesnastolatką, cokolwiek mu się wydaje. Potrzebuje kobiety w odpowiednim wieku, która z werwą się zabierze do rozrodu i która będzie potrafiła zaciekawić go także poza sypialnią.
Cromwell ponownie skupia się na przedstawieniu. Widzi chłopców z Eton i aktorów Charlesa Brandona, i ludzi lorda Exetera. Czasem Duma i Głupota przemawiają tak, jakby były osobami: Skromna Mądrość i Dobra Rada odpowiadają im wierszem.
Prości ludzie, którzy zbierają się na dziedzińcach gospód i w stodołach, mają własne przedstawienia. Nie ma chyba wioski, która nie mogłaby się pochwalić królem Arturem dosiadającym patyka z głową konia albo Robin Hoodem. „Robin Hood ma wiele cnót. W lesie mieszka on”. Nosi stroje tego samego koloru co drzewa, dzięki czemu jak chochlik przemyka przez zagajniki i chaszcze. Bierze za żonę niejaką Marion, a ślubują sobie pod zielonym konarem. Zastawia pułapki na zbaczających z utartego szlaku zakonników, których rozpoznaje po zapachu taniego wina i rozwiązłych kobiet unoszącym się wokół nich w słodkim powietrzu; i po sakwach pełnych pieniędzy wyłudzonych od biednych ludzi za rzekome wybaczenie ich grzechów.
Robin Hood śpiewa ballady o swoich chwalebnych czynach, gdy ich dokonuje. Sto razy umyka przed stryczkiem i mieczem. W końcu zostaje zdradzony i wykrwawiony na śmierć przez fałszywą przeoryszę. Jego krew wsiąka w ziemię, czerwień do zieleni, po czym wyrasta nowy Robin, który przywdziewa jego kurtkę i nosi na plecach jego kołczan ze strzałami.
Mężczyzna, który gra rolę Robina, musi być szeroki w barach. Musi mówić trochę jak człowiek wykształcony, a nie wygłaszać swoje kwestie jak Arthur Cobbler. Jeśli wykaże się zdolnościami w rodzinnej wiosce, dostanie zaproszenie do następnej, a stamtąd do miasta, gdzie stanie się sławny.
Także inni wyjęci spod prawa zostali zapamiętani za swoje czyny: Clym z Clough, Adam Bell, Will Scarlett, Reynold Greenleaf i Mały John. Stare historie można przepisywać. Dobrze jest pokazać, że takie osobistości służą sprawie króla. Oprócz ludzi z lasu rekrutujemy rycerzy z dawnych czasów, jak sir Bevis Hampton czy Guy z Warrick: jeżdżą po lasach i równinach na inteligentnych koniach, które czasem mówią.
Wszyscy ci ludzie mają jakiś powód, żeby porzucić swój dom. Czasem są z niego wyrzucani przez złośliwość własnej macochy albo cudzej wiedźmy; czasem są niesłusznie oskarżeni o przestępstwo. Zniesławieni dążą do oczyszczenia swojego nazwiska; zdradzeni nie spoczną, dopóki nie dokonają zemsty. Podczas wędrówki walczą z wielkoludami. Są sprzedawani piratom. Ukrywają się w jaskiniach z pustelnikami. Prowadzą armię na Rzym. Czasem tracą zmysły, co w ich sytuacji zrozumiałe. Znajdują dziewczynę, ale zaraz znów ją tracą albo – w chwili miłosnego zbliżenia – zamienia się ona w zwierzę lub jej ciało rozsypuje się w popiół.
W bajkach jednak wszystkie rachunki zostają wyrównane. Diabeł powala naszego bohatera, ale on się podnosi. Banita odzyskuje prawa. Najmłodszy brat, nazywany głupkiem, staje się najbogatszy ze wszystkich braci. Karmiony kleikiem chłop delektuje się słodkim smakiem kawioru, a świniopas opuszcza swoją norę i buduje kryształowy dom.
Cromwell wzywa do siebie Johna Bale’a, elokwentnego rozgoryczonego karmelitę, który zrzucił habit i wziął sobie żonę.
– Czy mógłbyś – pyta go – napisać sztukę o nikczemnym arcybiskupie Thomasie Beckecie, który sprzeniewierzył się swojemu królowi? O żałosnym końcu, który go spotkał, gdy dostał po głowie jak cielę od trzech niezłomnych rycerzy lojalnych wobec króla?
– Po angielsku?
– Łacina nie na wiele nam się zda.
Bale prosi o czas do namysłu. Na dworze trupa królowej Joanny wystawia swoje ostatnie przedstawienie, a później zostanie rozwiązana.
*
W Matki Bożej Gromnicznej dwór zrzuca żałobę i zaczyna się mówić o imperialnej narzeczonej: Krystynie, księżnej Mediolanu, wnuczce cesarza.
– Bardzo ładna wdówka – mówi o niej Chapuys – poślubiona Francescowi Sforzy w dwunastym roku życia, owdowiała w szesnastym, uznawana za dziewicę.
Ojciec Krystyny był królem Danii, ale został zdetronizowany. Teraz Dania ma luterańskiego króla, który kazał przełożyć Biblię i już nawiązał kontakty z niemieckimi książętami. Cesarz zamierza go obalić, żeby osadzić na jego tronie Krystynę. Chociaż Anglia opłakiwałaby stratę sojusznika w walce z papieżem, poprzez Krystynę mogłaby zyskać nie tylko Danię, lecz także Szwecję i Norwegię, pola śniegu i lodu, porty z wielkimi lśniącymi ławicami; w tych wodach tysiąc wielorybów mogłoby urządzić sobie ucztę z dorszy, zaprosić na nią jeszcze tysiąc przyjaciół, a jutro i tak byłoby tam więcej ryb niż wczoraj. No i lasy, o których mówią, że się rozciągają pod gołymi górami i kryją drewno do budowy okrętów.
Poza tym Krystyna ma ponoć słodkie usposobienie i mogłaby mu odpowiadać.
– Podkreślałbym tę słodycz – doradza Fitzwilliam. – Reszta jest spekulacją. – Ściska grzbiet nosa. – Mógłbyś wybadać grunt, Crumb.
Czasem, podczas gry w szachy, król się waha, ściskając figurę w ręku, w głowie wyobraża sobie serię posunięć, których nigdy nie wykonałby w prawdziwym życiu. Grając czarnymi, bo on zawsze wybiera białe, trzeba to po prostu przeczekać; Henryk jest o wiele mniej skłonny podejmować ryzyko, niż na co dzień udaje. Po długiej deliberacji poważy się co najwyżej na zagrożenie gońcowi albo wysunięcie piona o dwa pola.
Negocjatorzy króla są gotowi: znawcy prawa kanonicznego i lingwiści, teologowie i księgowi. W dwunastu miastach Francji i Niderlandów, w różnych częściach Europy od Lizbony po Düsseldorf spotkają się ze swoimi odpowiednikami, poważnymi wytrawnymi fachowcami, zdobiącymi swoje ciemne szaty jednym ciężkim złotym łańcuchem, którzy pojawią się z szeregiem własnych klerków niosących foliały, mapy i statuty, rodowody i hierarchie. Gdy rozmowy znajdą się w najtrudniejszym momencie, negocjatorów wesprą emisariusze z kraju, przynoszący wiadomości o dobrym stanie zdrowia króla i równie dobrym stanie jego ochoty na skonsumowanie małżeństwa, które jest przedmiotem negocjacji.
On, minister, musi działać na wszystkich frontach, uwijać się między delegacjami, zajmując się sześcioma królowymi naraz. W ciągu zaledwie kilku godzin wszystko może się posypać. Na przykład doprowadza się ustalenia do pewnego etapu, a potem nagle trzeba się cofnąć, bo nastąpiły przetasowania w jakimś zagranicznym ministerstwie. Albo już się kończy ustalenia na temat finansów, a dziewczyna umiera. Czasem posłaniec mówi: „Jedź tam osobiście, lordzie Cromwell, to przyśpieszy sprawę”. Ale on się temu przeciwstawia. Przybywając do obcego miasta, wywołałby zdumienie i konsternację, nadmiernie podsyciłby oczekiwania, przywiązując zbyt wielką wagę do jednych negocjacji kosztem innych.
W lutym Henryk posyła do Francji Philipa Hoby’ego. Hoby służy jako dworzanin w prywatnym apartamencie królewskim; ewangelik z dobrą prezencją i zaangażowaniem, obszernie poinstruowany osobiście przez niego, lorda tajnej pieczęci. Król myśli, że ma szanse u madame de Longueville, nie zważając na deklaracje króla Szkotów, że jest mu obiecana. Ale nie zaszkodzi przyjrzeć się Luizie, siostrze madame. Jest jeszcze jedna siostra, Renée, która ma ponoć iść do klasztoru; a nuż da się odciągnąć od różańca, gdy zobaczy, że może zostać królową Anglii?
Podczas pobytu za morzem Hoby mógłby również złożyć wizytę córce księcia Lotaryngii. „Nie martwcie się – mówi swoim klerkom Cromwell – nie musi pamiętać każdej z tych dam, dopóki król nie wybierze jednej z nich, odmieniając jej los”. Wszystkie są kuzynkami, prawie wszystkie zaś to papistki, którym dano na imię albo Maria, albo Anna.
Księżna Krystyna przebywa na dworze w Brukseli u swojego wuja, który jest regentem w imieniu jej brata cesarza. Na początku marca Cromwell zleca Hansowi, żeby wyjechał z Hobym i namalował jej portret. Hans 12 marca odbywa trzygodzinną sesję.
– Myślę – mówi Henryk, gdy widzi rysunek – że dobrze nam zrobi trochę muzyki dziś wieczorem.
Krystyna jest smukła, ma jasny wzrok. Gdy zrobię portret, wtedy będzie widać, jaka jest młoda, aż rosę ma na sobie. Poważna, wytworna, ale nie bez cienia uśmiechu. Można sobie wyobrazić, jak ciepły byłby jej dotyk, gdyby odłożyła rękawiczki, które gniecie w dłoniach. Nasz poseł Hutton mówi, że Krystyna zna trzy języki oprócz łaciny. W każdym z nich mówi łagodnie, miękko i trochę sepleni.
„Król jej pożąda – donoszą Cromwellowi dworzanie z prywatnych apartamentów króla. – Mówi, żebyśmy wspominali o niej w modlitwie, jakby już była naszą królową”.
Ale król mówi też:
– Madame de Longueville ma rude włosy. Czułbym więc, że ją znam, jakby była członkiem mojej rodziny. I ma niezawodne łono. – Ponownie patrzy na rysunek przedstawiający Krystynę. – Sam już nie wiem, którą damę kochać.
– Owa Krystyna wygląda jak moja kuzynka Maria Shelton – zauważa Norfolk.
– Myślę, że on ma już dosyć twoich kuzynek – rzecze na to Brandon.
Ale Shelton nadal jest wolna. Henryk zawsze ją lubił. Mógłby poślubić ją natychmiast. Tomasz Boleyn szybko wraca na dwór, być może po to, żeby naciskać w tej sprawie: obydwie rodziny są sobie bliskie i bardzo zachłanne. Boleyn mimo wszystko zachował tytuł hrabiego Wiltshire. Jest siwy, wymizerowany, szczuplejszy, niżby sobie życzyli doktorzy. Nosi gwiazdę i łańcuch Orderu Podwiązki, ale na skromnym stroju zwykłego szlachcica i ani on, ani nikt z jego małej świty nie chwali się ani nie wdaje w bójki ze sługami Seymourów. Z lordem tajnej pieczęci rozmawia cichym, konfidencjonalnym tonem, jakby byli starymi przyjaciółmi.
– W takich czasach żyjemy, lordzie Cromwell – mówi. – Niekiedy myślę o tym, co się zdarzyło w Anglii, odkąd nastała moja nieżyjąca córka. Bywało, że w ciągu jednego tygodnia stawaliśmy się świadkami wydarzeń, które w zwyczajnych okolicznościach wystarczyłyby kronikarzom na całą dekadę.
Żeby nie tracić czasu, on, lord Cromwell, postanawia przejść do sedna:
– Wasza królewska mość myśli o pannie Shelton?
Henryk się uśmiecha.
– Może już czas, żeby wyszła za mąż, ale niekoniecznie za mnie.
Cromwell się kłania i wycofuje: król nie jest w nastroju do potwierdzania albo zaprzeczania. Przypomina sobie, że przecież ścięty Harry Norris miał córkę. Dziewczyna zbliża się już pewnie do wieku, w którym przybędzie na dwór. Nie ma co mówić jej: „Trzymaj się z daleka, zostań na wsi, pozostań nietknięta”. Panny przybywają w podskokach jak głupie owce na rzeź; jak męczennicy do cyrku, gdy słyszą ryk lwa.
*
Nowy francuski ambasador Castillon przybywa się przedstawić. Należy do tych dobrych ludzi, którzy demonstrują swoją uczciwość, pokazując pustą dłoń.
Cromwell taksuje go spojrzeniem.
– Monsieur, wasze porozumienie z cesarzem to chyba tylko zawieszenie broni na zimę, prawda?
Monsieur Castillon wzdycha.
– Musimy dążyć do trwałego pokoju, gdy pojawia się taka okazja. Mój pan chętnie pokazuje światu, że jest chrześcijańskim królem.
– Mój też – odrzeka Cromwell. – Ale żałuję, że Franciszek nie okazuje większej życzliwości dla naszego małżeństwa z Francuzką.
– Nie jesteś temu przeciwny? Osobiście?
– Ja chcę tylko uszczęśliwić mojego króla.
Castillon mówi:
– Twój król musi jasno przedstawić, co oferuje.
– O tym możesz rozmawiać ze mną. Ja się zajmuję pieniędzmi.
– Ale mówię o pakcie, sojuszu militarnym…
– Rozmawiaj z Norfolkiem. Wojskiem zajmuje się on.
– Norfolk ma dla nas znacznie więcej życzliwości niż ty.
– Może dlatego, że jemu płacicie więcej, ambasadorze.
W kontaktach z Francuzami zawsze ma poczucie, że brakuje mu rady Wolseya. Francuzi panicznie się bali kardynała. Nazywali go le cardinal pacifique w nadziei, że ich nie rozgromi.
*
Po nowym roku przez bogate, żyzne hrabstwo Kent przetacza się plotka o śmierci króla przekazywana między bywalcami kanterberyjskiej oberży Checker of Hope, roznoszona od drzwi do drzwi przez sprzedawców ryb. Ponoć wykończyła go biegunka, gorączka albo kaszel i szkoda, że nie umarł siedem lat wcześniej. Mówią też, że na każdą sztukę bydła rogatego zostanie nałożony podatek razem z podatkiem pogłównym od właścicieli, a jego stawka będzie na tyle wysoka, żeby wzbogacić Tomasza Cromwella i rzucić na kolana uczciwych hodowców.
Każdy, kto rozpowszechnia taką plotkę, może się spodziewać, że w dzień targowy będzie miał przybite ucho do pręgierza. Ale rzadko da się wyśledzić źródło tego rodzaju kłamstw. Cromwell nie ustalił też, kto wykonał woskowe dziecko. Wriothesley sprawdził szereg nazwisk, lecz wszystkie doprowadziły do zrujnowanych albo pustych domów albo do ludzi, którzy podczas przesłuchania opowiadają takie niedorzeczności, że opuszcza się ich warsztat z głową bolącą od słowotoku i oparów rtęci. Londyńscy czarnoksiężnicy mają żal do lorda Cromwella i trudno im się dziwić. Obserwuje ich od śmierci kardynała. Skonfiskował ich alembiki i retorty, ich wężowe skóry i sekretne słoje z homunkulusami, ich kule, szaty i różdżki. Zakazał grymuaru Clavicula Salomonis za przywoływanie zmarłych i odczytał ich pismo lustrzane. Swoim specjalistom zlecił odcyfrowanie ich tajnych almanachów w nieznanych językach. Każdy, kto chce, może otworzyć jego kufry i obejrzeć zabrane czarnoksiężnikom peleryny niewidki, które ich zdaniem wykorzystuje teraz dla swoich potrzeb.
Północ jest spokojna po zakończeniu zimy. Ale później z Yorku nadchodzi meldunek o niejakiej Mabel Brigge, która czarami wywołuje śmierć Henryka. Jest wdową, ma trzydzieści dwa lata oraz tyle zdrowia i siły, że co roku przed Wielkim Postem sąsiedzi płacą jej, żeby pościła zamiast nich. Za odpowiednią kwotę wdowa pości w zbożnym celu, jak ozdrowienie chorego dziecka, ale podejmuje też czarne posty, które mają prowadzić do wyniszczenia ofiary. Teraz pości przeciwko królowi i księciu Norfolk. Z każdą godziną, gdy Brigge powstrzymuje się od jedzenia, król i książę słabną.
– Nie pości przeciwko mnie? – pyta lord tajnej pieczęci. Jest zaskoczony.
Ale jego informatorzy mówią:
– Stała z księciem twarzą w twarz. Czuje, że go zna. Mówi, że książę łamie obietnice. I twierdzi, że zniszczył północ.
Gdy książę to usłyszy, natychmiast pojedzie na północ, żeby osobiście powiesić Brigge. Król ma dość ciała, by przetrzymać każdą wdowę, ale Norfolk nie ma ani grama na zbyciu. „Pamiętasz moją ostatnią wolę i testament – pisze Norfolk – który dałem ci w szkatułce? Przyślij mi go, Crumb, muszę wprowadzić poprawki. Tak bardzo potrzebuję pieniędzy, że będę musiał sprzedać ziemię, a to trudna decyzja. Na litość boską, podrzuć mi jakieś opactwa”.
On, lord Cromwell, ma ochotę podrzeć papier z wściekłości. Czy nie umówił się z księciem na opactwo Castle Acre? Czy nic nie zaspokoi apetytu tej bestii?
*
Luty przynosi sztormową pogodę, zawala się zachodni pirs w Dover. W dalekich krajach przygotowują się do wojny: Wenecjanie i cesarz mają wyruszyć przeciwko Turkom przy głośnej zachęcie papieża. Ale z pierwszym zapachem wiosny w angielskim powietrzu lord Cromwell czuje się bardziej sobą. W komnacie rady królewskiej jest uosobieniem spokoju, chociaż król nadal zachowuje się kapryśnie, przeciwnie do niego. Henryk oznajmia:
– Otworzę przed tobą swój umysł. – I natychmiast pakuje wszystkie myśli do sejfu niczym ktoś, kto zabezpiecza kosztowności przed złodziejami. Zachęca: – Możesz ze mną rozmawiać swobodnie. – Po czym bacznie obserwuje.
Grzegorz mówi:
– W końcu jest królem, nie myśli jak my wszyscy, nie wie tego, co my wiemy. Bałbym się spierać z nim tak jak ty, ojcze, żeby Bóg nie położył mnie trupem.
– Spieram się – odrzeka Cromwell – żeby on spierał się ze mną, w ten sposób go nakłaniam, by powiedział, czego chce, a raczej co mu się wydaje, że chce. Siedem lat stoję przy jego boku, a on wyznacza kurs. Zastałem go na płytkich wodach, gdy odszedł kardynał, który był kapitanem jego statku; pozbawionego dobrej rady, zżeranego przez żądze, sfrustrowanego przez doradców, obezwładnianego przez własne prawa. Spakowałem jego starą żonę i dałem mu nową, którą sam sobie wybrał, po drodze łagodząc jego temperament i opowiadając mu żarty. Gdybym jak księżniczka w bajce mógł uprząść dziecko ze słomy, pracowałbym noc w noc przez cały rok. Ale on już ma swojego księcia. Zapłacił za niego wielką cenę, dary losu nigdy jednak nie są za darmo. Czas, żeby się o tym dowiedział; czas, żeby dorósł.
Poza tym Cromwell ma powód, żeby się cieszyć. Nawet gdy król oznajmia, że chce być sam, posyła po lorda Cromwella, by debatować z nim o jakimś tekście albo grać w kości dla zabicia czasu. Nie są teraz mile widziani ci doradcy, którzy krzyczą jak na polowaniu albo zwracają się do samotnego mężczyzny pogrążonego w żałobie tak, jakby z końskiego grzbietu przemawiali do oddziału wojska. Henryk obecnie potrzebuje cichego głosu, ucha skłonnego słuchać: gdy opowiada o tym, jak cierpiał w życiu przez kobiety, chce mieć przy sobie kogoś, kto nie okaże niedowierzania.
Ktoś, kto się zastanawia, czy lord Cromwell odnosi sukcesy, powinien sprawdzić, jak on i jego ludzie się bogacą. Pan Richard jest zafascynowany opactwami w Huntingdon. Zamierza się osiedlić w klasztorze Hinchingbrooke, oczywiście po remoncie, i świecić tam przykładem lojalności wobec króla. Z kolei pan Grzegorz zadomowił się na wschodzie Sussex.
Wielkie opactwo w Lewes obejmuje imponującą liczbę domów i majątków. Grzegorz zostanie zaprzysiężony jako sędzia pokoju i otrzyma wszelką pomoc i radę, których potrzebuje, żeby wygodnie wejść w rolę jednego z najpierwszych szlachciców w regionie. Plan jest taki, żeby jeszcze tego lata mógł gościć u siebie króla, przebudowa musi więc przebiegać w zawrotnym tempie. Giovanni Portinari kompletuje ludzi do rozbiórki, gotów zburzyć kościół. On, lord Cromwell, wyobraża sobie spadające z konarów kwiaty jabłoni i ptaki wylatujące z gołębników: kamienne głowy diabłów i aniołów odskakujące od ścian jakby wystrzelone z działa, ich czerepy toczące się pod nogami. Sam metal z dzwonu powinien przynieść siedemset funtów.
W marcu rodzi się jego wnuk Henryk i zostaje ochrzczony w starej chrzcielnicy w Mortlake. „Mości Grzegorzu – mówi król – zostałeś ojcem w szybkim tempie! Dziecko jest zdrowe, matka w dobrym nastroju, lady Maria zostaje matką chrzestną. Nie przyjeżdża do Mortlake osobiście, ale przysyła złoty kielich i prezenty dla położnej i opiekunek”.
Lady Bryan dba o bezpieczeństwo naszego księcia, tak ciasno okręcając go w złocone powijaki, że żaden gwóźdź go nie ukłuje, żadna szpila nie wślizgnie się między jego żebra. Mamy nadzieję, że pewnego dnia, gdy Edward zostanie królem Anglii, Henry Cromwell stanie u jego boku jako bliski kuzyn.
*
W marcu cesarz jest skłonny rozpocząć rozmowy na temat Krystyny. Dwaj cesarscy posłańcy, Chapuys i Mendoza, zostają zaproszeni do Hampton Court jako uprzywilejowani goście. Odwiedzają księcia, składają wyrazy szacunku lady Marii i lady Elżbiecie. Lady Maria biegle gra na lutni. Poproszona o prywatną rozmowę, grzecznie odmawia. Elżbieta piskliwym głosem recytuje łaciński wiersz, którego nauczyła ją mianowana przez Cromwella Cat Champernowne.
Następnego dnia Chapuys przesyła mu w prezencie dwieście słodkich pomarańczy. Połowę Cromwell wysyła do Sussex dla syna i wnuka, resztę rozdaje w Whitehallu. Biskup Tarbes, od niedawna w ambasadzie francuskiej, spotyka się z nim w atmosferze ożywionej ich zapachem.
– Nie udawaj, że się cieszysz na mój widok, Cremuel – mówi biskup. – Wiem, że imperialni składają wielkie propozycje…
– Dają mi pomarańcze – odrzeka Cromwell.
– Słyszę, że od zeszłego roku znacznie się wzbogaciłeś na niszczeniu mnichów. Ty oraz twój syn i siostrzeniec Richard. W Anglii piszecie prawa, które służą rabusiom.
Ambasador Castillon powstrzymuje swojego kolegę gestem. Następnie się odwraca, zadowolony z możliwości zmiany tematu.
– Lord Norfolk!
Norfolk głową wskazuje drzwi apartamentu króla.
– On tam jest? Wprowadź mnie do środka.
Cromwell zwraca się do Francuzów:
– Ostatnio milord jest jak podrzutek. Ciągle tylko prosi, uciekając się nawet do pochlebstw: „Wprowadź mnie do środka, wprowadź mnie do środka”.
Norfolk podskakuje, jakby ktoś go dźgnął szpikulcem.
– Robisz to dla przyjemności, Cromwell? Blokujesz mnie, bo chcesz w ten sposób doprowadzić mnie do furii?
– Sam się do niej doprowadzasz – spokojnie odrzeka Cromwell.
– Jakie ty masz kwalifikacje, żeby doradzać w sprawie królewskiej żony? Jesteś tylko wdowcem, który od lat nie może znaleźć kobiety, bo uważa, że jest odpowiedni dla księżniczki i nie chce zejść poniżej.
Kątem oka Cromwell zauważa, że Francuzi wymieniają spojrzenia. Zwraca się do księcia:
– A czy się godzi, żeby na temat małżeństwa doradzał królowi mąż, który bije żonę?
Na czole Norfolka połyskuje pot. A więc tyle zostało z przyjaźni, którą przyrzekali sobie ubiegłej jesieni? Stoją przed apartamentem królewskim, obrzucając się obelgami.
– Z drogi, z drogi! – krzyczą odźwierni. Pojawia się Henryk. Spogląda na Norfolka. Książę przyklęka na jedno kolano. Król go ignoruje.
– Messieurs, lordzie Cromwell, wejdźcie.
*
Zaczyna się całkiem dobrze, gdy Castillon sugeruje, że ma niespodziankę:
– Moja propozycja dotyczy lady Marii i jak przypuszczam, będzie satysfakcjonująca dla waszej królewskiej mości.
– Zamieniam się w słuch – zachęca Henryk. – Lord Cromwell także.
– Wasza królewska mość, nasz delfin jest już żonaty, ale czy lady Maria nie mogłaby poślubić drugiego syna mojego pana?
Król wydaje jęk zawodu.
– Już to przerabialiśmy. Cromwell, powiedz mu.
Cromwell mówi:
– Twój pan chciał gwarancji, że lady Maria zostanie dziedziczką korony.
Castillon się kłania.
– Oczywiście masz teraz syna i dziedzica, panie. Ale zalety lady Marii są znane w całym chrześcijańskim świecie. Co może być przyjemniejszego od podwójnego wesela, i ojca, i córki? Dla króla to będzie zaszczyt oddać ci każdą francuską niewiastę.
Król pyta:
– Nawet jego córkę Małgorzatę?
Ambasador jest gotowy na to pytanie.
– Jeśli zaczekamy rok lub dwa, żeby skończyła szesnaście lat, to prawdopodobnie…
– Mam czterdzieści sześć lat – przerywa mu król. – Nie szukam towarzyszki na starość. Jeśli mam się ożenić, powinienem to zrobić teraz. Odpowiadałaby mi madame de Longueville. To niemożliwe, żeby ona chciała poślubić króla Szkotów, tego głupiego nędznego niegodziwca.
Castillon jest zaskoczony.
– Jakub poślubi ją, zanim nastanie lato, obietnica jest wiążąca.
– Ale czy została złożona dobrowolnie? – pyta Henryk. – Serca powinny mieć zapewnioną swobodę. Lord Cremuel wam powie. Jest wielkim orędownikiem małżeństwa z miłości.
Tarbes odrzeka:
– Spróbuj to zrozumieć, panie. Mój król traktuje Jakuba Szkockiego jak własnego syna. Nie złamie obietnicy, która cementuje odwieczną przyjaźń naszych dwóch krajów.
Castillon naciska:
– A może rozważyć księżnę Vendôme?
Cromwell nie czeka na reakcję króla:
– Jakub ją widział i nie chciał jej wziąć. Dlaczego my mielibyśmy?
Król mówi:
– Nie chcę wybierać damy, której nie widziałem. Zbyt mnie to dotyka. – Prostuje palec i umieszcza go idealnie pod obojczykiem, na fałdzie białej bawełny widocznej nad jaskrawą żółcią kamizelki. – Może ona i kilka innych dam mogłyby przybyć do Calais? Wtedy mógłbym się przeprawić i zobaczyć je osobiście.
– Co? – Castillon nie może się opanować. – Myślisz, że to targ koni? Chcesz, żebyśmy prezentowali je jak młode klacze? Najszlachetniejsze damy Francji? Może wasza królewska mość chciałby też ich dosiąść, zanim dokona wyboru?
Cromwell odpowiada poważnym głosem:
– Jeśli w chwili przybycia będą dziewicami, odeślemy je nietknięte. Przysięgam.
– Proszę wybaczyć – szorstko rzuca Tarbes. Z wypiekami na twarzy ambasadorowie odsuwają się na bok i coś do siebie mruczą. Teraz Cromwell żałuje, że Norfolk nie może zobaczyć jego popisów.
Ambasadorowie się odwracają.
– Nie – oznajmia Tarbes. – Nie będzie spotkania.
– Szkoda – odrzeka Cromwell – bo król i ja i tak się wybieramy do Calais. Stamtąd pojedziemy na terytorium cesarza, żeby się spotkać z Krystyną i jej doradcami. Zamierzamy zabrać lady Marię, a także lady Elżbietę, jeśli jej opiekunowie nie uznają, że to dla niej zbyt daleka podróż.
Czuje, jak wzrok Henryka przenosi się na niego: Czyżbyśmy mieli taki plan?
– W takim razie życzę radości z księżnej Mediolanu – odzywa się Castillon. – Doszły mnie słuchy, że bardzo się boi tego, co ją czeka, i błaga cesarza, żeby wydał ją za mąż wszędzie, byle nie w Anglii. Czy wasza królewska mość brał pod uwagę fakt, że może być trudno znaleźć jakąkolwiek damę dla niego?
– Dlaczego? – pyta król.
– Ponieważ zabijasz swoje żony.
– Odwołaj to – żąda Cromwell. Stoi tak samo jak ambasadorowie; myśli: może i jest was dwóch, ale ja zabijam wielkoludy.
Castillon zwraca się do Henryka. Jego głos drży.
– Mówisz, panie, że twoja pierwsza żona zmarła naturalną śmiercią, ale wielu wierzy, że ją otrułeś. Twoje drugie małżeństwo było powszechnie potępiane, nikt jednak sobie nie wyobrażał, że zakończysz je ścięciem. Teraz panuje przekonanie, a żywi je nawet Cremuel, a właściwie przede wszystkim on, że twoja trzecia żona zmarła z powodu zaniedbań podczas połogu.
Cromwell mówi:
– Nie powinienem był tego powiedzieć.
– Nie, nie powinieneś – potwierdza Henryk łagodnie. – Moi drodzy ambasadorowie, nie rozumiecie, jakie są obyczaje na naszym dworze. Cremuel niemało się przyczynił, żeby moje małżeństwo z Joanną doszło do skutku. Całe królestwo ma dziś powód, żeby mu za to dziękować. Cremuel oddał swojego syna siostrze królowej, żywił więc do niej uczucia rodzinne. Gdy zmarła, wstrząs i żal przywiodły go do pochopnych wniosków. Nie było żadnych zaniedbań. Jak mogłyby być?
– Nasza misja… – zaczyna Tarbes.
– Wasza misja właśnie dobiegła końca – przerywa mu Cromwell. – Chyba że usłyszymy jakieś żałosne przeprosiny, i to szybko.
Henryk podnosi rękę.
– Tylko spokojnie. Ambasadorowie mają trochę racji. Niefortunnie mi się składało. – Pochyla głowę, po czym spogląda spod oka. – Ale nie brakuje mi ofert.
Cromwell dopowiada:
– Możecie być pewni, panowie, że rozmowy w sprawie księżnej Mediolanu są na zaawansowanym etapie.
– Na zaawansowanym etapie? – Castillon jest wściekły. – Cremuel, może od razu spakuj swoje rzeczy i pokłoń się cesarzowi jako jego prawdziwy sługa. Bo służysz mu lepiej niż królowi Anglii.
Henryk odzywa się oschle:
– Ja jestem usatysfakcjonowany.
Cromwell kontynuuje:
– A nawet jeśli mój król nie pojmie za żonę Krystyny, ożeni się w Portugalii. A lady Maria zostanie żoną Dom Luisa. Co może być przyjemniejszego od podwójnego wesela, i ojca, i córki?
Trudno orzec, czy ambasadorowie zostają oddaleni, czy sami się oddalają. Ale w progu Castillon przystaje z wyzywającą miną.
– Mój pan i cesarz zamierzają przedłużyć zawieszenie broni do połowy lata. Maria straci szansę. Dom Luis poślubi córkę mojego pana i mogę zaręczyć, że będzie nią zachwycony.
Wychodzą. Gdy zamykają się za nimi drzwi, król mówi:
– Mogliby sobie darować straszenie. Jestem królem od prawie trzydziestu lat, powinni wiedzieć, że na mnie to nie działa.
Dotychczas rozmawiali po francusku i nie zmieniają języka, choć kroki ambasadorów cichną.
– No więc mam nadzieję, Cremuel – odzywa się Henryk – że nie uciekniesz do Karola, lecz zostaniesz.
Henryk patrzy na swój olbrzymi portret widniejący na ścianie. Oczy Cromwella patrzą na oryginał.
– Czego miałbym chcieć od cesarza, choćby i panował nad całym światem? Wasza królewska mość jest jedynym księciem. Lustrem i światłem innych królów.
Henryk powtarza jego słowa, jakby szczególnie przypadły mu do serca: lustro i światło. Później dodaje:
– Bo widzisz, Crumb, od czasu do czasu cię zganię. Bywa, że cię zlekceważę. Zdarza się nawet, że cię potraktuję ostrym słowem.
Cromwell się kłania.
– To na pokaz – kontynuuje Henryk. – Żeby inni myśleli, że jesteśmy podzieleni. Ale ty się tym nie przejmuj. Cokolwiek słyszysz w kraju lub za granicą, pokładam w tobie zaufanie. – Chichocze. – Łapię się na tym, że po francusku mówię „Cremuel”. Trudno się temu oprzeć.
– I Guillaume Fitzguillaume – dodaje Cromwell.
Martwe królowe puszczają do niego oczko. Zza swoich pękniętych luster.
*
Znasz historię Świętego Derfela? Żaden wstyd, jeśli nie. Nazywany jest „silnym” albo „mężnym” i był jednym z rycerzy Artura; zbudował wiele kościołów w Walii, aż wreszcie osiadł w jednym z klasztorów i umarł we własnym łóżku.
W jednym z kościołów na terenie diecezji St Asaph stoi jego wizerunek, olbrzym z malowanego drewna rozkraczony na jeleniu. Derfel się rusza, jego oczy umieją mrugać. Szkoci wierzą, że potrafi wydobywać dusze z piekła i w dzień jego święta, które przypada na kwiecień, przybywają w liczbie pięciuset z bydłem, końmi, kobietami i dziećmi po błogosławieństwo. Dla księży to wspaniała okazja do przedsięwzięć zarobkowych.
Hugh Latimer proponował palenie pomników przy katedrze Świętego Pawła, w Tyburn albo na Smithfield. Ale Derfel to specjalny przypadek: jego legenda głosi, że jeśli się go podpali, spłonie las. Dla bezpieczeństwa można by więc go porąbać, lecz najlepiej nie przy miejscowych.
Cromwell posyła swojego człowieka Elisa Price’a, żeby się tym zajął. Elis pochodzi ze szlachetnej szkockiej rodziny; Cromwell współpracował z jego ojcem w czasach kardynała.
– Przywieź tylko świętego – mówi mu – konia możesz zostawić.
Mnisi upadają szybko tej wiosny. Battle. Robertsbridge. Woburn i Chertsey. Lenton, gdzie przeor zostaje zgładzony za zdradę. Mnisi twierdzą, że żyli jak żebracy, w połatanych łachmanach i bez drewna na opał czy zapasów żywności. Oczywiście drewno sprzedali, podobnie jak zboża, a jeśli się szybko nie podąży ich tropem, oddadzą w zastaw albo zakopią swoje skarby.
Odzyskane przedmioty są przesyłane do Cromwella: pieczęcie z twarzami przeorysz i brodatych panów, pastorał ze spiralą z kości słoniowej, na której wyrzeźbiono twarz Chrystusa; zielniki i mszały oraz przechowywane od dawna srebrne monety zdobione głowami pomniejszych królów. Zachowuje dla siebie mapę świata trzymaną przez lwy. Jako przypomnienie ziemi, która była kiedyś.
Przynoszą mu kompendia przesądów, prowadzone przez mnichów księgi duchów, które po kolacji czytają na głos w domu przy Austin Friars (czy gdziekolwiek jeszcze się znajduje tej wiosny): gdy noce stają się jaśniejsze, nawet strachliwi potrafią znieść napięcie. Cromwella te historie rozśmieszają: duch w formie stogu siana? Duch, który pomaga biedakowi nieść worek fasoli?
Celem opowieści o duchach jest zazwyczaj wymuszanie: mają przestraszyć biednych ludzi, żeby płacili za modlitwy i amulety, które ich ochronią. Cromwell czyta o mężczyźnie, który podczas pielgrzymki do Hiszpanii spotkał na wpół uformowane zwłoki swojego syna poronionego w wieku sześciu miesięcy. Pielgrzym nie zna swojego dziecka, ale dziecko – owinięty całunem przedmiot w kolorze łoju – potrafi mówić i wyjawia, kim jest.
Cromwell zwija pergamin.
– Zniszczcie tę opowieść – mówi. – I dziękujmy Bogu, że mamy w końcu żywego księcia.
Zastanawia się nad Derfelem, nad jego mocami. Po co wyciągać potępionych z piekła? Nie bez powodu Bóg umieścił ich tam, gdzie są.
*
Pod koniec kwietnia lekarze króla proszą o rozmowę kilku członków jego rady: dwóch hrabiów i jego, lorda tajnej pieczęci. Fitzwilliam mówi:
– Chodzi o niezdrową nogę króla?
– O ranę jego królewskiej wysokości – poprawia go doktor Butts. – Staramy się, żeby pozostała otwarta, bo możemy czyścić, ale rana próbuje się zamykać.
– Taka jej natura – wyjaśnia doktor Cromer. – Boimy się, że nadchodzi kryzys. Zasklepiona martwa tkanka.
– Co radzicie? – pyta Edward Seymour.
Lekarze patrzą po sobie.
– Doradzamy to co zawsze. Musimy rozrzedzić krew. Skąpa dieta. Wino rozcieńczane wodą. Tylko delikatne ruchy.
– Nie ma szans – ocenia Fitz. – Mamy sezon polowań.
Król planuje podróż. Do Essex, później na północ aż do Hunsdon, żeby zobaczyć małego księcia.
– Musi trzymać tę nogę wysoko – uzupełnia Cromer. – Czy nie mógłbyś z nim porozmawiać, lordzie Cromwell? Wszyscy mówią, że obecnie jesteś z królem na bardzo dobrej stopie.
– To prawda, mówią. – Czy w głosie Fitzwilliama słychać poirytowanie, czy Cromwell tylko je sobie wyobraża?
Mówi:
– W Padwie był profesor, który wypracował receptę na długie życie.
– Nie obejmowała jeżdżenia po całym hrabstwie Essex? – pyta Cromer.
– Trzeba jeść mięso żmii, pożywne i lekkie. I pić krew.
– Zwierzęcą? – z odrazą pyta Edward Seymour.
– Nie, ludzką. Po nalaniu do kubka spienioną krew posypuje się kamieniami jubilerskimi, podobnie jak mleko gałką muszkatołową. Profesor został wezwany do Konstantynopola, gdzie…
– Dożył stu dwudziestu lat i został sułtanem? – wtrąca Fitzwilliam.
– Niestety nie. Jedna z jego metod leczenia zawiodła i Osmanowie przepiłowali go na pół.
– Święty Łukaszu, chroń nas! – wykrzykuje Cromer.
Cromwell myśli: Muszę być gotowy na śmierć Henryka. Ale jak mam się przygotować? Nie potrafię sobie tego wyobrazić.
*
Pod nieobecność króla zasiada do swoich nowych obowiązków. W całym królestwie zamki są poddawane przeglądowi i naprawie. Król przejedzie dziesięć mil, ale umysł jego ministra pokona trzysta. Fortyfikowanie wymaga pieniędzy i on musi je znaleźć.
Thomas Cranmer przychodzi się z nim zobaczyć.
– Dwie sprawy, Tomaszu.
– Jak się masz? – pyta. Arcybiskup nadal wygląda, jakby miał ból za oczami.
Cranmer rozkłada dokumenty: żadnych kurtuazyjnych pogawędek.
– Najpierw Maria Fitzroy. Jej mąż Richmond nie żyje już od roku, a nie została jeszcze spłacona. Król powiedział do mnie: „Posłuchaj, lordzie arcybiskupie, wiesz przecież, że to małżeństwo nie zostało skonsumowane? Ona i mój syn nie byli więc należycie poślubieni, dlatego nie muszę niczego płacić”.
– I co odrzekłeś?
– Powiedziałem: „Oczywiście, że byli poślubieni, przed Bogiem i człowiekiem. Musisz zapłacić, co się należy, i to szybko”. Więc się nadąsał. – Cranmer otwiera folio. – Mówią, że na stare lata jego ojcu zależało tylko na pieniądzach. Henryk podąża tą samą drogą.
Nawet kardynał żywił jakieś złudzenia co do Henryka. Wydaje się, że Cranmer nie ma żadnych. Ale godzi się nieść sumienie Henryka, które byłoby ciężarem dla całej ławy biskupów.
– Druga sprawa to ojciec Forest – kontynuuje Cranmer. – Spowiednik Katarzyny, gdy była królową. Chwali wszystkie papieskie ceremonie i głosi kazania, oczywiście sprzeczne z Biblią. Nadużywa cierpliwości króla od pięciu lat, jeśli nie dłużej. Obawiam się, że teraz muszę go spalić. Sprowadzę go pod krzyż Świętego Pawła. Hugh Latimer chce się za niego modlić. Wierzy, że zdoła przywieść grzesznika do Chrystusa. Na znak nadziei oswobodzimy go z więzów. – Ton Cranmera jest suchy, precyzyjny, ale trzęsą mu się ręce. – Mam nadzieję, że się wyrzeknie papizmu. Dobiega siedemdziesiątki.
Cromwell obserwuje Foresta od lat.
– Król nie uwierzyłby w jego skruchę. Jeśli ty go nie spalisz, ja go powieszę.
Cranmer dodaje:
– Rada musi być świadkiem jego śmierci. Żeby ambasadorowie ją odnotowali, wówczas swąd dymu poczują też w Rzymie. Ty sam musisz być na miejscu. I biskup Stokesley.
– Och, biskup Londynu przyjdzie na pewno – odrzeka Cromwell. – Możesz na niego liczyć. Zamknie oczy, będzie wdychał smród i wyobrażał sobie, że na stosie jestem ja, ty i Robert Barnes. Ufam mu mniej więcej tak samo jak Stephenowi Gardinerowi.
Gardiner wraca do kraju. Tak bardzo obraża Francuzów, że nie da się go dłużej tam trzymać jako posła. Spory wielkich ludzi przenoszą się na ulice Paryża. Na ludzi Gardinera sypią się szyderstwa, wystarczy, że wyjdą za bramę.
– Nazywacie się wojownikami? Jesteście bojaźliwi jak myszy. Przybywacie tu z armią, a potem wyrzuca was dziewczyna.
– Tak! – odkrzykują Anglicy. – I pojmaliśmy tę waszą czarownicę Joannę i spaliliśmy ją. Wasze zwycięstwa nie ocaliły jej przed płomieniami.
Ogień strawił Joannę Dziewicę w 1431 roku. Można by oczekiwać, że Anglicy znajdą świeższy powód do drwiny. Ale nawet przekupki na rynku przeklinają naszych ambasadorów i rzucają łajnem w ich najlepsze stroje.
– Stephen powinien się uodpornić na obelgi – mówi Cromwell. – Niech spojrzy na mnie, ja przyjmuję je jako komplementy. Norfolk mówi, że mam niegodną krew. Północ nazywa mnie heretykiem i złodziejem. Chłopiec od oprawiania węgorzy w Putney powiedział do mnie: Tak, Tomaszu Cromwell, trafisz na szubienicę, głupi gnoju; twoja matka wolała umrzeć, niż dłużej na ciebie patrzeć.
Jak powiedziałby książę Norfolk, stare obelgi są najlepsze.
– Ty Irlandczyku – ubliżał mu chłopiec od oprawiania węgorzy. – Jesteś sadzą z kuźni szatana. Wypatroszę cię, głupku. Podpalę ci włosy.
Cromwell nie reagował. Nigdy nie powiedział: „Opluję cię, potnę cię nożem, wyrwę z ciebie jeszcze bijące serce”.
Oczywiście do czasu.
*
Król jest w podróży, gdy nadchodzi wiadomość o jego zasłabnięciu. On, Cromwell, bierze eskortę i natychmiast wyjeżdża.
Przychodzi mu na myśl oczywiście: Jedź na wybrzeże, zanim zablokują porty. Jeśli Henryk umrze, jakich masz przyjaciół? Dokądkolwiek się udasz, możesz zostać zatrzymany po drodze. Przez Courtenayów, jeśli się pośpieszą ze zbieraniem zbrojnych dla Marii. Przez Margaret Pole, jej syna Montague’a. Przez Norfolka, którego siły galopują po kraju.
Nie pierwszy raz król umiera albo jest bliski śmierci; szranki w Greenwich, styczeń 1536 roku, Henryk wyjęty ze zbroi; ryk jego rannego konia, krzyki i modlitwy, wrzawa potępienia i obwiniania. Cromwell znów czuje tamto ukłucie paniki pod mostkiem.
Ale na końcu podróży wyłania się pojedyncza postać, żeby go przywitać. Butts. Wygląda na wykończonego.
– Żyje – mówi.
– Panie Jezu! – Cromwell spada z siodła.
Butts wyciera mu ręce lnianym ręcznikiem ozdobionym na krawędziach haftowanym motywem barwinka.
– Jego królewska mość wstał od stołu i zaraz pod niego upadł. Wyciągnęliśmy go stamtąd z posiniałą twarzą, płytkim urywanym oddechem. Kaszlał krwią i myślę, że go ocaliliśmy, bo później zaczerpnął głębszy oddech. Nie możesz tam wejść, król jest zbyt słaby.
– Przepuść mnie – odrzeka.
*
Ten nadskakujący gamoń Culpeper stoi nad królem z wianuszkiem lekarzy i kapelanów. Cromwell przypomina sobie pytanie, które zadał kiedyś Henryk: „Dlaczego zawsze gdy uderza nieszczęście, jest w komnacie jakiś Howard?”.
Chłopiec mówi przebiegle:
– Potrzebowaliśmy cię tu wcześniej, lordzie Cromwell. Słyszałem, że któregoś roku w Greenwich wskrzesiłeś króla z martwych.
– Miałem ten zaszczyt – odrzeka oschle.
Wokół króla rozchodzi się zapach maści i kadzidła. Henryk leży oparty na stercie poduszek, pod adamaszkowym przykryciem piętrzy się zabandażowana noga. Ma zapadnięte policzki i kiepskie kolory. Mruga oczami.
– Cromwell, jesteś. – Głos ma słaby. – Pod twoją nieobecność chyba się wywróciliśmy.
Królewskie „my”. Czyli nikt nie miał z tym nic wspólnego.
– Masz listy od Wyatta? – Henryk zsuwa na bok przykrycie. Nogę ma grubo obandażowaną. – Ja nic nie dostałem w tym tygodniu. I nic od Huttona z Brukseli. Czy ktoś zatrzymuje naszych posłańców, czy oni wszyscy przesyłają meldunki prosto do ciebie? Kto jest królem, ty czy ja?
Nasz pan i suzeren wrócił, myśli Cromwell; na godzinę odjęło mu mowę i dech, ale znów jest władczy: lustro wszystkich książąt, jego migotliwe światło ledwie widoczne w słońcu majowego poranka.
Henryk kontynuuje:
– Cromwell, pamiętam Greenwich. Gdy ja… Gdy ty… – Niełatwo mu mówić o własnej śmierci. – Nie pamiętam upadku. Tylko ciemność. Myślałem, że ze mną koniec. Zatrzymały się moje zmysły. Chyba widziałem anioły.
Cromwell myśli: Wówczas mówiłeś, że nie.
W namiocie król leżał na plecach blady jak papier. Henry Norris intonował modlitwę za zmarłych. Książę Suffolk wrzeszczał jak ząbkujące dziecko. Na zewnątrz Boleynowie wykrzykiwali swoje imiona, a wuj Norfolk wołał, że on teraz dowodzi: „Ja, ja, ja”.
– Wczoraj – mówi król – byłeś daleko, a ja myślałem, że umrę samotnie.
Cromwell wspomina krzyki służby i lordów, swój wrzask, żeby się uciszyli; swoją dłoń na piersi króla, bicie własnego serca. Po chwili pod pikowaną końskim włosiem kurtką wyczuł migotanie jak tupot łap ryjówki. Po sekundzie Henryk złapał powietrze; jęknął, kaszlnął gwałtownie i powiedział: „Tomasz Cromwell”. Wstrząśnięci lordowie zawodzili: „Połóż się, połóż się!”. Ale Henryk wstał i rozejrzał się, ogarniając całą scenę. Patrzył na Anglię. Widział jej ciemne doliny i zielone pola, jej szerokie srebrzyste wody, pełne słowików lasy. Widział jej uczciwe prawa i wolnych ludzi, słyszał ich modlitwy.
Doktor Butts wraca z flaszką na mocz w ręku.
– Wasza królewska mość, dzisiaj nie wolno ci myśleć o załatwianiu spraw.
– Nie? – pyta Henryk. – Kto więc będzie rządził, doktorze Butts?
Słowa króla brzmią uprzejmie, ale sprawiają, że doktor Butts się cofa.
– Rozmawiamy o moim zasłabnięciu w Greenwich – informuje Henryk. – Wspominamy – dodaje po chwili.
Butts mówi:
– Niech Bóg ma w opiece waszą królewską mość.
– Miał – stwierdza Henryk. – Ponoć wszyscy w tym namiocie wierzyli, że nie żyję. Oprócz Cromwella. On stał nade mną i wyczuł bicie mojego serca, gdy wszyscy inni mnie opuścili.
Cromwell myśli: Nie mogłem pozwolić, żebyś nie żył. Kogo mielibyśmy za suzerena? Marię, papistkę, która zabiłaby wszystkich twoich ministrów? Elżbietę w kołysce? Nienarodzone dziecko w łonie Anny? I czy teraz sytuacja jest lepsza? Nadal nie mam planu, drogi wyjścia, nie mam żadnego powinowactwa, żadnych stronników, żadnych wojsk, praw ani roszczeń. Henryk powinien oddać mi regencję, myśli, oddać mi ją teraz. Napisać i opieczętować, w wielu egzemplarzach.
Król mówi:
– Zapewne teraz ambasadorowie rozgłoszą po świecie, że znów umarłem.
– Jeśli obejdziesz się beze mnie, panie, wrócę do Westminsteru. Odwiedzę ambasadorów i osobiście ich zapewnię, że na własne oczy widziałem cię żywego.
– A oni na pewno ci uwierzą – kwituje król. Wstrząsa nim atak kaszlu.
Wtrąca się Butts:
– Na razie wystarczy, lordzie tajnej pieczęci.
– Zatrute wyziewy z rany przedostały się do mojego mózgu – mówi Henryk. – Ale powiedz im, nie wiem… Powiedz im, że miałem migrenę. Przewróciłem się. Albo przeraziłem. Powiedz im, że za kilka dni znów wskoczę na koń.
Henryk podnosi rękę, żeby go odprawić. Wersje każdej historii mnożą się natychmiast po jej opowiedzeniu. Cromwell zna swoją opowieść: w Greenwich królewskie serce ledwie się trzepotało, słabe jak oddech Boga w szklanej bańce. On jest przekonany, że się modlił, ale inni wspominają, jak ścisnął dłoń w pięść i walił w klatkę piersiową Henryka z takim impetem, że mógłby połamać mu żebra. Z kolei Christophe, który stał przy nim przez całą tę nieszczęsną godzinę, widział, jak Cromwell szarpie króla w górę i w dół za ramiona; jak łapie go za uszy i wrzeszczy mu prosto w twarz: „Oddychaj, ty skurwielu, oddychaj!”.
*
Nadchodzi maj i król planuje dynastię.
– Jeślibym mógł dostać panią de Longueville, jestem pewien, że dałaby mi dom pełen synów, co byłoby wielką pociechą dla Anglii, gdyby Edwardowi przytrafiło się coś niedobrego. Nasz pierwszy wspólny syn zostałby księciem Yorku. Następny księciem Gloucesteru. Trzeci, jak sądzę, księciem Somersetu.
Odzywa się Fitzwilliam:
– Zapomniałeś, że jest obiecana Szkocji?
Henryk nigdy niczego nie zapomina. Ale czasem wierzy, że kaprys króla może zmienić rzeczywistość.
Król Francji, jak wieść niesie, podąża do Nicei, gdzie się spotka z cesarzem. Wszystko wskazuje na to, że Henryk może zakłócić dobre stosunki między nimi, tylko wybierając przyszłą żonę spośród poddanych jednego z nich, tym samym obrażając drugiego.
Królewscy doradcy przestrzegają:
– Nie ma pośpiechu, panie. Z chwilą dokonania wyboru pozbawisz się przewagi. Ożenić się możesz tylko raz.
– Czyżby? – mruczy Fitzwilliam. – Rozmawiamy o Henryku.
Henryk mówi:
– Cromwell, chcę, żebyś podjął ambasadora Castillona. Zbyt pochopnie zagroziłeś mu wyrzuceniem. Teraz musisz naprawić szkodę. Chcę, żebyś użył pojednawczych słów. Zaproś go na ucztę. Jeśli chcesz czegoś z mojej spiżarni albo kredensu, tylko powiedz.
Ostatnio Cromwell męczył Thurstona projektem rożna napędzanego systemem przekładni i bloków, wykorzystującego przepływ powietrza nad ogniem do obracania mięsa ze stałą prędkością. „Voilà” – mówi, nadziewając kurczaka. Ale Thurston wykrzywia usta w podkówkę: jest wielu pomocników, po co więc maszyna?
– Pomocnicy przypalają – argumentuje Cromwell. – Albo część jest dopieczona, a część surowa. Maszyna pozwala regulować tempo. Dołóż do ognia, a maszyneria przyśpieszy, a im szybciej się porusza, tym częściej obraca się rożen. Przytłumisz ogień, a…
– Spróbuj jeszcze raz, panie – rzecze Thurston. – Maszyneria jest wiele razy większa niż twoja marna pularda.
*
Castillon oraz członkowie rady królewskiej zasiadają do turbota, pieczonej perliczki i rzeżuchy polanej oliwą z octem. Łosoś jest upieczony ze startą skórką pomarańczy, a młody drób luzowany i pieczony z nadzieniem, które w Anglii nazywa się lombardzkim, choć Cromwell nigdy nie spotkał Lombardczyka, który wiedziałby cokolwiek o takiej potrawie.
Gdy zostają sami, ambasador upuszcza serwetkę, jakby pozbywał się flagi oznaczającej rozejm.
– Noga się nie zagoi, sam wiesz. Następnym razem nie będzie miał tyle szczęścia, ty też nie.
Cromwell nie odpowiada. Najwyraźniej jego milczenie sprawia, że Castillon nabiera zbytniej pewności siebie. Gdy następnym razem staje przed królem, zachowuje się jak kompan z tawerny, rekomendując madame Louise, siostrę pani Longueville.
– Niech wasza królewska mość ją weźmie, wygląda lepiej od swojej siostry. Poza tym starsza jest wdową, a młodsza dziewicą. Będziesz pierwszy, panie. Dostosujesz wlot do swojej miary.
Henryk rechocze. Klepie ambasadora po plecach. Odwraca się i uśmiech znika z jego twarzy, gdy staje tyłem do Francuza.
– Nie znoszę sprośnych uwag – szepcze. Głośno dodaje: – Proszę mi wybaczyć, ambasadorze, że pana zostawię. Moi kapelani służą mi do mszy.
*
Dzień lub dwa później król znów wyjeżdża na polowanie. Towarzyszy mu Rafe, a Richard Cromwell jeździ tam i z powrotem z listami i z wiadomościami, których lepiej nie przekazywać na papierze. Gdy Richard dociera do Waltham, dowiaduje się, że ambasador Francji przyjechał przed nim i musi czekać; później słyszy, że przed oblicze króla wezwano różnych członków rady, wreszcie zostaje poinformowany, że musi zostać na noc.
Rafe, pełen skruchy, bierze od Richarda listy i zapewnia, że przekaże je do rąk własnych króla. Richard mówi:
– Nie przepraszaj za niego, Rafe. To nie twoja wina. Co on sobie myśli?
Richard nie może uwierzyć, że to się dzieje. Nigdy wcześniej sprawy Cromwella nie były opóźniane.
Następnego dnia Richard przywozi Cromwellowi odpowiedź na jego listy.
– Nie podoba mi się to, panie – mówi. – Norfolk stał przy królu, puszył się, jakby to on rządził. Nie trzeba by było długo mnie namawiać, żebym mu wtedy skręcił kark. Obok niego Surrey, ta mała zadra. Obydwaj podkreślali, jak to król jest z ciebie niezadowolony, bo się dowiedział, że faworyzujesz cesarza. Norfolk chodził z tym Francuzem pod ramię. Gdyby znalazł się jakiś skrzypek, toby chyba ze sobą tańczyli.
Co Henryk zamierza? „Bywa, że cię zlekceważę – powiedział. – Zdarza się nawet, że cię potraktuję ostrym słowem. Pokładam w tobie zaufanie”.
Wyjmuje Księgę Zwaną Henrykiem (trzyma ją pod kluczem). Zastanawia się, czy ma dla siebie jakąś radę. Ale widzi tylko białą przestrzeń; puste, niezapisane kartki.
*
Na spaleniu ojca Foresta oprócz niego i Thomasa Cranmera obecni są lord major Londynu, lord kanclerz Audley, książę Suffolk Charles Brandon, książę Norfolk Thomas Howard, Edward Seymour podniesiony do godności hrabiego Hertford i oczywiście biskup Stokesley. Wszyscy pojawiają się na rynku Smithfield o ósmej. Forest zostaje przyciągnięty konno na zbitych żerdziach, ubrany we franciszkański habit i wprowadzony na podest, gdzie wysłucha kazania Hugh Latimera.
Hugh przemawia przez godzinę, ale równie dobrze mógłby kopać się z koniem. Forest ma dość sił, aby mu odpowiedzieć, że jest zakonnikiem od siedemnastego roku życia i katolikiem, odkąd został ochrzczony, a on, Latimer, katolikiem nie jest, ponieważ tylko ci, którzy zachowują posłuszeństwo wobec papieża, przynależą do Bożej rodziny na świecie. Po tych słowach tłum wydaje głośny jęk. Reszty tego, co Forest ma do powiedzenia, nie słychać dobrze. Na dany sygnał strażnicy ściągają go z podestu i niosą pod stos. Z nogami nad ziemią zakonnik wisi bezwładnie, mrucząc modlitwy.
Odzywają się fanfary i bębny. Przy ich akompaniamencie na rynek zostaje wniesiony szkocki bożek Derfel. Dźwiga go aż ośmiu ludzi, co nie jest konieczne, ale odpowiednio wygląda. Drwiąc z przypisywanej mu siły, strażnicy wiążą go linami. Tłum śmieje się i śpiewa. Legenda głosi, że Derfel może spalić las, to zobaczymy, czy spali. Na sygnał dowódcy figura świętego zostaje postawiona pionowo. Na kolejny sygnał drewniane nogi zaczynają się ruszać, oczy mrugają, a ramiona wznoszą się ku niebu w błagalnym geście. „Do diabła z nim!”, wrzeszczy tłum. Strażnicy rozkładają Derfela na części, biorą siekiery i święty zamienia się w drewno na podpałkę.
Ojciec Forest stracił ostatnią szansę, którą dali mu król i Cranmer, i Hugh Latimer. Wybrał straszny koniec i teraz musi go ścierpieć. Tomasz Morus mawiał, że zgoda na spalenie nie świadczy o odwadze kogoś, kto został przywiązany do stosu. On, lord tajnej pieczęci, krzyczy:
– Forest! Proś króla o wybaczenie!
Ponieważ tego właśnie Forest nie zrobił. Każdy skazaniec prosi o wybaczenie, nawet jeśli czuje się niewinny, żeby złagodzić ewentualny gniew skierowany przeciw tym, których zostawia: żeby król wysłuchał błagania i nie zabierał im wszystkiego, co posiadają.
Ale Forest nie ma żony. Nie zostawia synów ani córek, a przynajmniej o żadnych nie wie. I jest zakonnikiem, czyli nie dysponuje własnym majątkiem, nie zostawia więc też niczego, co król mógłby odebrać. Posiada tylko habit, teraz poszarpany, oraz skórę, mięśnie, tłuszcz i kości.
– Błagaj króla o łaskę! – krzyczy on, Cromwell. Nie wie, czy Forest go słyszy.
Cromwell myśli, że jest już za późno, by teraz to zatrzymać. Męczennik może spłonąć szybko albo powoli. Wiązki drewna mogą być suche i ułożone tak wysoko, że zasłaniają go przed oczami tłumu, wówczas ogień dosięga go w ciągu kilku minut i śmierć przychodzi w ryczących płomieniach. Ale Forest nawet słowem nie okazał skruchy, dlatego spłonie powoli. Zostanie podniesiony na łańcuchu przewiązanym w pasie i ogień zapłonie pod jego stopami.
Cromwell nie roni nawet łzy na ten widok, a patrzy uważnie. Nie odrywa wzroku, żeby zerknąć na twarze pozostałych członków rady. Przychodzi mu do głowy, że gdzieś po drodze musiał nastąpić moment, w którym mogliby się targować z Forestem. Musiało być coś, co mogliby zaoferować, żeby zakonnik choć trochę ustąpił, oszczędzając sobie tego cierpienia. On, Cromwell, wierzy przecież, że zawsze można się dogadać. Każdy czegoś chce, nawet jeśli chodzi mu tylko o powstrzymanie bólu.
Gdy dosięga go płomień, Forest podciąga pokryte pęcherzami gołe stopy. Kurczy się, krzycząc, ale zmuszony jest opuścić nogi prosto w ogień. Znów je podciąga, wije się na łańcuchu, ryczy, a Derfel trzaska radośnie. Ten etap wydaje się trwać długo: płomienie sięgają coraz wyżej, a wysiłki mężczyzny, żeby ich uniknąć, są coraz słabsze, aż wreszcie przestaje się opierać, zwisa bezwładnie i wtedy górna część jego ciała również zaczyna płonąć. Zakonnik unosi ręce, których mu nie związano, jakby kurczowo chwytał się nieba. Włókna mięśni skracają się i wysychają, przez co kończyny wykrzywiają się niezależnie od jego woli, tak więc gest, który się wydaje aktem adoracji papistowskiego Boga, to tylko oznaka, że Forest jest in extremis. To także sygnał dla katów, żeby podeszli do stosu i długimi żelaznymi prętami sięgnęli w płomienie, wysunęli skurczone ciało z łańcucha i upuścili je w ogień. Opada przy akompaniamencie wrzasku widzów, powodując gwałtowny wybuch płomieni. Później nie słyszymy już o ojcu Foreście. O rycerzu Derfelu, wielkim idolu Walii, też nie. Obydwaj zamieniają się w popiół. Cranmer mówi Cromwellowi do ucha:
– To koniec, mam nadzieję.
Edward Seymour wygląda, jakby miał zwymiotować.
– Nie widziałeś wcześniej palonego człowieka? – pyta go Cromwell. – Ja aż nazbyt często.
Oficjalna delegacja zaczyna się rozchodzić. Co robić z resztą tego dnia? Pracować, oczywiście.
– Okrutna śmierć – mówi jeden z członków gildii.
Cromwell odrzeka:
– Okrutne życie, bracie.
*
W dniu, w którym widział paloną kobietę, miał… no właśnie, ile, osiem lat? Uciekł z domu, a przynajmniej tak sobie powiedział: od domu w Putney oddalał się na piechotę i wozem konnym, jedną noc przespał pod żywopłotem. Rano wyżebrał przy drzwiach kuchennych trochę chleba i mleka, po czym ktoś go podwiózł łodzią aż do nabrzeża pod Tower. Chciał się zaciągnąć na statek i zostać żeglarzem, ale widząc rozweselony tłum, zapomniał o swoim celu. Zapytał:
– To jarmark Bartłomieja?
Jakiś mężczyzna zaśmiał się z niego, ale kobieta powiedziała:
– On jest jeszcze mały, Will. – Spojrzała na niego z góry. – Święta Maryjo, twojej buzi przydałoby się mydło.
Nie chciał ujawnić, że przespał noc w krzakach. Will zapytał:
– Jak masz na imię?
– Harry. – Wyciągnął rękę. – Jestem kowalem z zawodu. A ty, Will?
Mężczyzna ujął jego rękę i ścisnął mocno. Zbyt późno Cromwell zdał sobie sprawę, że Will zamierza go torturować; tak pojmował żarty. Myślał, że zmiażdży mu kości, ale na twarzy zachował wyraz uprzejmej obojętności. Will rozluźnił uścisk z rozczarowaniem.
– Twardy chłopak – powiedział.
Kobieta zaproponowała:
– Chodź z nami, młody panie Harry. Trzymaj się mnie, kochanie.
Uczepiony jej spódnicy, stał sztywno w falującym tłumie. Poklepała go po ramieniu, a później oparła na nim rękę, jakby była dobrą wróżką albo kimś, kto dobrze mu życzy. Jakiś mężczyzna krzyknął: „Nadchodzi miasto”. Trąbka oznajmiła procesję: godni mężczyźni w złotych łańcuchach, niosący laski znamionujące pełnione przez nich urzędy. Cromwell nigdy nie spotkał takich mężczyzn, chyba że w snach: lejąca się dobrej jakości wełna, połysk aksamitnych płaszczy, biskup wystrojony jak rozbłysk słońca, a do tego złoty krzyż, który niesiono przed nim.
– Na pewno widziałeś wieszanie? – zapytał Will.
– Och, wiele razy – przechwalił się.
– To nie będzie szubienica – uprzedził Will.
Gdy wywlekli na przód starą kobietę, posiniaczoną i związaną, zadarł głowę, żeby spojrzeć na twarz dobrej wróżki.
– Co ona zrobiła?
– Harry, musisz zobaczyć, jak będzie skwierczeć – odpowiedziała jego dobra wróżka. – Jest lollerem.
Will odezwał się cierpko:
– Lollardem. Mów poprawnie.
Dobra wróżka go zignorowała.
– Diabli pomiot, ma osiemdziesiąt lat i jest przesiąknięta grzechem. – Przekrzyczała ryk tłumu: – Przepuśćcie tego chłopca!
Ktoś zszedł z drogi przekonany, że to pobożne pokazać dziecku stos. Tłum ciągle gęstniał. Niektórzy modlili się na głos, ale inni jedli bułki drożdżowe. Stojąca za nim opiekunka nie pachniała już bieliźniarką, lecz upałem i rozgorączkowaniem. Odwrócił się do niej; chciał przytulić głowę do jej brzucha, opleść ją ramionami. Wiedział, że musi się powstrzymać albo jej mąż ściśnie jego kark tak samo, jak ścisnął rękę. Will i tak go szturchnął, gdy zauważył, że się odwraca, podejrzewając, że próbuje im uciec.
– Ten chłopak jest poganinem. Która parafia cię wydała na świat?
Kierowany ostrożnością, odpowiedział:
– Nie mam parafii.
– Każdy ma parafię – drwił Will.
Ale potem tłum zaczął wywrzaskiwać słowa modlitwy. Przekrzykiwał je ksiądz. Zapewniał, że ból ziemskiego ognia jest muśnięciem piórka, majowym porankiem, matczyną pieszczotą w porównaniu z cierpieniem zadawanym przez piekielne ognie.
Gdy podpalono stos, tłum porwał go do przodu. Próbował mu się oprzeć, krzyczał do swojej dobrej wróżki, ale nie było go słychać. Widział plecy ludzkie, czuł zapach ludzkiego mięsa. Trzeba było go wdychać, dopóki wiatr się nie zmienił. Co słabsi lamentowali, inni wymiotowali pod swoje stopy.
Później, gdy ekscytacja opadła, lollardka została zamieniona w kości, przetopiona na tłuszcz, dygnitarze się oddalili, zwyczajni zaś widzowie zaczęli się rozdzielać i każdy szedł w swoją stronę. Niektórzy byli pijani, chwiali się, podtrzymując jeden drugiego, wrzeszcząc i wymachując pięściami w powietrzu, jakby oglądali walkę byków. Inni byli poważni, zbierali się w rozszeptane grupki. Oni mieli domy, do których mogli wrócić, on zaś nie. Putney wydawało się tak odległe, jakby było miejscem w bajce. „W mieście nad rzeką żył sobie Tomasz Cromwell ze swoim ojcem Walterem i jego psem. Pewnego dnia wyruszył z domu na poszukiwanie szczęścia w obcych krajach…”
Zastanawiał się, ile by mu zajęło odwrócenie tej historii. Putney leżało na przeciwległym krańcu Londynu, a nie zawsze ma się tyle szczęścia, żeby ktoś chciał podwieźć; gdyby jeszcze wiedzieli, gdzie był i co widział, na pewno każdy by go przeklął.
Przyszło mu na myśl, żeby wejść pod trybunę, na której stali dygnitarze, i żyć tam jak w domu. Nikt go nie zatrzymał. Nikt nie zauważył. Pocięte deski służyły mu za dach nad głową, gdy siedział po turecku na wilgotnej ziemi. Czas mijał. Widział dwóch ludzi, którzy trzymali się na obrzeżach, jak gdyby czekali, aż plac opustoszeje. Jeden trzymał miednicę, drugi kosz. Zwlekali jakby przestraszeni. Kaci wrócili z żelaznymi sztabami, pogwizdując, żeby zmiażdżyć niedopalone kości, które się uchowały w rozgrzebanych szczątkach.
Kucając w ukryciu, obserwował ich jakby z dużej odległości. Czuł się odrętwiały i zmarznięty. Kości ręki pulsowały w miejscu, gdzie je ścisnął Will. Gdy zaczęło padać, mężczyźni porzucili narzędzia i pobiegli szukać schronienia. Przez deski podestu kapała woda. Cromwell liczył krople. Łapał je w złączone dłonie i pił. Czuł, jak spływają po nim i zamarzają.
Gdy kości zostały rozbite, kaci wytarli sztaby o trawę, naciągnęli kaptury i odeszli ciężkim krokiem. Nie patrzyli na mężczyzn czekających z miednicą i koszem, ale jeden z nich rzucił przez ramię: „Teraz możecie, bracia”.
Mężczyźni nazwani braćmi zaczęli grzebać w ziemi, czegoś szukając. Cromwell wypełzł na zewnątrz, przedstawił im się – kowal Harry – i opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło. „Wiemy – odrzekli – widzieliśmy. Ta kobieta zmarła za Słowo Boże, Harry, a my przyszliśmy tutaj, żeby zebrać, co z niej pozostało. – Na grzbiecie jego dłoni rozmazali smugę tłuszczu i popiołu. – Pamiętaj ten dzień tak długo, jak długo Bogu spodoba się trzymać cię przy życiu”.
Powtórzył im słowa księdza o słabej naturze ziemskiego ognia, który jest chłodzącym wiaterkiem w porównaniu z szalejącymi płomieniami pod ziemią. Podwinął rękaw i pokazał im bliznę po oparzeniu, którego się nabawił w kuźni. Jakaś kobieta mu współczuła: „To musiało cię boleć, kochanie”. Odrzekł, że dla mężczyzny blizna to nie jest ciężkie doświadczenie. „Mój ojciec ma ich wiele”.
– Teraz musisz wracać do domu – powiedział jakiś mężczyzna.
– Nie wiem jak – wyznał Cromwell.
Oni poszli w swoją stronę, on wrócił do swojego lokum pod podestem. Nudności ustąpiły i poczuł głód. Pomyślał, że wystarczyłaby przylepka. Wiedział, że z czasem będzie musiał wyjść, aby coś ukraść, na razie jednak siedział cicho i nieruchomo, bo gdyby to się skończyło, gdyby przyszli jacyś ludzie rozebrać jego dom? Mogliby go wyciągnąć, mówiąc: „To chłopiec lollardów”. Mogliby rozpalić kolejny ogień i wrzucić go w płomienie, jak się wrzuca na wóz ostatni pakunek.
Nikt nie przyszedł. Światła ubywało. Nie bał się ducha starej kobiety, lecz był świadom innego towarzystwa. W dymie, który nadal się utrzymywał, dostrzegał przemykające chyłkiem kształty. Były jeszcze daleko, ale się zbliżały. Londyńskie psy.
Widzieć je znaczyło znać ich historię. Żaden z nich, jak przypuszczał Cromwell, nie miał imienia, budy ani pana. Były pokryte strupami i ranami, kulawe, przyczajone i zmęczone jak cienie. Warowały tam przyczajone od wielu godzin, z pyskami na przednich łapach, śliniąc się. Gdy pracowali pomocnicy kata, nie odważyły się podejść ze strachu przed kamieniami rzuconymi albo wystrzelonymi z procy, bo mogłyby nawet wybić oko. Trzęsły się ze strachu, ale głód dodał im odwagi, kazał im zdobyć się na wszystko, gdy w powietrzu zawisł zapach palonego mięsa.
Początkowo się czołgały. Później zaczęły się skradać, nadal z wklęśniętym grzbietem, trzęsąc się ze strachu, prąc jednak naprzód. Okrążały; podnosiły pyski, wąchając wiatr. Oblizywały się. Podchodziły bliżej. Ich oczy przebiegły po nim. Bałyby się dygnitarzy miejskich, funkcjonariuszy, ale nie bały się jego, obszarpanego chłopca. Krąg się zawęził. Przy każdym dźwięku psy nieruchomiały. Potem jednak podchodziły bliżej.
Spalona kobieta była chuda, niewiele miała tłuszczu. Psy miały niebawem odkryć, że oprócz zapachu nic z niej nie zostało. Czy rzucą się wtedy na niego? Kawał mięsa z Putney; któryś może przegryźć mu gardło i lizać krew.
Miejsca pod podium było na tyle, żeby mógł stanąć prosto. Psy nastroszyły sierść. Wahały się przez chwilę, potem ruszyły naprzód, szczerząc zęby.
Cromwell miał puste kieszenie. Żadnej broni. Nawet kamienia. Zrobił głęboki wdech. Rzucił się przed siebie, krzycząc: „Wypierdalaćstądkundlewypierdalać i zdychać!”.
Psy przystanęły. Wystraszyły się i rzuciły do ucieczki, ale zaraz się zatrzymały, przywarły brzuchem do ziemi i patrzyły na niego. Później znów ustawiły się w pętlę i zaczęły się czołgać, płasko na ziemi, z pyskami zwróconymi w stronę stosu. Wcześniej Will pytał: „Czego chcesz tak daleko od domu, takie dziecko jak ty?”. Ksiądz podczas kazania powiedział: „Bóg widzi szlachetne serca i prowadzi nas do Syjonu”.
Cromwell podniósł ramiona. Wyskoczył spod podestu, lewą ręką młócąc powietrze, prawą wyciągając w kierunku psów, jakby chciał je pobłogosławić: ale pokazał im rogi z palców i zrobił figę.
Odwrócił się plecami do miejsca egzekucji. Niepewnym krokiem oddalał się od dnia, który minął: oszołomiony, niezdarnie podążający na zachód; pamiętał, że rano miał słońce za sobą, gdy szedł, a potem wszystko nagle się zmieniło, wciągnął go tłum i porwał, a dobra wróżka wzięła go za rękę i poprowadziła za sobą, mówiąc: „Przepuśćcie to dziecko na sam przód, musi zobaczyć, jak ona cierpi, ten widok sprawi, że będzie święte”.
Nie było to pierwsze przestępstwo, które widział, ale pierwsza kara. Wiele lat później poznał nazwisko spalonej: Joan Broughton. Nie była żebraczką, choć tak wyglądała, lecz wykształconą kobietą; w rodzinie miała lorda majora Londynu.
Nic człowieka nie chroni w ostatnich chwilach. Ani pozycja społeczna, ani rodzina. Między ciałem a ogniem nie ma nic.
Po dniu lub dwóch wrócił do Putney. Wtedy pierwszy raz nocował pod gołym niebem, ale nie ostatni. W domu za nim nie tęsknili. Ojciec go uderzył, do tego jednak był przyzwyczajony. Zapomnieli już o przewinieniu, które stało się przyczyną jego ucieczki, o cokolwiek chodziło; szybko pojawiło się następne, bo nie potrafił nie grzeszyć. Był, jak mawiał jego ojciec, najnędzniejszym ze wszystkich bożych stworzeń. Nie oczekiwał, że ksiądz powie mu więcej: wrzask Waltera brzmiał w jego uszach wystarczająco głośno.
Minęły lata, zanim zdał sobie sprawę, że ze Smithfield nie wrócił ten chłopiec, który tam się wybrał. Tamten Tomasz wciąż chował się pod podestem, czujny jak psy, i podstawiał złączone dłonie pod lodowate krople skapującej deszczówki. Bo Cromwell nigdy nie zadał sobie trudu, żeby wrócić po niego, zabrać go stamtąd. Teraz ma przed oczami małego chłopca na niewłaściwym końcu czasu; czuje drganie małych żeber falujących od bezgłośnego płaczu. Widzi i czuje, ale nie ma w nim litości dla tamtego dziecka. Wydaje mu się tylko, że w trosce o czystość ulic ktoś powinien je stamtąd zabrać i odesłać do domu.
*
Zbliża się lato. Francuski ambasador pyta:
– Kulejesz, lordzie Cremuel?
– Byłem ranny wiele lat temu w służbie twojego kraju. Noga czasem mnie zawodzi.
Castillon odpowiada:
– Czy twój król nie pomyśli, że z niego kpisz?
Od kpin jest król Szkotów. Drugi tydzień czerwca, madame de Longueville ląduje w mieście Fife witana przez Jakuba wraz z dworem. Wygląda powabnie, podczas podróży miała więcej szczęścia niż księżniczka Magdalena. Odprowadzana błogosławieństwem i owacjami rodaków z obydwu krajów, razem z Jakubem jedzie na ślub.
Tymczasem cesarz zdaje się znacznie chłodniej traktować projekt naszego małżeństwa z Krystyną. Król mówi swoim posłańcom w Brukseli: „Nie szczędźcie pieniędzy, żeby do tego małżeństwa doprowadzić”. Ale posłańcy słyszą, że skoro ich król był wcześniej żonaty z Katarzyną Aragońską, która była blisko spokrewniona z Krystyną, najpierw muszą uzyskać dyspensę od papieża. Wówczas, twierdzi ambasador Mendoza, może się okazać, że Anglia sama narobiła sobie trudności.
Arcybiskup Cranmer chciałby, żeby cała ta dyplomacja się skończyła, żeby już nie ganiać pana Hansa po świecie i nie narażać na szwank honoru dam. Król powinien wziąć za żonę kobietę, którą zna i mógłby kochać. Bo Henryk uważa, że małżeństwa nie należy zawierać bez miłości. Za czasów Katarzyny śpiewał o tym ballady: „Nie ranię nikogo, nie robię nic złego / Z miłości prawdziwej odbył się mój ślub”…
Ale rada twierdzi, że król może się uznawać za szczęściarza, jeśli raz w życiu zawrze małżeństwo z miłości. Nie powinien oczekiwać, że będzie tak zawsze.
Ponieważ król nie może mieć żony, zajmuje się budownictwem. Planuje postawić nowy pałac w Surrey, niedaleko od Hampton Court. Posiadłość ma obejmować tereny łowieckie rozciągające się na wiele mil. Początkowo się wydaje, że wystarczy skromna rezydencja, ale potem król postanawia, że będzie to jeden z cudów świata. Zamierza sprowadzić włoskich rzemieślników i przejmuje dla siebie cały kamień po rozbiórce Merton Abbey. Usuwa rezydencję, która już stoi, razem z gospodarstwami, stodołami i stajniami, każe zburzyć wielusetletni kościół parafialny. Wykupuje tereny należące do przyległych majątków. Zamawia tysiąc wozów drewna i rozpoczyna budowę pieców do wypalania cegły.
Tomasz lord Cromwell, wicekról do spraw Kościoła i strażnik tajnej pieczęci, nie ma już czasu, żeby nadzorować prowadzoną przez króla budowę. Doradza w sprawie wyboru Włochów, ale król z zadowoleniem powierza nadzór nad projektem Rafe’owi Sadlerowi. Wszystko, co Cromwell robi dla króla, będą też potrafili wykonywać Sadler i Thomas Wriothesley: choć nie od razu i dzieląc się pracą między sobą. Wyszkolił ich, zachęcał, zapisał jako wersję samego siebie: Rafe’a otwartym tekstem, a Wriothesleya tekstem szyfrowanym.
Budowanie cudu trwa przez całe lato 1538 roku. Gdy król pojmie nową żonę, umieści ją w tym pałacu niczym klejnot w oprawie. Tymczasem oddzielone od nas Wąskim Morzem damy Europy oglądają mglisty ląd przez kryształowe lustra; kręte ukwiecone ścieżki posłańcy króla przemierzają na białych rumakach stępem hiszpańskim. W dawnych opowieściach księżniczki nigdy nie są zbyt stare ani zbyt młode, ani zbyt papistyczne. Czekają cierpliwie na księcia przez lat siedem i więcej; podczas gdy on dokonuje bohaterskich czynów, one przędą swój los z pojedynczej nici, zapuszczając w tym czasie złote włosy.
Czasem Henryk opłakuje zmarłą żonę. Gdzie znajdziemy damę tak łagodną, tak potulną i tak nadobną jak Joanna? Ponieważ znaleźć takiej nie można, król zabawia się tworzeniem pałacu jak żaden inny: Nonsuch.