Wyatt podążał za cesarzem od wybrzeży Hiszpanii do Nicei, gdzie Karol zszedł na brzeg, żeby się spotkać z papieżem i królem Francji. Ich spotkanie było jak złowieszcza koniunkcja gwiazd na niebie, którą możemy przewidzieć, ale nie sposób jej zapobiec. Na początku czerwca Wyatt jest już w Anglii. Chodzi tam i z powrotem po jednej z komnat w Pałacu Świętego Jakuba. Lord tajnej pieczęci wodzi za nim wzrokiem, oświetlony słabnącymi promieniami słońca.
– Widziałem Farnesego – mówi Wyatt. – Był tak blisko, że mógłbym go opluć. Na jego ramieniu opierał się Polo, szepcząc coś do papieskiego ucha. Powinienem był nadziać go na sztylet i przywieźć do kraju kawałek jego mięsa.
Dokądkolwiek wyrusza cesarz, Wyatt podąża za nim ze świtą mniej więcej dwudziestu młodych galantów: wszyscy uzbrojeni, wszyscy piszą wiersze, wszyscy są zakochani i wszyscy grają w kości. Z Nicei Karol posłał go do kraju z kuszącą propozycją. Jeśli lady Maria poślubi Dom Luisa, cesarz przeznaczy dla nich księstwo Mediolanu. Mediolan, jego największa nagroda, o którą przez lata walczył z Franciszkiem.
– Ale on nigdy nie zrezygnuje z Mediolanu – mówi Wyatt. – Nie po tej stronie sądu ostatecznego. I razem z Marią chcą dostać skandalicznie wielkie pieniądze. Król powinien zaproponować dwie trzecie.
Doświadczenie podpowiada taką regułę: odejmij jedną trzecią i zobacz, co ci odpowiedzą. Wyatt kontynuuje:
– Ale nie jestem pewien, czy król naprawdę pozwoli Marii odejść. Ani czy sam zamierza się żenić, czy też prowadzi z nimi wszystkimi jakąś swoją grę, przy okazji dając zarobić Hansowi.
Cromwell wzrusza ramionami: „Ja nic nie wiem”.
– Nienawidzę Hiszpanii – oznajmia Wyatt. – Wolałbym najgorszą celę w Newgate. I nie potrafię zrozumieć cesarza. Nie umiem rozszyfrować go w żadnym języku. Słyszę słowa, ale nic między nimi nie ma. Jego twarz nigdy się nie zmienia. Czasem dopuszcza mnie do siebie codziennie. Czasem przychodzę i służba zamyka mi drzwi przed nosem. I zastanawiam się. Czy uchybiłem manierom? Czy to rozsądne stać przed jego salą audiencyjną przez dwa dni albo trzy, aż mnie wyrzucą? A jeśli mi każą opuścić królestwo, czy mam zapłacić rachunki i przekazać grzecznościowe pożegnanie, czy natychmiast wyjeżdżać, tak jak stoję?
– To książęce sztuczki – mówi mu Cromwell. – Przez trzy dni z rzędu Henryk przyjmuje Francuzów na prywatnej audiencji. Później ignoruje ich przez tydzień.
– Gdy mnie nie wpuszcza, piszę meldunki. Tłumaczę Senekę. Nie przebywam w towarzystwie kobiet, cokolwiek słyszysz na ten temat, ale z bukłakiem kiepskiego wina i Biblią. W Hiszpanii kobiety są izolowane. Mężowie gotowi zabijać z zazdrości. Gdyby hrabia Worcester był Hiszpanem, ty i jego żona skończylibyście na jego szpadzie i teraz gnilibyście w grobach.
– Nigdy nie miałem nic wspólnego z żoną Worcestera – zapewnia Cromwell. – Ale równie dobrze mogę zapewniać, że nie jestem luteraninem. Nikt mi nie wierzy.
– Inkwizytorzy w Toledo sądzą, że każdy Anglik jest luteraninem. Próbowali umieścić szpiegów w moim domu. Oferowali pieniądze moim sługom. Kradziono moje listy.
– Ostrzegałem cię, żebyś zamykał to, co piszesz. Prozą i wierszem.
Wyatt robi niepewną minę.
– Początkowo myślałem, że to ty.
Cromwell nie mógłby zaprzeczyć: ma swojego człowieka u Wyatta, tak jak ma swojego człowieka u Gardinera we Francji. Wzdycha.
– Chodzi mi przede wszystkim o to, żeby cię chronić. Moi agenci nie kradliby twoich listów, tylko czytali je na twoim biurku. Jestem zaskoczony swobodą działania, jaką cesarz pozostawia inkwizytorom. Nie prowokuj ich. Powinieneś się pokazywać na mszy.
– Och, nie znajdziesz nikogo, kto modliłby się lepiej ode mnie – odrzeka Wyatt. – W strojeniu głupich min przed ołtarzem mogę rywalizować z najlepszymi.
Herezja nie zna granic, deklarują inkwizytorzy. Żaden podróżnik z żadnego kraju nie ma ochrony przed naszym śledztwem. Co mógłby zrobić król Anglii, gdyby wtrącili jego posła do lochu? Jedynie składać protesty, ale przez ten czas oni przekłuliby posłowi język albo pozrywali paznokcie.
Wchodzi klerk z naręczem papierów.
– Od sir Richarda Riche’a, milordzie. Powiedział, żeby nie czekać, lecz wchodzić od razu. To ucieszy lorda Cromwella, zapewniał.
Cromwell zwraca się do Wyatta:
– Wzbogaciłem się. Dostanę opactwo w Michelham. Grzegorz i ja zapisujemy swoje nazwiska na kredowych wzgórzach Sussex. Ty też dostaniesz nagrodę. – Choćby pośmiertnie, dodaje w duchu.
Wyatt się przygląda, jak klerk wychodzi. Później siada.
– Zeszłego roku we Francji, Henryk o tym nie wie, odezwał się do mnie Pole. Przesłał prezenty. I list nawinięty na flaszkę dobrego wina.
– I?
– Ja przeczytałem list, Francis Bryan wypił wino.
– Ach, Francis. Jak sobie radził w Nicei?
– Grał na pieniądze, jak zawsze – odpowiada Wyatt. – Miasto śmierdziało jak diabli i było po dachy wypełnione papistami, ale Francis w takich warunkach ma się świetnie. Gra o wysokie stawki z doradcami wielkich ludzi i sypia z ich kobietami. Nie mógłbym funkcjonować bez niego. Niczego bym się nie dowiedział. – Wyatt się waha. – Wydaje mi się, że mógłbym się zbliżyć do Pole’a. Zaaranżować spotkanie.
Cromwell reaguje skinieniem głowy.
– Ale pamiętaj, że nikt cię nie upoważnił do nawiązania tego kontaktu. Ani ja, ani król.
Wyatt przeklina.
– Gdy trafia mi się okazja, czy mam ją odrzucić? Co mam zrobić, pchnąć gońca do Westminsteru z prośbą o instrukcję? Czy Henryk nie ma do mnie zaufania? Skoro wysyła posła, niechże wybiera kogoś, komu ufa, i niech ufa temu, kogo posyła. A jeśli chce słów, a nie czynów, niech wybierze kogoś innego. Zabiłbym Pole’a, jak tylko bym na niego spojrzał.
– Z całą pewnością nie mógłbyś dalej służyć jako ambasador. – Cromwell odwraca głowę. – W obecnym stanie rzeczy Henryk odeśle cię z powrotem, choćbyś nie wiem jak się darł.
– Zrób więc dla mnie jedną rzecz – prosi Wyatt. – Wezwij do kraju tego kurdupla Edmunda Bonnera. Dreptał za mną od Hiszpanii po Francję i przysięgam, że jeśli jeszcze raz znajdziemy się na tym samym okręcie, wyrzucę go za burtę.
Ten tłusty mały duchowny jest od niedawna ulubieńcem króla.
– Posłaliśmy Bonnera, żeby cię wsparł przeciwko teologom. Sądziliśmy, że wzmocni twoje posłannictwo. Chcieliśmy dobrze, przysięgam.
– Wolałbym zamieszkać w gnieździe szczurów, niż kwaterować w jego towarzystwie. Nigdy nie spotkałem człowieka, który tak łatwo by się obrażał i tak szybko ustępował. Przez niego palę się ze wstydu. Nie rozumiem, jak ty albo król możecie promować taką górę tłuszczu.
Cromwell zbywa to milczeniem.
– Nie wolałbyś zamiast tego jechać do Francji? Żeby zastąpić Gardinera? Chcę, żeby ambasadorem we Francji był ktoś zaprzyjaźniony.
Wyatt się uśmiecha, jakby zdziwiony.
– Czy jestem aż tak zaprzyjaźniony?
Rozlega się pukanie do drzwi. Wchodzi Dick Purser. Zdejmuje kapelusz.
– Panie, przyjechał prezent z Gdańska.
Cromwell uderza dłońmi w blat.
– Żywy?
– Trzy przeżyły. Żeby tylko nie wszystkie tej samej płci. Nikt z nas nie ma odwagi ich podnieść, żeby sprawdzić, czy mają pindole.
– Już idę – mówi mu i odwraca się do Wyatta. – Wszystko mamy załatwione?
– Gdybyś wiedział, ile razy w myślach rozmawiam z tobą w ciągu długich pustych dni…
– To zostań na kolacji.
– I długich pustych nocy – kończy Wyatt.
*
Prezenty z Gdańska są smutnymi kłębkami futra z jasnymi punkcikami wrogich oczu; drżą, jakby miały gorączkę.
– Wrzućcie je do sadzawki – poleca zaniepokojony.
Wyatt zerka na zwierzęta.
– Co to, bobry?
– Niewidziane od czasów naszych dziadków. Chcę je rozmnożyć.
– Rybacy będą przeciwni.
Wzrusza ramionami. Ludzie zawsze chcą przywracać niewłaściwe kawałki przeszłości. Budując tamy, te pracowite zwierzęta mogą zmieniać kierunek wód i spowalniać ich bieg w strumieniach, które wylewają. Żaden ludzki geniusz im nie dorówna, szkoda więc, że na nie polowano. Wyatt pyta:
– Co jeszcze sprowadzisz? Wilki?
Nie potrzebujemy więcej drapieżników. Ale przydałyby się dziki, choć dobrze się na nie poluje. Musimy utrzymywać rzeki w korytach i sadzić drzewa, jeśli nadal będziemy je wycinać w obecnym tempie: na drewniane szkielety domów kupieckich i na pałace dla książąt; na statki mające popłynąć przeciwko papieżowi, cesarzowi i całemu światu, który się przeciwko nam zmówił.
*
W długim półmroku Wyatt mówi:
– Jednej rzeczy się nauczyłem w Hiszpanii. Mają truciznę tak silną, że jedna kropla na czubku strzały może zabić. Zastanawiam się, czy nie powinienem jej kupić do naszych celów.
– Och, wolałbym porządne morderstwo – odrzeka Cromwell. Wyobraża sobie Pole’a powalonego na drodze i jego służących, którzy uciekają niczym prosięta przed rzeźnikiem. – Myślę o rozłupaniu kardynalskiej głowy na pół. Pocięciu jego czaszki, jak pocięty został Becket.
Za oknem wschodzi angielski księżyc, żółty jak plasterek sera z Branbury. Wyatt mówi:
– Muszę pojechać do Allington, żeby dopilnować swoich spraw. Nie mam twojej umiejętności dobierania współpracowników chroniących moje interesy. Mój syn ma piętnaście lat i co mu zostawię, gdyby stało się najgorsze?
– Na papierze jesteś bogaty.
– Na papierze – powtarza Wyatt. – Myślę, że właśnie przez papier i atrament, a nie przez węża, zło przyszło na świat. Na mój temat wypisywane są takie kłamstwa, szyfrem i otwartym tekstem, aż czasem myślę, że tym razem Tomasz Cromwell chyba jednak pokaże mi drzwi. Ale nie pokazujesz.
Cromwell nie reaguje. Nagle Wyatt wyznaje:
– Chcę zobaczyć Bess Darrell.
– Gdyby Courtenayowie zajechali do swojego domu w Horsley, sprawy króla mogłyby cię tam zaprowadzić. Ona ma dość sprytu, żeby się z tobą spotkać w dzień lub nocą.
Wyatt nigdy nie wspomniał o urojonym dziecku, które ocaliło mu życie. Ale jego brak uwidacznia się niczym delikatna mgiełka w miejscu, gdzie za ramieniem Wyatta czai się jego anioł stróż.
Cromwell się podnosi.
– Nie zobaczymy się już, zanim wypłyniesz. Życzę ci spokojnej podróży. Zawsze pamiętam o tobie w modlitwie.
Razem wkraczają w mgiełkę ciepłego wieczoru. Przy bramie z odźwiernymi siedzi Anthony. Jego widok skłania do melancholii: zapadnięta klatka piersiowa, pochylona głowa, patykowate nogi wyciągnięte do przodu.
– Anthony! Myślałem, że jesteś w Stepney. – Zwraca się do Wyatta, niepotrzebnie. – To mój błazen.
Anthony ma na sobie swój roboczy strój w paski i ciapki. Przechodząc, Wyatt rzuca mu spojrzenie, a błazen przesyła mu pozdrowienie podniesioną ręką, pobrzękując dzwoneczkami.
*
Wyatt wyjeżdża, żeby wznowić swoją misję dyplomatyczną, tuż przed Bożym Ciałem. Z portu w Hythe pisze 21 czerwca. Żaden statek nie może wypłynąć, tak silny jest wiatr. Wiało przez cały dzień, a to znaczy, że będzie wiało także przez całą noc, ale jutro, jak zapewniają marynarze, wiatr się wyczerpie. Na tyle wcześnie, ma nadzieję Wyatt, żeby już podnieść żagle.
On, lord Cromwell, wraca myślami do ich pożegnania – oczy Wyatta błagały, żeby mu powiedział: „Nie musisz wracać do Hiszpanii, zapewnię, że osiągnąłeś tam już szczyt swoich możliwości”. Ale Henryk odpowiedział: „Ja o tym zadecyduję”. Król wie, jak użyteczny jest Wyatt: potrafi odczytywać westchnienia i rozumieć sprzeczności; używa takich słów, jakich powinien używać dyplomata: przejrzystych jak szkło i niestabilnych jak woda.
Wyatt ma się za sprytnego, ale nie rozumie, czym jest przyjaźń w obecnym znaczeniu tego słowa. Przyjaźń przysięga, że będzie trwała i zawsze taka sama, ale gdy tylko się zmienia pogoda, mężczyźni zmieniają sojusze. Nie wszyscy mają cenę w gotówce, niektórzy zdradzają za dobre słowo od wielkiego człowieka, inni wyrzekają się dotychczasowych sojuszy, gdy widzą, że przyjaciele się potykają, tracą oparcie albo zaczynają się wahać. Cromwell upomina Rafe’a i Per Risleya: „Pamiętajcie obydwaj, nie podejmujcie żadnych działań bez należytego namysłu, ale nauczcie się myśleć bardzo szybko”.
Cesarz i Franciszek pod nieobecność angielskiego posła uzgodnili coś, co nazwali dziesięcioletnim rozejmem. Sporo czerwca upływa, zanim jemu, Cromwellowi, udaje się uzyskać kopię warunków tego traktatu. Wówczas on i pozostali członkowie rady królewskiej mogą się przekonać, jak niewiele liczono się z Anglią. Wyatt pisze do niego: „Król został za wozem od dupy strony”. Cromwella rozśmiesza to sformułowanie: wyobraża sobie, jak Henryk trafia do worka, który zostaje związany i przygotowany do transportu na targ, ale potem woźnica zapomina o nim i odjeżdża, zostawiając worek na deszczu.
Naszą oficjalną reakcją na traktat jest niedowierzanie. Zamiast dziesięcioletnim, nazywamy rozejm dziesięciominutowym. Henryk pyta:
– Dlaczego Karol myśli, że król Francji dotrzyma danego mu słowa, skoro nie dotrzymuje słowa wobec mnie? Złamał każde dawne porozumienie między jego królestwem a moim. Król Francji i król Anglii zawsze przekazywali sobie buntowników, dlaczego więc nie przekazał mi Pole’a?
On, lord Cromwell, wzdycha.
– Gardiner źle nam służył w tej sprawie. Najwyższy czas, żeby wrócił do domu.
– Gdy wróci, odeślij go do jego diecezji – poleca król. – Nie chcemy go przy naszej osobie.
– Wszyscy moi wysłannicy mnie zawiedli – narzeka Henryk. – Wiedzą, jak pokój zagraża naszym interesom, ale nie umieli go powstrzymać… Francis Bryan obiecał, że wciągnie Pole’a w pułapkę. Ale mnie rozczarował. Jak ty, Cromwell.
Jeśli traktat rozejmowy się utrzyma, zagrożenie będzie wielkie. Karol zawsze widział siebie jako zdobywcę Konstantynopola, a z Francją jako sojusznikiem stanie się to i proste, i tanie. Wystarczy pomyśleć o przyjaciołach, którzy tu czekają, aż jego noga postanie na naszej ziemi: stare rodziny Plantagenetów wraz ze służbą uzbrojoną i gotową. Ludzie Pole’ów, Courtenayowie.
Wyatt został oszukany przez cesarza. Anglia została oszukana i przez cesarza, i przez Francję. Henryk jest wściekły. Pocieszy go tylko teologia.
*
Przybywa delegacja od niemieckich książąt: z wielkimi nadziejami na przyjaźń i kompromisy, które pozwolą naszym Kościołom wspólnie przeciwstawić się diabłu i papieżowi. W zespole negocjatorów Henryka znajduje się Robert Barnes, który zna Niemców i z którym Niemcy dobrze się rozumieją. Ale w jego skład włączono także Cuthberta Tunstalla, biskupa Durham, sprowadzonego z biskupiej stolicy na północy dla wzmocnienia tych, którzy mówią: „Powoli, powoli, czasem najlepszą zmianą jest brak zmiany”.
Tunstall jest człowiekiem subtelnym, doświadczonym, sympatycznym. Niepokojące, jak bardzo król go faworyzuje, szepcząc z nim o czymś po drodze od domu do domu; Niemcy przyjeżdżają w czasie polowania. Doktor Butts oznajmia, że powinniśmy pozwolić królowi jeździć konno, dopóki może, ale w każdym domu, do którego Henryk planuje zajechać, Butts umieszcza chirurga.
Luteranie mówią Henrykowi: „Wasza królewska mość wie, że stworzyliśmy ligę; nie jest to atak na nikogo, tylko się zabezpieczamy przed cesarzem. Jeśli wasza królewska mość do nas dołączy, może zostać naszym przywódcą, obwołamy cię protektorem naszej konfederacji”.
Całe lato negocjatorzy spędzają na konsultacjach. Rafe Sadler robi notatki i przekazuje je królowi. On, Tomasz Cromwell, dystansuje się od negocjacyjnego niepowodzenia. Wie, że król nigdy się nie zgodzi, by duchowni mogli się żenić, a świeccy przyjmować Chrystusa pod postacią i chleba, i wina. Nie możemy się zgodzić co do natury ciała Chrystusa, ile w nim faktu, a ile alegorii, co jest ludzkie, a co boskie. Czy Boga da się upiec w chlebie? Gdy spożywamy hostię, czyż nie słyszymy dźwięku pękających kości? Czy nadal jest Bogiem, gdy się obraca w naszych wnętrznościach? A jeśli zostanie zjedzony przez psa, czy nadal będzie Bogiem?
Ciało Chrystusa jest cudem. Tajemnicą. Po konsekracji hostia zawiera Boga żywego: wino jest jego krwią. Nie można mieć nadziei, że się je zrozumie, ale trzeba wierzyć. A jeśli się nie wierzy, trzeba siedzieć cicho, bo ta niewiara może zabić.
Niemcy nie cieszą się latem. Narzekają, że szczury tupią po podłodze ich kwatery, w dodatku śpią w pomieszczeniach blisko kuchni, przez co się boją, że ich ubrania prześmierdną dymem i spalonym tłuszczem. Cromwell mógłby ich przyjąć u siebie, ale nie chce się do tego posuwać. Z bratem Marcinem daleko by nie zaszedł. Posyła młodych ludzi na studia do Zurychu, bo zaciekawiło go nauczanie tamtejszych uczonych doktorów. Hugh Latimer mówi, że Bóg Anglii stworzył wszystko, że dla niego pracuje Cromwell. On jednak, Cromwell, nie zapomina, co jest nagrodą: anglojęzyczna Biblia. Dając nam do rąk tę wspaniałą księgę, Bóg przemawia do nas tak samo, jak przemawiali matka i ojciec, i piastunka. Tym, którzy nie znają liter, Biblię będą czytać inni w tym języku, który jest im najbliższy, najlepiej znany; w języku, który kochają.
Król wydał pozwolenie na Biblię, pozostaje więc tylko zorganizować dystrybucję. Cromwell chce, żeby każda parafia dostała po jednym egzemplarzu, który umieści w miejscu dostępnym dla ludzi. Potrzeby idą więc w tysiące. Jego przyjaciel, uczony Miles Coverdale, podejmuje się przeróbki przed wydrukowaniem w Paryżu. Francuscy drukarze są najszybsi w Europie. Tyle że działa tam inkwizycja.
Dawniej drukowałby w Antwerpii. Ale panem tych ziem jest Karol, a Karol jest w bojowym nastroju. Siada się do stołu z jego ambasadorami, z Mendozą, z Chapuysem, żeby spędzić przyjemny wieczór na rozmowach o książkach przy dobrym jedzeniu i odrobinie muzyki. Nie wolno jednak zapominać, że ich reżim grzebie kobiety żywcem.
Gdy we wrześniu niemieccy lekarze wracają do domu, król chwali ich za pobożność i wiedzę. „Powinni wrócić – mówi Henryk. – Drzwi są otwarte”. W tym samym miesiącu on, wicekról, wydaje nowe rozporządzenia dla Kościoła. Koniec z pielgrzymkami. Koniec z dzwonem na Anioł Pański rzucającym chłopów na kolana podczas pracy w polu. Żadnych płonących świateł przed posągami i obrazami. Same wyobrażenia pozostają z wyjątkiem tych, którym ludzie przynoszą ciasteczka owsiane i piwo; z wyjątkiem strojnych czerwonoustych Matek Boskich, które noszą srebrne buty, choć biedacy chodzą boso.
Także jesienią Cromwell wprowadza sposób liczenia ludzi. Każda parafia musi utworzyć rejestr chrztów, ślubów i pogrzebów. Od teraz jego rodacy będą wiedzieli, kim są i skąd pochodzą, kim są ich krewni i jak się nazywał ich dziadek. Wuj Norfolk i jemu równi mają heroldów, którzy informują ich o rodowodzie. Pole’owie, Courtenayowie, Vere’owie i Talbotowie mają herby oraz godła. Ich przodkowie zostali pogrzebani pod własną podobizną i jeszcze zanim arystokraci nauczyli się pisać, mieli obłaskawionych księży, którzy zapisywali ich życie. Ale rzeźnik albo oracz, pasterz albo czeladnik szewski – z tego, co im wiadomo, równie dobrze mogliby dorastać w lesie jak muchomory.
Przyjaciele pytają:
– Jakie masz wiadomości z Antwerpii od swojej córki?
Zmienia temat. Nie chce rozmawiać o Jenneke. Myśli: może nie jestem wzorem ojca, ale ona wie, gdzie mnie znaleźć. Jeśli coś napisze, wiadomość do mnie dotrze. Ludzie Vaughana prześlą ją najszybszą pocztą. Ale nazwisko Cromwella nie daje jej żadnej ochrony, raczej odwrotnie, a jeśli Jenneke trwa w przekonaniu, że przeżywamy właśnie koniec świata, to jest groźna dla niego i dla wszystkich swoich krewnych.
W środku lata towarzyszy królowi podczas podróży po Kencie. W Dover spotykają się z lordem Lisle’em, który przybył nagabywać króla w sprawie opactw.
– Rozmawiaj z Riche’em – radzi mu król znudzony.
– Z Riche’em? – powtarza lord Lisle. – Nigdy nie było większego zdziercy niż Riche. Chce szylinga za to, że powie ci dzień dobry.
– Jest prawnikiem – odrzeka król. – Jak inaczej miałby zarobić?
Król swobodnie zachowuje się przy Lisle’u, który w czasach młodości był dla niego dobrym wujem. Ale odziedziczone po Plantagenetach rude włosy Lisle’a najpierw poszarzały, a teraz zrobiły się siwe. Wiek go przygasił.
– Cóż, Cromwell – zwraca się do niego Lisle, oklepując się od góry do dołu, jakby szukał pieniędzy. – Co dzień otrzymuję listy od ciebie, ale nieczęsto rozmawiamy osobiście.
– Niestety nie – odrzeka Cromwell. – Mam nadzieję, że lady Lisle już wydobrzała?
Lisle zdobywa się na smętny uśmiech.
– Jej brzuch nareszcie opadł. Biedactwo, w życiu nie widziałem kobiety tak rozczarowanej swoim stanem.
– Chcę kupić jej ziemię w Painswick – oznajmia Cromwell. – Dobrze zapłacę.
Lisle jest rozbawiony.
– Doszedłeś do wniosku, że przyda ci się kawałek Gloucestershire? Sussex nie zaspokaja twojego apetytu? Wasza królewska mość, czy tych nowych ludzi nie da się powstrzymać?
– Mam nadzieję, że nie – odpowiada król. – Polegam na nich, wuju.
Lisle kołysze się na piętach.
– Nie wiedziałem, że się wyprzedajemy.
Król śmieje się jak chłopiec.
– Wuju, ilu ty rzeczy jeszcze nie wiesz!
Henryk jest w przystępnym nastroju, chociaż sporządza plany budowy fortec. „Porozmawiam z każdym”, zapewnia. Rozmowa nic nie kosztuje, chyba że chodzi o spotkanie z królami, ale nawet wtedy, jak sugeruje Franciszkowi, może przebiegać w spokojny sposób: może się umówimy pod Calais? Nadal chętnie obejrzałby francuskie kandydatki na żonę. Może Franciszek mógłby przywieźć ze sobą kilka?
Franciszek oschle odpowiada, że nie widzi powodu, aby się spotykać. Henryk mówi:
– Cromwell, Franciszek nie wypełnia zobowiązań traktatowych. Jest mi winien rentę za cztery lata. Powiedz Francuzom, że jeśli nie zapłacą, najadę na nich.
Członkowie rady przerażeni biegną za nim:
– Cromwell, nie mów im niczego takiego!
Innego dnia król poleca:
– Wezwij Chapuysa.
W grę wchodzi kilka małżeństw: jeśli Maria weźmie Dom Luisa, to nie tylko dorzucimy młodą Elżbietę, ale lady Małgorzata Douglas może poślubić jakiegoś sojusznika cesarza, może we Włoszech. Król zaoferuje także Marię Fitzroy, wdowę po swoim zmarłym synu. Chapuys i Mendoza dostają zaproszenie do pałacu Richmond, żeby spędzić dzień z córką króla. Lady Maria znów gra na lutni. Chapuys relacjonuje: czule wyrażała się o swoim przyjacielu Cremuelu. Dodaje ciszej, z uśmiechem:
– Wydaje się przekonana, że ocalisz ją przed niechcianym narzeczonym.
Ta wizyta kończy misję Mendozy. Król wydaje dla niego pożegnalną ucztę.
– Cesarz pokrył jego londyńskie wydatki – dąsa się Chapuys – i niewątpliwie hojnie go wynagrodził. A ja od miesięcy nie widziałem ani grosza i jestem zmuszony zaciągać pożyczki.
Teraz jednak ambasadorowie francuscy i cesarscy spotykają się, żeby porównać notatki, nie tylko dotyczące skąpstwa swoich książąt, lecz także gierek uprawianych przez angielskiego króla i jego ministrów. Skoro ich suzerenowie są teraz sojusznikami, myślą, to dlaczego nie my? Castillon powiada:
– Otrzymujemy więcej wiadomości na temat młodego Edwarda. Ponoć ma już cztery zęby. Jesteśmy przerażeni, Cremuel.
Król poleca, żeby powiadomić ambasadorów o jego zamiarze podjęcia rozmów z księciem Kleve na temat jego siostry. Niech się trochę poruszą, trochę zatrwożą.
– Daj im do zrozumienia, Cromwell, że mariaż z Kleve ma dla mnie wiele korzyści.
Ponieważ nasz książę zbliża się do dwunastego miesiąca życia, nadchodzi czas, żeby wyznaczyć piastunkę, która zastąpi mamkę. Cromwell dokonuje więc wyboru, po czym razem z Wriothesleyem na luźnej kartce papieru wylicza, jak rozdysponować dochód króla. Chce przeznaczyć dwadzieścia tysięcy marek na naprawę portów i zamków. W trosce o biednych i chorych Henryk będzie musiał sfinansować szpitale, które przedtem prowadzili mnisi, Cromwell będzie na to potrzebował dziesięciu tysięcy marek. Planuje też poprosić o pięć tysięcy marek na zatrudnienie ludzi, którzy wyremontują drogi publiczne.
– Nie poddajesz się w tej sprawie – zauważa Wriothesley.
Próbował już wcześniej, ale parlament odmówił poparcia. Król był bardziej przychylny. Księciu wszak wypada zaopiekować się ludźmi bez środków, dać im sposób na uczciwe życie.
– Choć prawdopodobnie – mówi Cromwell do Wriothesleya – król Artur nigdy się nie zajmował takimi sprawami. W jego czasach zamki remontowały się same, a żebracy byli Chrystusami w przebraniu.
Nasz człowiek w Brukseli, Hutton, umiera. Wriothesley musi tam pojechać, zarządza król: pomoże wdowie po Huttonie zakończyć wszystkie sprawy na miejscu i wrócić do Anglii, przede wszystkim zaś wkradnie się w łaski królowej Węgier, namiestniczki cesarza. Ona lubi przystojnych mężczyzn, a Wriothesley jest zarówno przystojny, jak i elokwentny. No i już czas, żeby Hans znów wyruszył w drogę. Razem z nim jedzie Philip Hoby z prywatnego apartamentu króla, żeby odgrywać kochanka w imieniu swojego monarchy. Musi przedstawić zalety Henryka: jego szczodrość, jego łaskawość, jego pokojową naturę. Czy Philip został odpowiednio poinstruowany? On, Cromwell, bierze go na stronę.
– Podczas spotkania z każdą z tych dam, francuską czy cesarską, bez różnicy, musisz sprawić wrażenie, gdy zostaniesz do niej wprowadzony, że zaniemówiłeś z zaskoczenia. Masz uciec wzrokiem od niej, jakby w panice, a potem powoli, powolutku, jakby brakowało ci odwagi, podniesiesz wzrok na jej twarz.
– Tak, rozumiem – mówi Philip Hoby.
– Później jeszcze raz odwrócisz wzrok. Ale wtedy w taki sposób, jakby ci to sprawiało ból. Spuść wzrok, wpatruj się w swoje buty i ciężko westchnij.
Philip nie może się powstrzymać, natychmiast wykonuje instrukcję.
– Dopiero wtedy wyjąkaj uprzejmości, ale pamiętaj, że straciłeś panowanie nad sobą. Obmacaj kieszenie, przeszukaj torbę. Ach, tutaj jest moja instrukcja, powiedz, nadal cały rozedrgany. Wyjmij pismo. Przesuń palcami po wyrazach. Odczytaj: „Mój pan przekazuje” i tak dalej. „Tajna Rada zapewnia, że…”.
– I ciągle mam niby tracić orientację? – upewnia się Hoby.
– Po odczytaniu odsuniesz od siebie tekst, jakby budził twoją odrazę, i wybuchniesz: „Pani, muszę to powiedzieć. Napływające meldunki wspominały o blasku twoich oczu, słodyczy twoich ust, młodzieńczej świeżości cery. Ale żaden opis nie potrafi oddać choćby części powabu, na który dane mi jest teraz patrzeć”.
Cromwell kontynuuje:
– W tym miejscu, Philipie, musisz położyć rękę na sercu. Ona musi pomyśleć: „Ach, ten poseł się we mnie zakochał!”. Wtedy się do ciebie uśmiechnie, zacznie ci współczuć. Miej speszoną minę, ale pozwól jej sprawić, że się otworzysz. „Niestety, pani, jesteś dla książąt, nie dla ludzi mojego stanu. Ale byłbym pocieszony, gdybym mógł cię oglądać jako królową Anglii u boku tak szlachetnego, tak wielkiego i łagodnego księcia”. Gdy zacznie trzepotać rzęsami, działaj szybko. Nakłoń ją, żeby się zgodziła na portret.
– Wtedy mam zawołać Hansa – mówi Philip. – Rozumiem.
Cromwell klepie go po ramieniu.
– Wierzę w ciebie.
Odzywa się Rafe:
– Skoro już wiem, jak się załatwia te rzeczy, zaskakuje mnie, że sam jeszcze nie masz żony. Zaskakuje mnie, że nie masz tysiąca żon.
*
Pod koniec lata Cromwell jedzie do Lewes spotkać się z Grzegorzem i swoim wnukiem. Zaraza nie tylko uniemożliwiła wizytę króla, ale zmusiła też Grzegorza do opuszczenia terenu opactwa ze wszystkimi domownikami. Schronień jednak mu nie brakuje, może wybierać między przestronnymi rezydencjami położonymi w promieniu kilku mil. Dziecko zdrowo się rozwija. Małżonkowie, o ile da się ocenić, są szczęśliwi. Biedna Joanna nie żyje, ale siostra podtrzymuje jej wartość. Młody książę potrzebuje dobrych wujów i protektorów: Edward Seymour zachowuje miejsce w tajnej radzie, a jego brat Thomas w prywatnym apartamencie króla.
Jeśli Grzegorz nadal myśli o nieporozumieniu dotyczącym jego żony, nie pokazuje tego po sobie. Ojciec i syn wybierają się razem na przejażdżkę; idealny okrąg purpurowego słońca wisi nad linią łagodnych wzgórz. Niebo zamieniło się w lustro, przed którym paraduje słońce: światło bez cienia, jak światło na początku świata. Trajkot Grzegorza cichnie; słychać tylko skrzypienie uprzęży i oddech koni, który brzmi tak, jakby go tłumiły, żeby się poruszać w ciszy, rysując wyniosłe sylwetki na tle srebrnego nieba. Gdy poduszkowe wzgórza znikają w oddali, Cromwell ma wrażenie, że mknie donikąd, w pustkę, nad którą unoszą się wspomnienia.
Myśli o tych spośród swoich znajomych, którzy zginęli w płomieniach, jakby upadli na powierzchnię Słońca. Mały Bilney; cierpki uparty Tyndale; młody wrażliwy John Frith.
Gdy zajeżdżają na kolację, światło przybiera kolor piór gołębia. Cromwell oddaje konia stajennemu i na twarz przywołuje oficjalną minę. Ziemiaństwo wschodniej części hrabstwa Sussex trzeba zabawiać i rano, i wieczorem. Bess sprawdza się jako gospodyni, wprawy w tej roli nabrała u boku pierwszego męża. Grzegorz tryska energią, jest dobrym kompanem, wciąż chętnie słucha i uczy się; jego wzrok często wędruje ku twarzy ojca.
– Szkoda, że nie ma z nami Richarda – mówi Grzegorz. Ale Richard, wzbogacony o kilka klasztorów, urządza swoje domostwo w Huntingdonshire. Nie dalej jak w listopadzie sam będę chciał towarzystwa Richarda. Do pomocy w Tower.
*
Pod koniec sierpnia Cromwell aresztuje Geoffreya Pole’a. Geoffrey jest najmłodszy z klanu i cieszy się najmniejszym zaufaniem: swojej rodziny, swojego księcia oraz własnym.
Cromwell nie śpieszy się z przesłuchiwaniem więźnia. Geoffrey jest przetrzymywany w warunkach odpowiednich dla szlachcica będącego kuzynem króla. Reginald Pole z pewnością odczyta sygnał, który Cromwell mu wysyła: jeszcze ma czas, żeby ocalić swoją rodzinę. Może wrócić do domu i stanąć z Henrykiem twarzą w twarz.
W trakcie oczekiwania Cromwell sięga do swojej pamięci i swoich notatek. Sprawdza raporty od ludzi bliskich Pole’om: kapelanów, służących, posłańców i pośredników. Przekopuje się przez dokumenty z czasów, gdy w Kencie pojawiła się fałszywa prorokini i została przyjęta przez Courtenayów. Wertuje zapiski, które zrobił po rozmowie z Francisem Bryanem, gdy dwa lata temu trzymał go w Tower. Francis jest kopalnią sugestii. Dla podejrzliwego umysłu wręcz każde jego słowo to skarbnica aluzji.
Cromwell przygotowuje się do obalenia dwóch najbogatszych, najznamienitszych rodów Anglii. Posiadają ziemię we wszystkich południowych i zachodnich hrabstwach. Jeśli cesarz podbije królestwo, przedstawiciela jednej z nich osadzi na tronie: albo Montague’a, brata Pole’a, albo Henry’ego Courtenaya markiza Exeteru. Jeśli natomiast przez wzgląd na matkę królową zostanie Maria, wówczas wydadzą ją za jednego albo drugiego i uczynią z niej marionetkę tańczącą między dwiema rodzinami.
Największe rody Anglii wywodzą swoje pochodzenie od cesarzy i aniołów. Dla nich Henryk Tudor jest synem walijskich złodziei koni. Parweniuszem, uzurpatorem. Dlatego można łamać składane mu przysięgi.
*
W Canterbury na początku lipca razem z królem obejrzeli nową sztukę o Beckecie, wymyśloną przez Johna Bale’a na zlecenie Cromwella i odegraną przez jego aktorów. Niektórzy uchowali się z trupy Jerzego Boleyna. Niektórzy są młodzi i nie boją się nowatorskich wątków, nie mają uprzedzeń, żeby wkładać w usta zmarłych nowe słowa.
Becket jest angielskim świętym, bliższym Anglikom niż Święty Jerzy. Był prawdziwym człowiekiem w odróżnieniu od niektórych zniszczonych tego lata; był londyńczykiem, pochodził z Cheapside. Zanim się urodził, jego matka śniła, że przez jej ciało przepływa Tamiza. W tym śnie jej dziecko było już poza nią, leżało na purpurowym nakryciu, spoglądając na sufit. Potem nagle płaszcz sam się rozłożył i przykrył łóżko, przykrył cały pokój, a ona się cofała, trzymając krawędź tkaniny, aż dotarła na krawędź wszechświata, między księżyc i gwiazdy.
Niektórzy mówią, że Becketa urodziła saraceńska księżniczka, ale bardziej prawdopodobne, że jego matka była córką bławatnika. Jej syn przybywał znikąd, a dzięki łasce króla został lordem kanclerzem i arcybiskupem. Ale gdy został wyniesiony do tych godności, wzgardził książętami, wierząc w stare kłamstwo, że papieże są postawieni nad nimi; myślał, że wszyscy księża stoją ponad prawem. Gdy król głośno wyraził, jak bardzo jest z niego niezadowolony, czterej lojalni rycerze wyruszyli do Canterbury, żeby wytknąć mu błędy.
Rycerze ci zostawili broń pod morwą i na spotkanie z arcybiskupem poszli z pustymi rękami, okazało się jednak, że jest on arogancki, bezwzględny i niezdolny do poprawy. Wówczas rycerze wrócili po broń, poszli za arcybiskupem do katedry, dzwoniąc metalowymi stopami o kamienną posadzkę. Becket mógł się schować na dachu albo w krypcie. Stał jednak przy ołtarzu Świętego Benedykta, czekając na śmierć.
Jeden z rycerzy uderzył go płazem miecza, nakazując mu opuszczenie świętego miejsca. Ale Becket tylko podniósł ręce i skierował oczy ku niebu, przysięgając, że raczej umrze tu, gdzie stoi. Pierwszy cios utoczył krwi, którą arcybiskup otarł rękawem. Drugi rozciął czaszkę i rzucił go na kolana. Becket upadł na podłogę twarzą w dół, wówczas pałasz Richarda le Bretona ściął czubek jego głowy. Później sir Hugh de Morville postawił stopę na karku konającego, wyciągnął na wierzch jego mózg i rozmazał go na kamiennych płytach, raczej rozsądnie przy tym stwierdzając: „Teraz już się nie podniesie”.
Gdy wieść o jego śmierci się rozeszła, mieszkańcy miasta tłumnie przybyli do opactwa, wyjąc i zawodząc przeciwko rycerzom. Mnisi wetknęli zwłoki do kamiennej trumny i pochowali ją w pośpiechu. Nie omieszkali jednak oznaczyć miejsca, w którym Becket skonał. Cuda zaczęły się po dwóch dniach. Zesztywniałe ramiona drgały w stawach. Kaleki tańczyły. Szybciej niż pierdnięcie diabła rozniosła się po całej Europie wieść, że ten niegodziwiec zmarł męczeńską śmiercią za Kościół Święty, matkę naszą, choć przecież padł ofiarą własnej dumy. W ciągu dwóch lat papież uczynił go świętym. Zaczął się popyt na relikwie. Jego krew, rozcieńczoną tak bardzo, że zostało ledwie wspomnienie po niej, sprzedawano w całym ówczesnym świecie. Miejsce zaznaczone przez mnichów stało się jego sanktuarium. Nawet wszy z jego włosiennicy były święte. Pięćdziesiąt lat po śmierci szczątki umieszczono w nowym, bogatym relikwiarzu na podeście za ołtarzem głównym. Niebawem wierni pokryli skrzynię złotem i drogimi kamieniami. Król Francji podarował rubin wielkości kurzego jaja. Królowa Katarzyna była tam częstym pielgrzymem. Do jego kości modlił się cesarz Karol. Jeśli zaś chodzi o winnych rycerzy, pojechali do Rzymu się płaszczyć. Papież wysłał ich na służbę do Ziemi Świętej, wiedząc dobrze, że nie wrócą stamtąd żywi.
Becket był człowiekiem mściwym i jego mściwość nie umarła razem z nim. W pewnym kentyjskim mieście, w którym był wyśmiewany, za jego przyczyną jedno pokolenie dzieci rodziło się z ogonami. Z innego miejsca, gdzie spotykały go zniewagi, wypędził wszystkie słowiki i po dziś dzień ich śpiew nie uraduje tam ani kochanków, ani poetów.
Co roku mieszkańcy Canterbury odgrywają śmierć Becketa według relacji mnichów, ponieważ do dzisiaj żadna inna wersja tej opowieści nie była dostępna. Tłumy wylegają na ulice rozgorączkowane, jakby tym razem cała historia mogła się skończyć inaczej. Sprzedawane są gorące paszteciki. Przechodzą procesje z bębnami i piszczałkami, po czym zaczyna się pokaz. Rycerze dostają dwa pensy i trochę piwa, ale odgrywający biskupa zarabia szylinga, ponieważ rycerze zadają mu ból, rzucając nim o kamienne płyty tak, jak był rzucany stary arcybiskup. Gdy Becket wzywa Chrystusa, dziecko kucające za ołtarzem spryskuje podłogę świńską krwią. Aktor jest wynoszony. Później wszyscy dostają coś do picia.
*
Wrzesień. On sam, lord Cromwell, przyjeżdża do Canterbury i wzywa miejscowe osobistości.
– Nie są to dla was łatwe czasy, panowie, ale musicie wiedzieć, że król nienawidzi waszego świętego i jeśli chcecie zachować przywileje, którymi się cieszy wasze miasto, okażecie mu swoją lojalność, utrzymując spokój na ulicach. Owszem, stracicie pieniądze, gdy przestaną przybywać pielgrzymi, ale możecie się zająć handlem. Nie płaczcie mi w rękaw, skoro mieszkacie na terenie obfitującym w wełnę i otoczonym przez wielkie porty. Nie możecie kontynuować nadużycia, które jest obrazą dla rozumu, tylko dlatego, że z różnych stron przybywają do was ludzie, żeby się na nie gapić.
Miasto jest pełne. Cromwell nocuje u przeora, ale i tak nie znalazłby wolnego pokoju w Morświnie, Delfinie, Mitrze, Słońcu, Koronie ani Szachownicy. Gospoda Pod Bykiem zapełniła nawet kiepskie pokoje na tyłach, które wychodzą na jatkę przy Butchery Lane. Mnisi zostali uprzedzeni odpowiednio wcześniej. Nie próbują nawet stawiać oporu. Cieszą się, że sam klasztor pozostanie otwarty, a raczej ponownie ufundowany przez króla. Relikwiarz Becketa nie jest pierwszym, który zostaje zniszczony. Metoda zawsze jest taka sama: metale oraz kamienie szlachetne się oddziela, waży, wycenia, a następnie przewozi do królewskiego skarbca. Później domniemany święty zostaje ponownie pogrzebany w jakimś przyzwoitym, ale nieznanym miejscu.
W ładny jesienny dzień oczyszczają teren katedry. Przeor Goldwell prosi, żeby go zwolnić z uczestniczenia w ekshumacji, i udaje się na spoczynek. Ludzie wicekróla siedzą przy palenisku do późna. Kończy się nocne oficjum i nadchodzi godzina jutrzni. Skinieniem głowy Cromwell daje sygnał doktorowi Laytonowi, który jest jego pełnomocnikiem.
Młody mnich prowadzi ich najkrótszą drogą na miejsce pochówku. Za ich plecami obracają się klucze, trzaskają zasuwy, opadają rygle. Przed nimi rozciąga się olbrzymia nawa główna: czarne, rozbrzmiewające echem przestworze, w którym Cromwell rozstawił ludzi z psami. Słyszy drapiące podłogę łapy zwierząt i ich dyszenie, gdy się szarpią na smyczy. To brytany. Ich szczęki są jak imadła. Dopadną każdego intruza i wrzeszczącego powalą na ziemię. „Sweeper! – krzyczą przewodnicy psów. – Sturdy! Diamond! Jack!”
Chwilę wcześniej mnisi zapalili pochodnie wokół grobowca. Cromwell idzie w stronę światła. Liczy zebranych świadków: klerkowie Layton, wybrani mieszczanie. Chce, żeby wszyscy stali w widocznym miejscu, żeby nikt się nie kręcił po przepastnym kościele.
– Spuścić psy.
W mgnieniu oka czarna pustka wypełnia się warczeniem.
– Jezu – jęczy Christophe. – Brzmią jak zabłąkane demony.
Cromwell wyciąga rękę i znajduje ramię chłopca.
– Trzymaj się blisko.
Nawet Francuz zna legendy tego sanktuarium, a co dopiero miejscowi. Zbici w gromadkę mieszkańcy miasta – członkowie władz gildii i rajcy – wychowywali się na historiach o tych, którzy za niewłaściwe obchodzenie się z relikwiami świętych padli ofiarą zarazy albo trądu lub zostali uduszeni niewidzialną pętlą i umarli, wijąc się w konwulsjach na podłodze.
– Jesteśmy gotowi – oznajmia Cromwell. Widzi, że zbliża się do niego jakiś mnich, w jego ręce dostrzega metalicznie połyskujący przedmiot. Natychmiast sięga do piersi po swój nóż, ale mnich przystaje i w migotliwym świetle widać, że trzyma nie broń, lecz czaszkę Becketa. Przytulił ją do habitu, jakby niósł jakieś wystraszone zwierzę, któremu jest zimno. – Daj to tutaj – poleca.
Srebrna pokrywa spaja spękane fragmenty kości. Tysiące ust dotykały tej relikwii; ale Cromwell jest klientem prostytutki i nie ma czasu na pocałunki. Podnosi Becketa, umieszczając jego oczodoły naprzeciwko swoich oczu, i wpatruje się w ich bezmyślność. Podnosi czaszkę jeszcze wyżej, żeby zobaczyć miejsce, w którym została odrąbana od kręgosłupa. Z żadnych zapisów nie wynika, że czterej rycerze odrąbali Becketowi głowę. Jego wyznawcy zrobili to później.
– Zerkniemy na resztę? – pyta doktor Layton.
Po oderwaniu klejnotów i złoceń na kamiennych płytach stoi teraz trwała żelazna skrzynia podobna do kufrów używanych przez naszych przodków od niepamiętnych czasów. Cromwell przesuwa palcami po jej powierzchni: pokryła ją rdza.
– Jezu, Layton – mówi – mnisi stracili wielką okazję. Mogli zeskrobywać tę rdzę każdej wiosny, a sprzedałaby się za więcej niż sproszkowany róg jednorożca.
– Dajcie mi tu światło – poleca Layton. Skrzynia została zaspawana ołowiem. – Sprawdź, czy spaw trzyma. – Robotnik kuca, żeby ocenić zabezpieczenie, przesuwając palcami wzdłuż całej jego długości. Doktor Layton kuca obok niego. – Mógłbym przysiąc, że nie była otwierana przez długie lata, milordzie.
Obawiają się, że kości zostały skradzione przez jakiegoś zbuntowanego mnicha, który posłał je kurierem do Rzymu albo ukrył w jakiejś urnie, gdzie mają czekać na powrót starych czasów. Jeśli jednak zabezpieczenie jest nienaruszone…
– Mogłem teraz leżeć w puchowym łóżku, doktorze Layton.
– Ja bym nie odpuścił takiej okazji – odrzeka Layton. – Za nic.
Robotnik staje prosto.
– Mamy otworzyć wieko?
Odzywa się jakiś mnich:
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece.
Kątem oka Cromwell zauważa, że świadkowie próbują się wycofać z kręgu światła.
– Nie odchodźcie za daleko, bo psy was dopadną – ostrzega.
Robotnik jest kamieniarzem, przyniósł ze sobą torbę z narzędziami. Wszystkie je wykonał kowal, myśli Cromwell. Jakiś bezimienny rzemieślnik trzy stulecia temu stopił ołów, który teraz rozkruszymy, żeby otworzyć wieko. Robotnik mówi, że użyje dłuta. Niektórzy kowale nie umieją robić dłut ani nawet punktaków, wówczas trzeba je naprawiać po każdym użyciu. Walter mawiał, że trzeba czekać, czekać i czekać, aż kolor się zmieni z czerwieni zachodzącego słońca w szarość popiołu. Liczą się trzy ostatnie uderzenia młotem.
Każde uderzenie dźwięczy. Raz, dwa, trzy. Cromwell sam otworzyłby skrzynię, gdyby nie godność urzędów: wicekról do spraw Kościoła, Cromwell z Wimbledonu, lord strażnik tajnej pieczęci. Rycerz Orderu Podwiązki.
Kamieniarz wstaje, głośno wypuszczając powietrze. Obchodzi skrzynię i przyklęka w innym miejscu.
– Jeszcze jedna pochodnia! – krzyczy Cromwell.
Płomienie liżą posadzkę, kołysząc się, a za jego plecami rozlega się krzyk: „Na górze!”. Cromwell obraca się dookoła niczym czarny wir aksamitu i futer. Psy zaczynają wściekle szczekać. Wysoko nad ich głowami coś przecina przestrzeń, kołysząc się w powietrzu. Cromwell zauważa krawędź skrzydła, zarys szybującego wysoko dużego ptaka albo nietoperza.
Zakapturzeni mnisi padają na kolana. Ktoś mdleje i osuwa się na kamienne płyty. Cromwell woła, żeby przynieść więcej światła. W nawie kołyszą się latarnie. Przewodnicy powstrzymują psy.
– Na uda Maryi! – krzyczy Christophe. Wysoko pod dachem pracujący kiedyś na rusztowaniu kamieniarz zostawił płaszcz. Z rozłożonymi rękawami wygląda, jakby płynął przez mrok.
Kilka razy klepnięty w policzki zemdlony mężczyzna zostaje przywrócony do pionu. Chwiejnym krokiem wychodzi na zewnątrz, odprowadzany przez dwóch innych świadków, którzy będą o tym opowiadać przez długie lata. Rozlega się niepewny śmiech.
– To chyba nie jest twój płaszcz? – pyta kamieniarza Layton.
Kamieniarz przecząco porusza głową. Przeżegnałby się, gdyby nie przeszkadzało mu dłuto w dłoni.
– Przysięgam na Świętą Barbarę, że się poruszał! – wykrzykuje jeden z mnichów.
Cromwell odzywa się spokojnym głosem:
– Panowie, widzieliście sami, to tylko część garderoby.
To mają być Anglicy? Zwycięzcy spod Azincourt? Strach skacze pod ich skórą jak pchły. Ktoś taszczy długą żerdź i krótką drabinę, po czym dźga płaszcz, jakby był wisielcem dodatkowo skazanym przez państwo na poniżenie. Cromwell zwraca się do kamieniarza:
– Drogi panie, kontynuuj.
Trzy kolejne uderzenia. Każde przeszywa ciało wibracjami, przyśpieszając bicie serca.
– Teraz łomem – poleca.
Wieko się unosi, uwalniając przykry zapach, odór jak z masowego grobu ofiar zarazy. Jest niczym uderzenie pałką. Wszyscy się cofają. Cromwell ma w kieszeni płaszcza flaszkę okowity. Pociąga z niej duży łyk, a następnie przekazuje ją Christophe’owi. Chłopak pije i się krztusi.
– Ale pali! – mówi z wdzięcznością. – Dlaczego nie dałeś mi tego wcześniej, panie?
– Jestem gotów – oznajmia kamieniarz. – Pomożecie mi, panowie.
Raz, dwa i trzy: pan i jego ludzie zdejmują wieko i odstawiają na podłogę. Doktor Layton stoi tuż przy nim. W półmroku mnisi drepczą w miejscu albo sapią, albo modlą się na głos.
W skrzyni uchowały się tylko szczątki człowieka. Żebra świętego zniknęły, chyba że się zamieniły w ten pył; Cromwell przesiewa go między palcami. Długie kości skrzyżowano – przedramieniowe i golenie, udowe i ramienne. Tworzą kwadrat, pośrodku którego leży czaszka.
Odzywa się kamieniarz:
– Chryste żywy! Mam to zrobić, panie, czy chcesz sam?
– Ty – odpowiada Cromwell. – Podnieś wysoko, żeby wszyscy zobaczyli. Jeśli ja to zrobię, nie uwierzą. Będą myśleli, że to jakaś kuglarska sztuczka.
Kamieniarz wysoko podnosi ręce, by zademonstrować czaszkę. Świadkowie tłumią okrzyki zdumienia. Przeraźliwie ujadają psy. Ich sylwetki podskakują i opadają. „Leżeć! Leżeć!” – krzyczą ich przewodnicy. Tylko łowca płaszcza niewzruszenie tkwi na drabinie.
– No cóż – odzywa się doktor Layton – do Becketa należała albo srebrna czaszka, albo ta. Nikt nie jest na tyle święty, żeby mieć dwie głowy.
Smród, zauważa Cromwell, zaczyna słabnąć, a raczej się rozpraszać w panujących wokół przykrych zapachach: potu strachu i oddechu nieświeżego od wczesnego poranka. Cromwell mógłby przysiąc, że któryś mnich się posikał – albo powiedzmy, że to była jedna z bestii biegających po nawie. Teraz już je widzi: muskularne sprężyste sylwetki, rozwarte szczęki i wywalone ozory. Obraca czerep w dłoniach. Jego palce przesuwają się po sklepieniu czaszki. Wtyka je do sfatygowanych oczodołów.
– No dobrze, a skąd się wzięła ta druga relikwia?
Skoro to jest czaszka Becketa, kim jest bezimienny nieszczęśnik w srebrnej oprawie całowany częściej po śmierci niż za życia, człowiek, którego czaszki dotykały wargi księżniczek? Czy zmarł na febrę? Zakrztusił się pestką śliwki? Czy pewnego dnia mnisi powiedzieli: „Ten człowiek jest niczyj, może więc zrobimy z niego Becketa”, po czym zanieśli jego zwłoki na dziedziniec i rzucili się na nie z siekierą?
Odkłada czaszkę do skrzyni między skrzyżowane kości.
– To sanktuarium jest szalbierstwem – zauważa na głos. – Nie wiemy nawet, czy to na pewno golenie i uda Becketa. Możemy mieć do czynienia z wieloma pomieszanymi szkieletami.
Jakże się już ochłodziło, jakby rok w jednej chwili przeskoczył od pory opadania liści do adwentu. Doktor Layton zaciera zziębnięte ręce.
– Czy skończyliśmy, milordzie? Opiszę wszystko, cośmy tu znaleźli. Czego byłem naocznym świadkiem.
Odzywa się dzwon na poranną modlitwę. Gdy wychodzą z budynku, widzą swoje oddechy. Gwiazdy bledną.
– Lordzie Cromwell. – Podchodzi do niego jeden z mnichów. – Przygotowaliśmy…
– Kolejny grób nie będzie potrzebny. Król chce mieć te kości.
Mężczyzna gapi się na niego. Tylko wiele lat zakonnej dyscypliny powstrzymuje go przed okrzykiem: „Jakim prawem nie zostanie pogrzebany tutaj?”.
– Oderwijcie srebro od czaszki – poleca. – Każcie je zważyć, a następnie dopiszcie do listy metali. To, co zostanie, włóżcie do skrzyni razem z drugą czaszką. I z kolejnymi, bo mogą się jeszcze pojawić. Nie będę zaskoczony, jeśli ten niegodziwiec miał sześć głów. Skrzynię zabiorę dzisiaj ze sobą. W moim imieniu odbierze ją monsieur Christophe. Nie musicie jej ponownie zabezpieczać.
Psy zostają przywiązane i odprowadzone, skomlą przy tym i powarkują, ale machają kikutami uciętych ogonów. Po przepracowanej nocy rzucą się na śniadanie. Podobnie jak my wszyscy, gdy tylko się nam uda odkasłać truciznę z gardeł.
– Dasz mi jeszcze tego napoju, panie? – prosi Christophe.
Cromwell podaje mu flaszkę.
– Możesz ją wziąć. – Przyciąga Christophe’a blisko siebie i mówi mu na ucho: – Zabierzesz te kości do domu przy Austin Friars. Jeśli ktoś zapyta, gdzie są, mów, że odjechały na wozie i nigdy więcej ich nie widziałeś.
W duchu dodaje: Chcę mieć dostęp do kości tej kanalii w każdej chwili. Król pluje, słysząc nazwisko Becketa, ale za rok albo dwa może zmienić zdanie i znów uczynić go świętym. To smutne, ale takie mamy czasy.
W tym miesiącu król zaaprobował nowe zalecenia. Biblia ma być czytana na głos, ludzie mają znać na pamięć dziesięcioro przykazań, a uczyć ich mają duchowni, po trochu z tygodnia na tydzień. „Ale, mój lordzie Cromwellu – instruuje go król – musisz pilnować, żeby mój Kościół nie był obcy dla ludzi. Zachowaj wizerunki warte czci. Zachowaj wszystkie chwalebne ceremonie. Nie oburzaj moich poddanych nowymi obcymi praktykami”.
Niemcy zapewniają: „Wiemy, że jesteś po naszej stronie, Cromwell, mimo twojej ostrożności”. Hugh Latimer mówi: „Więcej uczciwych ludzi zyskało awanse za twojej kadencji, czyli przez ostatnie pięć lat, niż przez sto poprzednich”. Thomas Cranmer stwierdza: „Oddałeś wszystko dla Ewangelii, podjąłeś wielkie ryzyko, ryzykowałeś wszystko, co masz i kim jesteś”. Robert Barnes pyta: „A jeśli król straci zimną krew?”
Cromwell ma wrażenie, że ich słowa odbijają się echem w jego głowie. Odchodzi. Jest bardzo zmęczony, wręcz wykończony. Zastanawia się, co porabia tego ranka jego córka Jenneke. Czuje się, jakby był pijany, jakby sam opróżnił tę flaszkę; przypomina mu się pewien dzień w Putney, nad brzegiem rzeki, dawno temu, gdy samotnie szedł do domu o świcie. Widzi siebie jakby z wierzchołków drzew, chwiejącego się na boki: małą postać brnącą przez białe światło dnia z posmakiem wymiocin w ustach.
*
Październik przynosi Stephena Gardinera: przyjeżdżając z Dover z całym bagażem, biskup wie, że wraca z Francji w niełasce. Bess Darrell, wysłuchawszy wielu rozmów w papistowskich domach, jest pewna, że w ubiegłym roku ktoś z naszej ambasady we Francji informował Reginalda Pole’a, jak ma się przemieszczać, żeby uniknąć agentów króla. Byłoby miło udowodnić, że Stephen zdradził. Biskup zawsze niezłomnie bronił królewskiego tytułu głowy Kościoła, ale ci, którzy znają go od dawna, są zdania, że myśli co innego, niż mówi.
To było dobre posunięcie, żeby trzymać Gardinera poza Anglią przez trzy lata. Teraz Bonner, który ma go zastąpić jako nasz poseł, na polecenie Cromwella przegląda dokumenty Stephena w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów niefortunnych wypadków, które przecież zdarzają się w życiu dyplomaty. Bonner wykonuje to zadanie z przyjemnością. Dla podniesienia rangi został mianowany biskupem Hereford i nie może uwierzyć w swoje szczęście. Z Francji przysyła listy radosne, ale też nie brak w nich uraz i narzekań ukrytych w sformułowaniach, które lorda tajnej pieczęci doprowadzają do śmiechu. Jego poprzednik, donosi Bonner, utrudniał przekazanie funkcji i zostawił listę gości ambasady, z której wyraźnie wynika, że cenił sobie towarzystwo papistów. Podczas rozmów często się zastanawiał, jak król mógłby się pogodzić z Rzymem, nie tracąc twarzy, i często podkreślał, że on, Stephen Gardiner, biskup Winchesteru, jest człowiekiem, który mógłby do tego doprowadzić.
– Zobacz – mówi do Rafe’a, wręczając mu list Bonnera. Jakimi gąsienicami są ci ludzie, którzy zżerają wszystko, co przed nimi, którzy tuczą się na królewskiej łasce, wygryzają postrzępione dziury we wspólnocie, owijają się kokonami w zakurzonych kątach, by pewnego dnia rozłupać osłonkę i wyfrunąć w jarmarcznych rzymskich szatach.
Bonner narzeka też na Wyatta. Zachowywał się on wobec Bonnera nieuprzejmie, gdy byli w Hiszpanii, a wręcz nieznośnie w Nicei. Ze wszystkiego robił tajemnicę. Okazywał nonszalancję, gdy groziło im niebezpieczeństwo. Prowadzi ekstrawagancki styl życia, a przez pokoje jego świty ciągle tylko się przewijają nierządnice. Ponadto, twierdzi Bonner, Wyatt ma do króla żal o aresztowanie sprzed dwóch lat i często o tym wspomina.
Cromwell uznaje to za prawdopodobne. Za naturalne. Gryzipiórek pokroju Bonnera nigdy nie zrozumie człowieka formatu Wyatta, nieograniczonego w czynach i słowie.
– Zawsze mnie zaskakiwało – mówi Richard Riche – że Wyatt jest ambasadorem. Bo mam wrażenie, że pochodzi z dawnych czasów, gdy galanteria, którą się wykazał, nie musiała przechodzić przez ręce urzędników króla.
Francis Bryan dowlókł się do Anglii tak chory, że może umrzeć. Król wyrzucił go ze służby w swoim prywatnym apartamencie, chociaż Bryan przysięga, że wszystkich ekscesów dopuścił się w służbie Anglii. Domownicy zabierają go na wieś i piszą do lorda Cromwella, błagając o dobre słowo.
– Wiesz, że bardzo by ci go brakowało – mówi mu Richard Cromwell. – Ilekroć nie wiesz, co zrobić, mówisz zawsze: „Aresztujcie sir Francisa Bryana”.
Cromwell osobiście nie ma nic przeciwko Francisowi. Piekielnym pastorem nazywa go ze swoistej sympatii. I złości go, że ludzie starają się o jego urzędy, jeszcze zanim umarł. Pisze do niego list, żeby wzbudzić w nim chęć życia, i prosi doktora Laytona, by wysłał mu trochę doskonałych gruszek, które hoduje w swoim probostwie w Harrow-on-the-Hill.
Wriothesley, przejeżdżając przez Antwerpię, dostarcza Jenneke jego list. Cromwell nie jest zaskoczony, gdy nie otrzymuje odpowiedzi: jeśli jego córka dostrzega jakieś ryzyko, nie powinna go podejmować. Myśli o niej; wyobraża ją sobie siedzącą pod tapiserią, na której widnieje podobizna jej matki; postrzega ją ostro i wyraźnie, podczas gdy Anzelma to już tylko wyblakły tekst. Wizyta Jenneke zapisała się w księdze jego życia – w księdze, która się rozsypuje na luźne karty. Drukarze potrafią czytać jakby w lustrze. Taki mają fach. Ich palce są zwinne, a oczy pilne. Ale wystarczy uważnie przejrzeć dowolną księgę, aby się przekonać, że niektóre litery są do góry nogami, a inne poprzestawiane.
*
Listopad: Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. Przez ostatnie dni William Fitzwilliam sześciokrotnie odwiedził Tower, żeby się spotkać z Geoffreyem Pole’em. Fitzwilliam nie stosował tortur, choć wspomniał o takiej możliwości. Po pierwszym przesłuchaniu więzień wbił sobie w pierś nóż, który jakimś sposobem zdobył.
Richard, siostrzeniec jego, Cromwella, odwiedza więźnia. Do perswazji Fitzwilliama dodaje własną.
– Po prostu wszystko nam powiedz – przekonuje Geoffreya – to takie proste. Otwórz przed nami serce i zdaj się na łaskę króla. Zrób to, zanim wybierze się tutaj mój wuj.
Wreszcie przychodzi on, lord Cromwell.
– Jak się dziś czuje Geoffrey?
Strażnik Martin odpowiada:
– Chyba dobrze. Jak na człowieka, który zrobił sobie dodatkową dziurę.
Musieli sprowadzić chirurgów, którzy uznali, że to mała dziura i po tygodniu nawet śladu po niej nie będzie. Sprowadzili żonę Geoffreya, lady Constance. Po wizycie wsiadła na łódź zalana łzami, ogarnięta paniką, wykrzykując, że Geoffrey zrujnuje całą swoją rodzinę. Fitzwilliam powiedział: „Powinniśmy wezwać Constance na posiedzenie rady, bo z całą pewnością dużo wie. Ale najpierw powinien z nią porozmawiać lord tajnej pieczęci. On osiąga duże postępy, jeśli chodzi o damy”.
Przez wszystkie tygodnie w Tower Geoffrey był traktowany godziwie. Nikt go nie obrażał ani nie zwracał się do niego inaczej niż z szacunkiem. Ale odkąd zaczęły się przesłuchania, został przeniesiony niżej i teraz w jego komnacie czuć stęchlizną. Nie chce jeść, ma podkrążone oczy. Widząc swojego gościa, z trudem wstaje z łóżka. Dobre maniery czy przerażenie?
– Cromwell – mówi.
– Słyszę, że się przebiłeś nożem. – Kręci głową. – Dobry Boże, Geoffrey, co ty wyprawiasz? Musisz się położyć czy możesz siedzieć?
Geoffrey z podejrzliwością patrzy na swój stołek, jakby spodziewał się podstępu. Martin pomaga mu usiąść.
– Fitzwilliam tu był – odzywa się Geoffrey. – Z pięćdziesięcioma dziewięcioma pytaniami. Kto formułowałby pięćdziesiąt dziewięć pytań? Dlaczego nie sześćdziesiąt? zastanawiałem się. Miał na kartce narysowany jakiś wzór i pisał między jego liniami. Powiedziałem sobie: to musi być jakaś sztuczka Cromwella.
Chyba się przestraszył rubryk na papierze. Dla niego mają tyle sensu co siedmiokąt albo inna figura kreślona przez magika.
– Te linie mają pomóc klerkom – wyjaśnia. Siada naprzeciwko Geoffreya, otulając się płaszczem. – Dzięki nim łatwiej im odnotować, kiedy, gdzie i w czyjej obecności rozmawiano o zdradzie stanu albo wywrotowej działalności. To pomaga nam pracować, zwłaszcza nad dużymi spiskami, w których uczestniczą spokrewnieni ze sobą złoczyńcy o podobnych imionach. Pamiętasz Świętą Dziewicę? Używaliśmy podobnego systemu, gdy była przesłuchiwana.
– Tę Barton? Jeszcze o niej ględzisz? Barton została powieszona.
Pierwszy przebłysk odwagi Geoffreya. Ale drżą mu dłonie.
– Owszem, jest prawie martwa – mówi Cromwell. – Biedna prosta wiejska dziewczyna, która nigdy by nie pomyślała o zdradzie, gdyby nie zepsuli jej mnisi z Canterbury. Przepowiedziała śmierć króla i królowej, która wtedy panowała. Prorokowała też moją śmierć. Według niej wszyscy byliśmy skazani na śmierć i potępienie: ja, moje małe siostrzenice, kobieta, która przynosiła jej obiady, gdy u mnie mieszkała, oraz spanielka, która leżała u jej stóp, żeby nie marzły.
– Mieszkała u ciebie? – Geoffrey jest zdumiony. – Nie wiedziałem o tym. Co jej zrobiłeś?
Cromwell pochyla się w jego stronę.
– Twoja rodzina ma szczęście, że wszyscy nie zostaliście powieszeni razem z nią. Byliście umoczeni po szyje w intrygi Barton, wy i Courtenayowie. Król okazał łaskę, bo uszanował wasze pochodzenie. Ale znasz moje zdanie w tej sprawie. Wasze pochodzenie szanuję mniej więcej tak samo jak wasze gówno. – Podnosi wzrok. – Martin, przynieś dwie świece.
Popołudnie jest pogodne i mimo niewielkiego rozmiaru okna do środka przenika blade srebrne światło z zewnątrz. Geoffrey sztywnieje.
– Jezu, tylko mnie nie przypalaj!
– Z wosku pszczelego – zwraca się do Martina. – Mały rozmiar.
Do przypalania wystarczyłyby łojówki. Geoffrey zdaje sobie z tego sprawę i jego ramiona powoli się rozluźniają. Cromwell mówi:
– Myślałem, że ty i ja się rozumiemy.
– Kto by cię rozumiał, Cromwell?
– Płacę ci od lat. Teraz się przekonuję, że tylko trwoniłem środki. Dostawałeś ode mnie pieniądze za to, żebyś miał oko na swoją rodzinę, a wygląda na to, że nie masz pojęcia o jej działaniach. To zaniedbanie, brak możliwości czy po prostu mnie oszukujesz? – Gdy Geoffrey nie odpowiada, Cromwell dodaje: – Możesz uznać, że to pytanie numer sześćdziesiąt.
Martin przynosi świece i lichtarze.
– Bo wiesz, Geoffrey – kontynuuje Cromwell – francuscy kupcy mają zwyczaj, który nosi nazwę vente à la bougie. Przypuśćmy, że masz coś do sprzedania. To mogą być bele wełny, to może być książka, to może być zamek. Zbierają się wszystkie zainteresowane strony, prowadzą dyskusję, często przy kieliszku wina, później zaczynają składanie ofert i to trwa, dopóki płonie pierwsza świeca. Martin, możesz zapalić pierwszą.
– Nic nie wiem o tym zwyczaju – odrzeka Geoffrey. – Nigdy o nim nie słyszałem.
– Gdy dopala się pierwsza świeca, licytacja ustaje. No ale kto chciałby pośpiesznie dobijać targu? Kupiec czy sprzedawca, każdy człowiek potrzebuje czasu, żeby się zastanowić. Zapalana jest druga świeca. Bywa, że padają wyższe oferty. Potem druga świeca gaśnie i transakcja zostaje zamknięta.
Zgrzytliwy śmiech.
– Czyżby twoi przyjaciele kupcy nie znali własnych zamiarów?
– Och, to nie są moi przyjaciele – odpowiada niewinnie. – To po prostu różni Francuzi, nie znam ich osobiście. Wiem tylko, jak to działa. Druga świeca zwykle podnosi oferty. Ktoś myśli sobie: położyłem na stole moją najlepszą propozycję, ale ogarnia go żal, bo widzi, jak topnieją jego szanse. Przeszukuje kieszenie, wykorzystuje zasoby przyjaciół, prosząc ich o pożyczkę, i okazuje się, że może zaoferować znacznie więcej, niż myślał. Bo widzisz, ty zaoferowałeś nam kilka nędznych pensów, a ja myślę, że stać cię na tysiąc funtów. Przeszukaj więc swoje zasoby i sprawdź, czym mógłbyś mnie przekonać.
– Co kupuję? – pyta Geoffrey.
– Caveat emptor – odpowiada Cromwell. – O to właśnie chodzi. Musisz licytować w ciemno.
Ma ze sobą torbę z papierami. Podczas gdy świeca się wypala i Geoffrey czeka w napięciu, Cromwell wyjmuje kilka dokumentów i kładzie je na stole. Martin wchodzi i wychodzi, najpierw przynosząc atrament, a później piasek. Za każdym razem Geoffrey patrzy na strażnika tak, jakby jego obecność dawała mu jakąś ochronę.
– Wybacz, że wykorzystam ten czas – odzywa się Cromwell. – Mam tu list, którym muszę się zająć, od biskupa Latimera. Biskup jest w opactwie Hailes, bada oszustwo, które tam uprawiają. Nazywają je Świętą Krwią.
Ręka Geoffreya Pole’a drga. Na samą wzmiankę o tej świętej pozostałości chce się przeżegnać. Ale uznaje, że to nie byłoby mądre.
– Latimer pisze, że to jakiś klej. Ale na widok monet prostego ludu zamienia się w płyn. – Wraca do listu Latimera. – Nie wahaj się mi przerwać, gdy będziesz gotów złożyć ofertę.
Następny list zgodnie z procedurą powinien trafić do Richarda Riche’a w Izbie Przybytku, ponieważ dotyczy przekazania klasztoru w Malling. Ale do pisma dołączona jest notka, którą własnoręcznie napisała do Cromwella przeorysza. Margaret Vernon, dawna nauczycielka Grzegorza: ta, która z taką czułością uczyła go pisać własne imię i odmawiać pacierz. „Chcę się z tobą zobaczyć” – pisze. „Przyjeżdżam w piątek. Nie mogę przyjechać z Kentu w jeden dzień. Starzeję się. Będę musiała zostać u ciebie na noc”.
– Martin – odzywa się Cromwell. – Czuję w kościach, że mój przyjaciel niebawem złoży mi ofertę. Przynieś notatki sporządzone przez lorda Southamptona, żebym je miał pod ręką.
– Southampton – powtarza Geoffrey szyderczym tonem. – Był skonsternowany, gdy zwróciłem się do niego, używając tego prostackiego nazwiska Fitzwilliam.
– Rozumiem go. Gdybym otrzymał tytuł hrabiego, oczekiwałbym, że będziesz go używał w rozmowie ze mną.
– Ty? – Geoffrey wybucha śmiechem. – Prędzej ryby zaczną spacerować.
– A drzewa śpiewać – zgadza się Cromwell. – Teraz zadam pytania. Ty udzielisz odpowiedzi, a ja zobaczę, czy gotów jestem te odpowiedzi uznać.
– Nie masz dowodów – wybucha Pole. – Wszystko, co twierdzisz, to tylko słowa. Nie potrafisz udowodnić, że kiedykolwiek zostały wypowiedziane.
– Mam listy.
– Mój brat pali listy.
– Twój brat Montague? Ciekawe dlaczego. Sterta popiołu może być wymowna.
Popołudnie dobiega końca. Cromwell przegląda notatki Fitzwilliama, pozwalając, żeby cisza rozkwitała. Czuje, że Pole nie spuszcza z niego oka. Pierwsza świeca się dopala i Martin, zerkając na niego po pozwolenie, odpala od niej drugą.
– To się nazywa le dernier feu. Dopóki światło się pali, przyjmuję oferty.
– Nie będę uczestniczył w twojej grze.
– To bardzo poważna transakcja, zapewniam cię. Nadal jestem na rynku. Pomóż mi wypełnić rubryki. Część już jest gotowa, ale – Cromwell podnosi kartkę – jak sam widzisz, zostały jeszcze puste miejsca. Jeśli we dwóch zdołamy je uzupełnić, zaoferuję ci życie. Na moich warunkach, nie na twoich, ale jednak nadal twoje życie. Będziesz mógł je spędzić spokojnie. Z dala od dworu. Nie jestem zacięty ani mściwy. Otrzymasz odpowiednie środki. Dość, żeby żyć jak szlachcic.
Teraz niech Pole się z tym zmaga. Cromwell sięga po list Margaret Vernon. Przeorysza chce ubić interes. „Pozwól mi sprzedać jedną z posiadłości należących do klasztoru, będę miała na coroczne renty dla sióstr i rozliczenie się ze służbą. To, co zostanie, będzie zabezpieczeniem dla mnie. Wystarczy dla samotnej kobiety. Znam ludzi, którzy dadzą mi dom”.
Cromwell myśli: Chyba nie potrafię pomagać kobietom. Dorota. Moja córka. Lady Rochford. Przekazują mi swój ból i tęsknotę. Mówią mi, że są zagubione, zdezorientowane, bez ojca i bez nadziei. Daję im pieniądze. Albo jak w przypadku córki króla – konie, biżuterię i dobrą radę.
Słońce umknęło. Le dernier feu płonie pomarańczowym światłem.
– Odezwij się do mnie, Geoffrey. Gdy zgaśnie ostatni płomień, znajdziemy się w ciemności. Wtedy złamię ci nogi, a to będzie dopiero początek.
Pole zrywa się na równe nogi. Zahacza o stół, a pęd powietrza, który powstaje, wypacza płomień świecy. On, lord tajnej pieczęci, wyciąga rękę i oplata palce na lichtarzu; tani stop cyny z ołowiem pokrył się patyną.
– Ostrożnie – mówi. – Nie skracaj swojego czasu. Nadal możesz proponować transakcję. Nie? W takim razie przynieś ramę, Martinie.
– Ramę? – pyta Geoffrey. – Co to takiego?
– Coś w rodzaju imadła, w które chwyta się kończyny do złamania.
Martin patrzy niepewnie. Nie rusza się z miejsca. Zwraca się do Pole’a:
– Jestem pewien, panie, że nie chciałbyś, by lord Cromwell musiał sięgać po takie środki.
– Spójrz na świecę – sugeruje Cromwell.
– Matka Boża mnie ochroni.
– Nie ochroni. – Cromwell nie kryje znudzenia. Błądzi myślami wokół Margaret i jej listu. Za oknem wschodzi księżyc. – Wiesz – zwraca się w końcu do Geoffreya – zaczyna mnie to nużyć. Martin, przynieś też młotki.
Cromwell wraca do swoich papierów. Propozycja Margaret Vernon jest niezwykła, ale niepozbawiona sensu. Precyzyjnie określa warunki. Margaret jest kobietą, która zna prawo, a jej wyliczenia wyglądają rzetelnie na pierwszy rzut oka. Geoffrey jakby próbował się skurczyć. Siedzi ze ściśniętymi ramionami. Zamknął oczy. Wystarczyłoby go dotknąć, żeby wyczuć szalejące tętno.
Wraca Martin.
– Czy o to ci chodziło, panie? Ramę doniosą za chwilę.
Cromwell myślał raczej o drewnianym pobijaku z krótką rączką do mocowania klinów usztywniających kończyny, tymczasem Martin przyniósł zupełnie inny młot – broń, a nie narzędzie, z trzystopową rękojeścią.
– Rozwaliłby głowę Szkota – stwierdza Cromwell z podziwem. Wstaje z krzesła i bierze od Martina młot bojowy. – No cóż, na razie wystarczy.
Obuch jest ciężki i zimny w dotyku. Cromwell sprawdza wagę całości, trzymając młot w wyciągniętej ręce pod kątem prostym do kamiennej podłogi. Po chwili opuszcza rękę i wykonuje zamach, próbny. Podoba mu się wrażenie. Przyjemne kołysanie ciała, moment równowagi, pełnego opanowania, później impuls do działania i ruch od stóp w górę. Broń odbiera panowanie nad sobą, wywołuje przyjemny zawrót głowy, jaki można poczuć z kobietą. I lekkość, gdy się osiągnie punkt, za którym nie ma już odwrotu.
Hałas, z jakim obuch uderza o ścianę, obudziłby umarłego. Wytrąca taboret spod Goeffreya, stawiając go na równe nogi.
– Jezu!
Gdy płomień świecy jeszcze migocze, a brzęk nadal dźwięczy w uszach, Cromwell mówi:
– Możemy zacząć bez ramy. Może używają jej gdzieś indziej. Martin, zbierz te papiery. Dotyczą spraw króla, nie chcę więc, żeby się zakrwawiły.
Młot bierze do prawej ręki, a lewą przydusza knot.
*
Później, już na zewnątrz, Martin opiera się o ścianę drżący.
– Gdy kazałeś przynieść ramę, panie, pomyślałem: Matko Jezusowa, o co mu chodzi, nic nie wiem o żadnej ramie.
– Takie narzędzia istnieją. Widziałem je. Nie tutaj. W innych więzieniach.
– Wyobrażam sobie – mówi Martin.
– Geoffrey też sobie wyobraził.
W pomieszczeniu za ich plecami więzień płacze. Nie doznał uszczerbku, nawet jednego draśnięcia goleni.
– Zrobiłbyś to, panie? – pyta Martin.
Oświetlenie mają skąpe. Tylko jedna pochodnia płonie na wsporniku. Gdzieś niedaleko kropla wody cierpliwie drąży skałę. W takich miejscach najgorszy jest zapach: zatęchłe nieruchome powietrze, metaliczna woń świeżej krwi, kwaśny odór szczyn.
– Chodzi mi o to – precyzuje Martin – czy mógłbyś zmiażdżyć człowiekowi kończynę, a potem iść do domu i zjeść kolację z rodziną.
– Nie mam rodziny.
– Przepraszam – bąka Martin. – Błagam o wybaczenie. Wiem, że nie masz, panie.
– Ale – nagle sobie przypomina – teraz jestem dziadkiem.
– Widziałem, jak wieszają ludzi.
– Prędzej czy później zobaczysz wszystko. – Cromwell czuje ciężar na piersi; tępy ciężar w kształcie obucha. Chciałby się cofnąć w czasie, zanim Geoffrey zaczął mówić. Chce znów zamachnąć się młotem. Obuch był duży, amortyzował siłę uderzenia i prawie się nie czuło szarpnięcia.
– Gdy się wiesza ludzi za nadgarstki, działa ich własna waga – kontynuuje Martin. – Można powiedzieć, że sami się torturują.
Kajdany pozwalają osiągnąć efekt w dwadzieścia minut. Z powieszonego zimny pot zaczyna płynąć jak woda z kranu. Jeśli ma się mało czasu, można dodatkowo obciążyć nogi. Z piórem gotowym do notowania, gdy więzień się złamie, staje się potem po drugiej stronie pomieszczenia: po co się narażać na opryskanie wydzielinami ludzkiego ciała. Gdy się zapisze pierwsze słowa zeznania, dziewicze, zielone i słodkie, przychodzą strażnicy, żeby wytrzeć śluz, łzy, stolec na nogach więźnia.
– Tutaj jest koło do łamania. – Martin wskazuje kierunek głową. – Używane. Kilka razy słyszałem.
To ciekawe pytanie. Czy pozwolić, żeby więzień krzyczał? Ludzie obznajomieni z tym zawodem mówią, że największe przerażenie wywołują u więźnia jego własne krzyki i wtedy szybciej zaczyna mówić. Inni uważają, że gra niewarta świeczki, bo krzyki oburzają postronnych, którzy je słyszą, a na miejscu zawsze są jacyś klerkowie albo szlachcice z tajnej rady, którzy źle przyjmą takie zamieszanie. Cromwell mówi:
– Kiedy Hiszpanie palą tak zwanego heretyka, przeganiają biedaka po ulicach miasta. Ubierają go na biało, golą mu włosy, czasem brwi, żeby wyglądał bardziej jak marionetka niż człowiek. W rękę wkładają mu płonącą świecę, jakby sam miał podłożyć ogień pod swój stos. Prowadzą go po bruku z krwawiącymi stopami, a do ubrania przypinają kartki, na których opisują jego herezję. Za nim maszerują mnisi ze srebrnymi krzyżami i modlitwą, a ludzie wylegają na ulice i place, żeby się przyglądać. Ale gdy wszyscy już obejrzą ten spektakl, palą nieszczęśnika bez świadków, na jakimś więziennym dziedzińcu z kneblem w ustach.
– Byłeś w Hiszpanii, panie?
– Nie, ale opowiadał mi Thomas Wyatt, a gdy Wyatt opowiada, to jakby się widziało na własne oczy.
Martin jest pełen szacunku.
– Może wasza lordowska mość pamięta, że miałem zaszczyt służyć panu Wyattowi, gdy trafił do Tower. Szlachetny i hojny.
– Szlachetny aż do przesady – stwierdza Cromwell. – Teraz posłuchaj, nie pozwól Geoffreyowi znów się okaleczyć. Przeszukaj wszystkie jego rzeczy, przewróć na nice, żeby się upewnić, czy nie ma choćby gwoździa albo szpilki. Nie może już sprawiać nam kłopotów. Król nie skaże na tortury człowieka ze szlachetnego rodu. Nie pamiętam, żeby za jego panowania do czegoś takiego doszło. Ale czy można na tym polegać? Król zrobił za swojego panowania kilka rzeczy, do których nie doszło nigdy wcześniej.
– Nigdy nie wykonywał pracy w lochu – mówi Martin.
Ani nie zmywał podłogi potem. Nie uwalniał też lepkiego ciała z okowów na miejscu egzekucji, dodaje w myślach Cromwell. Głośno pyta:
– Co cię skłoniło do podjęcia tej pracy?
– Z czegoś trzeba żyć.
– Mogłeś zostać uczciwym rolnikiem.
– I zabijać świnie?
Siać ziarno, to Cromwell miał na myśli. Zbierać plony. Istnieje czysty, niezbrukany świat, w którym ludzie żywią się mlekiem i jabłkami, jedzą chleb tak biały i miękki, jakby jedli światło.
– William Fitzwilliam jest w drodze – informuje Cromwell. – I Richard Riche, i Richard, mój siostrzeniec. Skoro Geoffrey zaczął mówić, uzupełnią puste miejsca. Z tymi informacjami będziemy mogli zrobić z krewnymi Geoffreya, co nam się spodoba. Powiedziałbym, że to udany dzień. – A wszystko dzięki walnięciu w ścianę młotem bojowym. – Gdy oni skończą, zabierz Geoffreya na górę. Podaj mu kolację, jeśli będzie mógł jeść. Ale pokrój za niego mięso.
Martin czuje się skarcony.
– Gdy zabraliśmy mu nóż, groził, że się powiesi.
– Tego bym się nie obawiał. – Takie samobójstwo wymagałoby determinacji, na którą Geoffrey nie potrafiłby się zdobyć. – Zresztą nawet jeśli się powiesi, to nie będzie miało większego znaczenia. Chociaż nie może być wątpliwości, że zginął z własnej ręki.
– Mam mu dać linę?
– Nie posuwałbym się tak daleko.
Wkrótce przybywają posiłki z dwoma klerkami niosącymi kałamarz i papier.
– Wy, chłopcy, zostańcie na powietrzu – poleca klerkom Cromwell. – Albo idźcie z Martinem, da wam piwa. Notatki poprowadzi Riche, prawda? Mam kolejne sześćdziesiąt dwa pytania do Geoffreya. Jeśli się zmęczymy, gwizdnę na was.
Klerkowie mają wdzięczną minę. Cromwell patrzy, jak znikają z przejścia, i czeka, aż wejdą na górę krętych schodów. Dopiero wtedy kontynuuje:
– Geoffrey będzie kluczył. Zarzuci was stwierdzeniami typu: „Przysiągłbym, że to był październik, ale równie dobrze to mógł być marzec”. Albo: „Jestem przekonany, że to się działo w Sussex, chociaż może gdzieś w Yorkshire”, albo: „To mogła być moja matka, ale też mogła to być dama z Bath”. Przyciśnijcie go w sprawie zagrożeń dla samego króla, spisek przeciwko członkom tajnej rady to żadna sensacja, bo dobrze wiemy, że jego brat Montague nas nienawidzi. Chapuys należy do głównych postaci w ich spisku, ale to też nic nowego. Myślę jednak, że król Francji jest zaangażowany znacznie bardziej, niż przystoi monarsze przeciwko monarsze.
– Jeśli Franciszek zdecyduje się na inwazję, osadzi na naszym tronie króla Szkotów – powiada Richard.
– Tak, ale ludzie Exetera o tym nie wiedzą. Pole’owie też nie. Są zbyt zadufani w sobie. Wydaje im się, że wszyscy będą królami.
– Obawiam się, że brakuje nam dowodów przeciwko Exeterowi – mówi Fitzwilliam. – Jest ostrożny, zaciera za sobą ślady. Geoffrey da nam dość materiału na swoją rodzinę, ale…
– Wystarczy to, co nam da – wpada mu w słowo Riche. – To znani wspólnicy, te dwa rody.
– Pamiętaj, że mam kobietę u Courtenayów – dodaje Cromwell.
Riche pyta:
– Kogo, jakąś praczkę?
Fitz się śmieje.
– Zostaw Cromwella samemu sobie.
Riche zmienia temat:
– Nie bardzo widzę, jak nam się uda także tym razem nie mieszać w to lady Marii. Skoro planowali ją wykorzystać, to na pewno musiała o tym wiedzieć.
– Byłaby wielka szkoda, gdyby księżniczkę zniszczyło podejrzenie – ocenia Fitzwilliam.
Cromwell mówi:
– Wykorzystują jej zaufanie. Maria nigdy nie chciałaby upadku swojego ojca.
– Już to przerabialiśmy, panie – odrzeka Riche. – Jesteś zbyt pobłażliwy. Nie dostrzegasz jej prawdziwej natury.
– Co zrobiłeś Geoffreyowi? – pyta Fitzwilliam.
Cromwell wsuwa pod pachę swoje papiery. Są obwiązane szpagatem, list od Margaret Vernon także. Sprawdził jej wyliczenia, siedząc z Pole’em.
– Trochę hałasu – odpowiada.
W myślach dodaje: Wywołałem w nim złe przeczucia. Cóż innego mógłbym zrobić?
Za tydzień dotrą do niego pierwsze informacje o tym, co mówią w Londynie: że Geoffrey Pole był torturowany w Tower – przywiązany do rusztu, był przypiekany jak Święty Wawrzyniec męczennik. I wszystko to zrobił Tomasz Cromwell.
*
Zaskakuje go wygląd Margaret Vernon. Nieco żenujące jest widzieć ją ubraną jak żona mieszczanina, choć przecież Cromwell sam rekomendował zakonnicom, żeby zrzuciły habity. Moda się zmienia. Kobiety znów pokazują włosy. Margaret jest siwa. Cromwell pyta:
– Jakiego koloru były poprzednio?
– Nic specjalnego. Mysie.
Siedzą w salonie jego domu przy Austin Friars. Czekała na niego. Cromwell ma wrażenie, że powinien się przebrać. Zdaje mu się, że na ubraniu może mieć krew, chociaż w Tower do żadnego przelewu krwi nie doszło. Geoffrey przyznał, że zamierzał wyjechać za granicę z grupą zbrojnych, by dołączyć do swojego brata Reginalda. Opowiedział o konspiracyjnych spotkaniach w gabinetach i ogrodowych altanach, spiskach przy kolacji i po mszy. Relacjonował podejrzaną treść podsłuchanych rozmów, które prowadzili zarówno członkowie rodziny Tomasza Morusa, jak i biskup Stokesley. Sprawa zataczała coraz szersze kręgi z każdym wyszeptanym przez niego zdaniem. Podpisując złożone zeznania, błagał o łaskę króla. Na dole strony napisał: „Geoffrey Pole, twój pokorny niewolnik”.
Margaret mówi:
– Przytyłeś, Tomaszu. Wyglądasz, jakbyś nie wychodził na świeże powietrze.
– Czasem wychodzę z sokołami – odrzeka. – Ale król może mnie wezwać w każdej chwili. Nie wiem, czy wiesz, że Wenecjanie malują na swoich statkach linię, by widzieć, czy ich nie przeładowują. Ja nie mam linii maksymalnego załadunku. A przynajmniej król jej nie widzi.
– Nie masz dość pomocników? Sporo ich tutaj chyba.
Cromwell myśli: Nikt nie pomoże. Bo ciągle tylko Henryk i Cromwell, Cromwell i Henryk.
– Kiedyś chciałem zrobić sobie wolne w Dzień Świętego Michała, bo to święto prawników, ale król się sprzeciwił. Wychodzi z założenia, że on nie ma wolnych dni i musi rządzić codziennie. Mówię mu na to: „Wasza królewska mość, ty zostałeś namaszczony z woli Boga, masz specjalną łaskę, to zaś oznacza, że nigdy się nie męczysz”. A on mi odrzeka: „Upłynęło trzydzieści lat, odkąd byłem koronowany. Namaszczenie musiało się wyczerpać”.
– Powinieneś mieć żonę.
– To znajdź mi jakąś. Jeśli spotkasz odpowiednią kobietę, przyślij ją do mnie. Nie potrzebuję pieniędzy, nie musi więc wnosić ani pensa, nie musi też być wyjątkowo mądra ani młoda. Wymagam tylko, żeby nie była papistką i nie skłócała moich domowników.
Margaret się śmieje.
– Co za szkoda, bo niebawem pojawi się cała sfora młodych kobiet wyrzuconych z klasztoru, ale obawiam się, że część z nich wiernie trwa przy Rzymie. Na mnie nie patrz. Ja złożyłam przysięgę królowi i zrobiłam to szczerze.
Cromwell odrzeka:
– Myślę, że król się nie zgodzi, by kobiety wychodziły za mąż, jeśli wcześniej należały do zgromadzenia zakonnego i złożyły śluby.
– To dokąd jego zdaniem moje siostry mają się wyprowadzić? Do burdeli w Southwark?
Ma ochotę ją błagać: „Nie złość się. I bez tego dość mam w życiu rozzłoszczonych ludzi”.
– Powinnaś odwiedzić Grzegorza. Jeśli potrzebujesz domu, on z radością cię przyjmie. Jestem pewien, że byłby zadowolony, gdybyś uczyła jego syna, tak jak uczyłaś jego.
Margaret sceptycznie kręci głową.
– Zamieszkam z kilkoma moimi siostrami. Będziemy samowolne, bez żadnego pana.
– Wywołacie skandal – ostrzega.
– Jesteśmy na to za stare. Ludzie będą nam współczuli. Zaczną zostawiać jabłka przed naszymi drzwiami. Będą przychodzić do nas na kataplazmy i po amulety. Ale jednak – jej twarz łagodnieje – chciałabym zobaczyć mojego chłopczyka.
– Moja żona Elizabeth była o ciebie zazdrosna.
Margaret odpowiada spokojnym głosem:
– Niepotrzebnie.
Cromwell zaczyna się zastanawiać: Skoro dało się udowodnić, że Katarzyna Aragońska nie była żoną, skoro dało się udowodnić, że Anna Boleyn nie była żoną, to może da się też wykazać, że Margaret Vernon nie była zakonnicą? Czy na pewno nie znajdzie się jakiś błąd w jej papierach? Wtedy byłaby wolna.
Ale po co? – myśli. – Ona umrze i ja zostanę sam, albo ja umrę i ona zostanie sama. Nie warto. Nikt nie jest tego wart.
*
W pierwszym tygodniu listopada Cromwell aresztuje lorda Montague i markiza Exeteru. Zatrzymuje Constance, żonę Geoffreya, markizę Gertrudę i kilkoro innych starych przyjaciół króla. Wysyła Fitzwilliama do zamku Margaret Pole w Sussex. „Nie rezygnuj – poleca mu – przesłuchuj ją dzień i noc, jeśli będziesz musiał”.
Ale Fitz nie przywozi niczego ciekawego od hrabiny. Jej odpowiedzi, jak zapewnia, były szczere, żarliwe i precyzyjne. Zapewniała, że nie popełniła przestępstwa ani nie ma złych zamiarów. Gdy Fitzwilliam nazwał jej syna Reginalda niewdzięcznym bękartem, stanowczo się przeciwstawiła: „Nie, tylko nie bękartem, dochowałam wierności mojemu mężowi, byłam żoną bez zarzutu”.
Przyznała, iż z ulgą przyjęła wiadomość, że Reginaldowi nie stała się krzywda, ale przecież jest jego matką. Tak, zdaje sobie sprawę, że nią pogardza za dochowywanie wierności Tudorom. Czy wie, że obiecał ją zdeptać? Zacisnęła wargi. „Wiem i muszę z tym żyć”.
Fitzwilliam poleca Margaret Pole, żeby się spakowała, ponieważ przejedzie w lektyce do jego domu w Cowdray. Następnie oznajmia, że planowana jest inwentaryzacja jej gospodarstwa domowego, i hrabina już wie, że długi okres dobrej passy się skończył: koło się obróciło i teraz będzie ją niosło w dół. Wtedy, relacjonuje Fitz, na jej twarzy pierwszy raz pojawiło się przerażenie, ale to nic w porównaniu z przerażeniem, które zagościło na twarzy lady Fitzwilliam na wieść, że hrabina Salisbury zatrzyma się u nich nie wiadomo na jak długo.
Cromwell osobiście przesłuchuje w Tower najstarszego syna Margaret. Montague okazuje mu pogardliwe lekceważenie i odmawia odpowiedzi.
– Milordzie, świadkowie słyszeli, jak mówiłeś, że nigdy nie lubiłeś króla, już od dzieciństwa.
Montague wzrusza ramionami, jakby chciał pokazać, że to jego przywilej.
– W twoim domu rodzinnym miały źródło fałszywe informacje, że zostaną zburzone kościoły parafialne. Wiesz, że ta plotka jak żadna inna jest obliczona na wezwanie prostych ludzi do broni. Dlaczego nie interweniowałeś?
– Niełatwo powstrzymać plotki – odrzeka Montague. – Jeśli potrafisz tego dokonać, to chętnie poznam twoje metody. Zapewniam cię, że to nie ja je rozpowszechniłem.
– Czy mówiłeś – Cromwell zerka do dokumentów – że król zabił swoją pierwszą żonę nieprzychylnością? A następnie ożenił się z nierządnicą? Że spłodził bękarta?
– Kobiece sprawy.
– Czy powiedziałeś, że Turek jest lepszym chrześcijaninem niż król?
– Geoffrey ci to powiedział? – Montague wybucha śmiechem.
Cromwell naciska dalej: czy Montague konsultował się z lordem Exeterem na temat liczby zbrojnych, którą we dwóch mogą wystawić? Czy powiedział, że nie wystarczy zabić królewskich doradców, ale trzeba też sięgnąć po głowę, która nimi kieruje? I czy to nie jest planowanie zdrady?
– Przypuszczam, że byłaby to zdrada – odpowiada Montague.
Cromwell idzie do markiza Exeteru. Ma mniej kart w ręku i Exeter o tym wie. Ale zarówno Pole’owie, jak i Courtenayowie przez ostatnie lata odprawiali każdego sługę, którego podejrzewali o sprzyjanie nowemu nauczaniu albo o czytanie Biblii. W ten sposób wykopali głęboką studnię niechęci, z której Cromwell może teraz czerpać. Potrzeba tylko trochę czasu, żeby przynieść wiadro.
Cromwell zaczyna:
– Lordzie Exeter, czy przebywałeś w towarzystwie, które króla nazywało bestią?
Exeter wzdycha.
– Czy biednego Geoffreya nie stać na więcej?
– Powiedziałeś, że król i Cromwell są tacy sami, że pogardzają całym królestwem, by dostać to, czego chcą.
Exeter przewraca oczami.
– Czy nie powiedziałeś: „Cała pozorna władza króla nie może uratować jego chorej nogi”? Czy nie powiedziałeś: „Pewnego dnia noga go zabije”? Czy nie powiedziałeś: „Gdy Henryk umrze, to żegnaj, panie Cromwell”?
Exeter nie odpowiada.
– Czy nie powiedziałeś: „Może i mamy księcia, ale on niedługo będzie trupem, bo cały ród Tudorów jest przeklęty”?
Exeter się obrusza.
– Nie zajmuję się przekleństwami.
– No tak, to kobieca sprawa – mówi Cromwell. – Może więc twoja żona?
Włącza się Richard Cromwell. Czy lord Exeter przejmował majątki poklasztorne?
Tak.
Przyjmował je z własnej i nieprzymuszonej woli?
Tak.
Tłumaczył się, mówiąc, że Bóg mu wybaczy, bo pewnego dnia zostaną przywrócone mnichom?
Cisza.
– Jak to możliwe? – pyta Richard.
– Poprzez zwrot – odpowiada Exeter. – Król może pożałować.
– Albo znów połączyć się z Rzymem?
– Nikt nie może tego wykluczyć.
Cromwell uderza dłonią w blat stołu.
– Uwierz, że ja mogę.
Cromwell rozmawia z Gertrudą, żoną Exetera. To ona pełni funkcję pana domu: odważna przedsiębiorcza kobieta, niestrudzenie szukająca okazji, żeby promować rodzinę, do której weszła poprzez małżeństwo. Jej macocha była Hiszpanką, jedną z dam dworu Katarzyny; nic dziwnego, że odpowiada jej towarzystwo cesarskiego ambasadora Chapuysa, myśli Cromwell. Nic dziwnego, że tych dwoje ze sobą konferuje.
Trudno jest speszyć Gertrudę. Poprzednio puścił ją wolno, kobieta myśli więc, że ma miękkie serce.
– Błagam króla, żeby powstrzymał swoją rękę – mówi Cromwell. – Bóg wie, milady, że okazał już łaskawość w twojej sprawie. Bo zawsze mam nadzieję, że ludzie się poprawią. – Spogląda na nią smutnie. – Często jestem rozczarowany.
Wychodzi. Mówi do swoich ludzi:
– Musimy pojmać ich dziecko. To znaczy syna Exetera.
Gapią się na niego. Dodaje:
– Widzieliście, żeby król skrzywdził dziecko? Mimo wszystko sprowadźcie chłopaka.
Odzywa się Richard Cromwell:
– Nie możemy ryzykować, że dziedzic Exetera zostanie wywieziony z kraju, by gromadzić zwolenników za granicą.
– Przyprowadźcie też syna Montague’a – poleca Cromwell. – Henry Pole jest już chyba pełnoletni.
Prawdziwy kataklizm. Wielkie rody upadają, przewracają się niczym kręgle po rzucie wielkoluda; niczym kubki zrzucone z półek przez trzęsienie ziemi.
Bess Darrell trafia do Tower. Nikt się temu nie dziwi, ponieważ wszystkie damy Gertrudy są przesłuchiwane. Przybywa w swoim anielskim wcieleniu: złote włosy, chabrowe oczy. Przekazuje mu fakty na papierze, skopiowane przez siebie listy. Daje mu próbki haftowanej zdrady: bratki dla Pole’ów, nagietki dla Marii. Po skończonej rozmowie pyta:
– Co teraz? Mam wracać do tych ludzi i żyć między nimi? Jak odpowiem, gdy zapytają, co powiedziałam Cromwellowi?
– Że opowiedziałaś mi swoje sny.
Te rodziny przywiązują wielką wagę do snów. Spisują je, pieczętują i przesyłają sobie nawzajem szybkim kurierem. Przez wiele nocy, jak się zdaje, król jest martwy. Czasem śni im się Joanna Seymour. Przychodzi spowita całunem, by powiedzieć królowi, że go nienawidzi i jest potępiony.
Cromwell dodaje:
– Nie możesz wrócić między Courtenayów, bo oni przestaną istnieć. Po wyjściu stąd pojedziesz do Allington.
Bess podnosi na niego wzrok.
– I co będę tam robiła?
– Mieszkała i unikała zamieszania.
– Ściągniesz Wyatta do domu?
Cromwell potakuje skinieniem głowy.
– Ale nie umiem powiedzieć kiedy.
– Ponoć król jest z niego zadowolony.
– On nie jest zadowolony z nikogo.
W duchu Cromwell dodaje: nie wiemy nawet, czy Wyatt jeszcze żyje. Ale wierzę, że ma zdolność rozpoznawania zagrożeń i uciekania od nich. Albo nie, jeśli najlepszy jest bezruch: Wyatt stał w miejscu, gdy podchodziła go lwica.
Bess Darrell mówi:
– Lord Montague nazywa Anglię więzieniem. Mówi, że jest więzieniem od sześciu lat.
– Ale nie wyjechał przez ten czas, bo strażnik jest dla niego za dobry – odrzeka Cromwell. – Brzydzę się nimi. To tchórze. Gdyby popłynął za morze i dołączył do Reginalda, przynajmniej bym go szanował. Udowodniłby, że jest mężczyzną, że jest gotów walczyć.
– To ułatwiłoby ci zadanie – ocenia Bess. – Nie byłoby żadnych wątpliwości co do ich zdrady. A teraz oprócz tego, co ja dostarczyłam, nie masz nic oprócz nonsensów Geoffreya, plotek, pogłosek i domysłów pomocników z kuchni. Niczego ci nie powiedzą ani Montague, ani Exeter, dopóki nie wyciągniesz z nich tej zdrady siłą, a tego zrobić nie możesz.
– Mam swoje sposoby – mówi smutnym głosem. – A twoje zeznania bardzo mi pomogą.
– Ale zastanów się, milordzie. Jeśli zdrajcą nazwiesz każdego, kto głośno wyraził swoją niechęć do króla albo jego postępowania, to kto zostanie przy życiu?
– Ja – odpowiada. Henryk i Cromwell. Cromwell i Henryk.
– Exeter uważa, że sytuacja się odwróci – mówi Bess. – Wie, że Henryk boi się ekskomuniki. Jest zdania, że pokaz siły przyczyni się do powrotu do Rzymu.
– Henryk się nie cofnie – odrzeka Cromwell. – Zbyt wiele się wydarzyło w Anglii, zbyt wiele zostało powiedziane. Król nie może powstrzymać zmiany, nawet gdyby chciał. Jeśli dane mi będzie żyć jeszcze rok lub dwa, dopilnuję, żeby to, cośmy zrobili, nigdy nie zostało cofnięte. Gdyby jednak Henryk chciał się cofnąć, ja nie zawrócę. Sam doprowadzę do zwycięstwa. Nie jestem jeszcze za stary, żeby chwycić za miecz.
– Chwyciłbyś za broń przeciwko Henrykowi? – Wydaje się bardziej rozbawiona niż wstrząśnięta.
– Tego nie powiedziałem.
Bess patrzy na swoje ręce. Nadal nosi pierścionek od Wyatta.
– Och, myślę jednak, że powiedziałeś.
*
Połowa listopada. Z nastaniem paskudnej pogody możemy obserwować, jak absolwent Cambridge, duchowny, publicznie popełnia powolne samobójstwo. Pojedynczy człowiek rzuca wyzwanie królowi: jeden wątły rywal staje naprzeciwko olbrzyma; maleńki jak okruszek, jego bronią źdźbła słomy.
Nazywa się John Lambert. Chociaż urodził się jako Nicholson. Został wyświęcony na księdza i poznał Małego Bilneya, który nawrócił go na ewangelizm. Pojechał do Antwerpii jako kapelan angielskich kupców; na jego drodze stawali niebezpieczni ludzie z Tyndale’em włącznie. Tomasz Morus, jak wspomina, zwabił go z powrotem do Anglii. Później stary arcybiskup Warham – bo działo się to w Canterbury – oskarżył go o herezję, stawiając mu czterdzieści pięć zarzutów, które odpierał jeden po drugim. Tak, przyznał, studiował dzieło Lutra i dzięki temu stał się lepszym człowiekiem. Zgadzał się z Lutrem, że małżeństwo duchownego jest zgodne z prawem. Pytanie o wolną wolę uznawał za zbyt trudne dla prostego człowieka. Ale wierzył, że tylko Chrystus może wybaczyć grzech, nie duchowni. W Biblii jest wszystko, czego potrzebujemy, powtarzał. Dodatkowe reguły stworzone przez Rzym są zbędne.
W trakcie przesłuchania Warham zmarł. Pozwolono, żeby sprawa wygasła. Ale upływ czterech, pięciu lat nie nauczył Lamberta ostrożności. W domu przy Austin Friars – bez klerków i bez żadnego protokołu – Thomas Cranmer próbuje go przekonać. On, Tomasz Cromwell, gwałtownie się z nim spiera, a Robert Barnes, stojący obok z twarzą skrzywioną z niechęci i strachu, w końcu wybucha:
– Ty, jakkolwiek się nazywasz, Lambert czy Nicholson, ty nas wszystkich zrujnujesz.
Odzywa się Cranmer:
– Nie spieramy się z twoimi poglądami…
– Owszem, spieramy się – oponuje Barnes.
– No dobrze, spieramy się, ale najważniejsza jest ostrożność. Musimy być cierpliwi.
– Mam niby czekać, aż się do mnie doczołgacie? Bądź mężczyzną, Cranmer, stań po stronie prawdy. Masz ją przecież w swoim sercu.
Barnes argumentuje:
– Lambert, kwestionujesz chrzest…
– W Biblii nie chrzci się niemowląt.
– …i kwestionujesz eucharystię, sakrament ołtarza, a jeśli tak, jeśli robisz to otwarcie, nie mogę cię chronić i nie zrobię tego. – Wskazuje arcybiskupa. – On też nie. – Wskazuje lorda tajnej pieczęci. – Ani on.
– Powiem wam, co zrobię – oznajmia Lambert. – Oszczędzę wam rozterek. Ominę was. Sam pójdę do króla. Jest głową Kościoła. Niech Henryk mnie oceni.
*
Król – niech nikt nie będzie zaskoczony – przyjmuje wyzwanie. Będzie publicznie debatował z Lambertem w Whitehallu.
– Cromwell, czy przyjdą ambasadorzy?
Europa nazywa króla heretykiem, niech więc teraz Europa zobaczy i usłyszy, jak król broni naszej wspólnej wiary. Pole twierdzi, że król jest mniej oczytany od świętej pamięci Morusa i Fishera. Król pokaże im teraz, że jest inaczej. Dla widzów ustawione są rzędy ławek.
– Módlmy się, żeby król nie został pokonany – mówi Rafe Sadler. – Lambert studiował języki. Potrafi cytować Biblię w wersjach dawnych i współczesnych.
Cromwell jest zasmucony.
– Zawsze powtarzałem królowi, że angielski wystarczy.
Wie, że każdy punkt zdobyty przez Lamberta zaboli go jak jego własna porażka.
Wszelkimi sposobami stara się powstrzymać Henryka przed udziałem w tym przedstawieniu. Nie musi odpowiadać Lambertowi, przekonuje go, ma przecież biskupów, żeby się tym zajęli. Ale Henryk nie słucha. Dopiero dzień przed debatą król wyczuwa zakłopotanie swoich doradców.
– Co, boicie się o mnie? Dam sobie radę z każdym heretykiem. Pochodnię wiary muszę podnieść wysoko, żeby moi przyjaciele i wrogowie dobrze ją widzieli.
Cromwell pyta, kiedy jego królewska wysokość ją podniesie.
– Około południa – odpowiada Henryk. – Do zmierzchu powinniśmy skończyć.
*
Wczesnym rankiem w dniu wysłuchania Cromwell przyjmuje żonę Lisle’a, która przypłynęła z Calais. Oprócz Stephena Gardinera nie ma osoby, której tak bardzo nie chciałby widzieć przed śniadaniem.
Wie, że lady Lisle go nie lubi. Nie lubi go za to, kim jest – biurokratą – i daje mu odczuć, że jego maniery i mowa zdradzają niskie pochodzenie. Mimo to trajkocze radośnie o warunkach, na jakich sprzeda mu swój majątek w Gloucestershire. Można by pomyśleć, że w Calais życie toczy się radośnie. Lady Lisle nie wspomina o korowodzie zniechęconych informatorów, którzy docierają do jego różnych domów, czasem jeszcze zieleni po morskiej podróży. Nie wspomina o ludziach przetrzymywanych w Tower, choć na pewno są jej krewnymi; oni wszyscy są spokrewnieni. Mówi tylko:
– Słyszałam, że jesteś zajęty, lordzie Cromwell. Ale przecież nie aż tak, żeby zabrakło czasu na kupowanie ziemi, prawda? Powiedziałam mężowi: „Możesz być pewien, że Cromwell znajdzie dla mnie czas. Chce czegoś, co należy do mnie”.
– Jak się ma lord Lisle? John Husee twierdzi, że jest przygnębiony.
– Ucieszyłaby go nagroda za długą służbę.
– Król zaoferował mu dwieście funtów rocznie.
– Lepsze byłoby czterysta.
Cromwell powstrzymuje uśmiech.
– Zapytam. Ale niczego nie obiecuję.
– Jeśli królowi pójdzie dobrze z tym heretykiem, wieczorem będzie w szczodrym nastroju. Na razie pójdę ja. Im szybciej wrócę do Calais, tym bardziej mój pan i mąż się ucieszy. Mówi, że wolałby stracić sto funtów, niż spędzić tydzień beze mnie.
– Gdyby miał sto funtów do stracenia – dodaje Cromwell, zanim zdąży się zastanowić.
– To zależy od ciebie – odrzeka ona. – Jak się postarasz, to będzie miał, prawda, panie Cromwell? – mówi ze śmiechem, po czym się poprawia: – Lordzie Cromwell, powinnam była powiedzieć.
– Owszem, powinnaś była – przytakuje. – Miałaś dość czasu.
– To nie miała być zniewaga. Jesteś tym, kim uczynił cię król. Ale nie zastanawiałeś się, dlaczego mój mąż jest przygnębiony? Tylu ludzi znikąd się wzbogaciło, a my musimy zaciskać pasa.
Lady Lisle nie może znaleźć kobiet, które by jej służyły, taka jest wymagająca. Ale stary Lisle ją kocha, myśli Cromwell. Swoją surową, bystrą i samolubną żonę.
*
Jest po dziesiątej. W Westminsterze czekają biskupi, członkowie rady, szlachcice służący w prywatnych apartamentach króla, burmistrz, rajcowie miejscy, przedstawiciele gildii. Christophe podaje mu płaszcz.
– Będzie z wami biskup Gardiner – przypomina mu. – Dzisiaj będzie się dobrze bawił, bo przecież ten biedny Lambert spłonie jak nic. Komu pozwoliliby kwestionować chrzest? Święty Krzysztof był psiogłowym kanibalem, zanim przyjął chrzest. Na imię miał Szkaradny. Gdy został ochrzczony, został człowiekiem i mógł się modlić. Wcześniej tylko szczekał.
Cromwell odrzeka:
– Wiem, że Christophe to nie jest twoje prawdziwe imię. Wcześniej miałeś inne. Fabrice, prawda?
– Imię Christophe przyjąłem w Calais, na Calkwell Street. Fabrice byłem wcześniej, a jeszcze wcześniej Benoît, jako bardzo dobry mały chłopiec. Ale to nieważne, jak mnie ochrzczono. Już zapomniałem.
Cromwellowi przychodzi na myśl, że nie chrzest zabije Lamberta, lecz corpus Christi, ciało Chrystusa.
*
Gardiner wpada jak burza. Zwalnia kroku. Ludzie się zatrzymują, poprawiają strój; kłaniają się sobie nawzajem, pełni szacunku, wyszukanie uprzejmi. Ale Stephenowi uprzejmość zajmuje tylko chwilkę.
– Nie wiem, co robiłeś pod moją nieobecność – mówi Stephen. – Nie wiem, dlaczego miałbyś tolerować anabaptystę. Chyba że sam też nim jesteś, oczywiście.
Cromwell wyobraża sobie, że znów zdejmuje płaszcz, zakasuje rękawy i pięścią uderza Stephena w nos. Przeraża go, że mimo trzyletniej nieobecności Stephena ta ochota, żeby my przyłożyć, wcale nie zmalała.
– Czy to możliwe? – pyta. – Ludzie, których nazywasz anabaptystami, nie złożą żadnej przysięgi. Nie pójdą na służbę do żadnego króla. Nie tylko odmawiają państwu pracy i sądom posłuszeństwa, ale też dzieciom dostępu do książek. Kochają niewiedzę. Twierdzą, że nadchodzi koniec świata, po co więc czegokolwiek się uczyć? Po co uprawiać zboża i składować ziarno, skoro zbiory nie będą nikomu potrzebne?
– No cóż, można zrozumieć takie stanowisko, gdy nadejście Chrystusa jest bliskie – stwierdza Gardiner. – W co ja nie wierzę, ale uważam, że ty możesz.
– Wiesz, że nie mam nic wspólnego z tą sektą.
– Może nie masz. – Stephen się uśmiecha. – W końcu dużo myślisz o przyszłości. Gromadzisz skarby na ziemi, czyż nie? Zdaje się, że nie zajmujesz się niczym innym.
– Skoro wróciłeś do swoich kompetencji, sam zobaczysz, czym się zajmuję.
*
W południe przybywa król zapowiedziany trąbkami. Dzień jest ciemny, ale Henryk ubrał się na biało od stóp do głów. Wygląda jak góra ze śniegu i lodu, o której się słyszy w bajkach.
Zajmuje miejsce na podium pod królewskim baldachimem. Ustawione rzędami ławy są pełne. Kler siedzi po prawej stronie króla, arystokracja po lewej. Sala tronowa ocieka przepychem. Zlewają się barwy proporców i sztandarów, z królewskiej garderoby przyniesiono tapiserie, żeby zgromadzeniu patronowały postaci biblijne: Daniel, Hiob, Salomon bez królowej Saby.
On, wicekról, siada. Biskup Tunstall kurtuazyjnie skłania głowę. Biskup Stokesley piorunuje go wzrokiem. Doktor Barnes wygląda jak wyryty w kamieniu wizerunek. Cranmer jakby się skurczył. Hugh Latimer na przemian pochyla się i prostuje, podbiegając do co niektórych, klepiąc po ramieniu, szepcząc coś, wymieniając notatki. Cromwell zwraca się do Cranmera:
– Czy Hugh przygotował króla?
– Wszyscy go instruowaliśmy. – Cranmer ma zaskoczoną minę. – Ty nie?
– Ja bym się nie ośmielił. On jest bliżej Boga niż ja.
Kiedy wprowadzają Johna Lamberta, jego krok jest sprężysty, twarz stanowcza. Gdy jednak się rozgląda i dociera do niego, gdzie jest, można zauważyć, że przepych sali tronowej go przytłacza. Zakonnik wpatruje się w króla, w jego białą masywność, i przystępuje do powitania, nie wie jednak, czy ma się pokłonić czy klęknąć.
On, Tomasz Cromwell, widzi uśmiech na twarzy doktora Barnesa. Słyszy, jak Stokesley wierci się na swoim miejscu: triumfujący szelest. Cromwell odwraca głowę i karci go wzrokiem.
– Może odrobinę współczucia?
– Sza! – odzywa się Cranmer.
Zbudowali podium, żeby Lambert był widoczny z każdej części sali. Przystaje przed nim niczym koń, który zobaczył cień między drzewami. Poproszony o wejście na górę, pokonuje schody, jakby się wspinał na szafot. Staje przodem do króla. Odwraca głowę, żeby sprawdzić, kogo z obecnych zna, gdy jednak natrafia na znajome twarze, wszystkie są jak z kamienia.
Henryk pochyla się do przodu. Takie wysłuchanie jest bez precedensu, nie ma więc też reguł, które by nim rządziły, ale król postanowił poprowadzić je jak rozprawę w sali sądowej.
– Twoje nazwisko?
John Lambert przywykł się bronić w małych salkach. Jest odważny, ale nigdy nie przyszło mu stawać w takich okolicznościach, w dodatku przed królem, który okoliczności kreuje.
Jego głos brzmi słabo, jakby dochodził z innej ery.
– Urodziłem się jako John Nicholson. Ale jestem znany jako John Lambert.
– Co? – Król jest zdumiony. – Masz dwa nazwiska?
Lambert się cofa. Przyklęka na jedno kolano.
Gardiner mruczy pod nosem:
– Mądry ruch, chłopie.
Król oznajmia:
– Nie ufałbym człowiekowi z dwoma nazwiskami, nawet gdyby był moim własnym bratem.
Lambert jest zbity z tropu niewyszukanym sposobem wysławiania się króla. Czy oczekiwał uczonej oracji? Ona dopiero nadejdzie, teraz jednak Henryk przechodzi do podstawy ich sporu.
– Ciało Chrystusa. Czy jest obecne w sakramencie?
Gdy król mówi corpus Christi, podnosi rękę do kapelusza w geście szacunku.
Lambert zauważa ten gest. Lekko się przygarbia.
– Wasza królewska mość jako książę tak dobrze wykształcony, o wyjątkowej roztropności…
– Lambercie Nicholsonie – przerywa mu król – nie przyszedłem tutaj, żeby słuchać pochlebstw. Po prostu odpowiedz.
– Święty Augustyn mówi, że…
– Wiem, co mówi Święty Augustyn. Chcę usłyszeć, co mówisz ty.
Lambert się wzdraga. Nadal klęczy i nie wie, w którym momencie powinien wstać. To rodzaj tortury, którą sam sobie wyznaczył. Król piorunuje go wzrokiem.
– Więc? Co powiesz? Czy to ciało Chrystusa? Jego krew?
– Nie – odpowiada Lambert.
Gardiner uderza się w kolano. Lekko. Biskup Stokesley mówi:
– Możemy już go podpalić. Po co przeciągać sprawę?
Twarz króla czerwienieje.
– A kobiety, Lambert? Czy to zgodne z prawem, żeby kobiety nauczały?
– W razie konieczności – oznajmia Lambert. Biskupi wydają jęk.
A słowo „duchowny”, pyta król, jakie ma znaczenie? Słowo „Kościół”? A „pokuta”? Czy wierni powinni przystępować do prywatnej spowiedzi? Czy księża mogą się żenić?
– Tak – odpowiada Lambert. – Każdy mężczyzna powinien, jeśli nie otrzymał daru czystości. Święty Paweł wypowiada się w tej sprawie jasno.
Robert Barnes mówi: „Przepraszam”. Wychodzi, potykając się o stopy uczonych kapłanów.
– Lordzie arcybiskupie – odzywa się król – czy zechcesz teraz zabrać głos, żeby wykazać Lambertowi Nicholsonowi, dlaczego się myli?
Cranmer wstaje z miejsca. Cuthbert Tunstall pochyla się do przodu:
– Lordzie Cromwell, dlaczego Lambert ma dwa nazwiska? Można by pomyśleć, że to niepokoi króla tak bardzo jak sama herezja.
– Zdaje się, że zmienił nazwisko, żeby uniknąć prześladowań.
– Hm. – Tunstall się prostuje. – Lepiej by zrobił, gdyby zmienił poglądy.
Cranmer stoi. Zachowuje się niepewnie.
– Bracie Lambert…
Z tyłu rozlegają się krzyki, że go nie słychać.
Robert Barnes wraca. „Przepraszam, milordowie, wybaczcie”. Znów potyka się o ich stopy. Wygląda, jakby miał mdłości. Prawdopodobnie ma. Cranmer mówi:
– Bracie Lambert, zamierzam przytoczyć ustępy Pisma Świętego, które w moim przekonaniu dowodzą, że się mylisz, i jeśli przyznasz, że dobrze dobrałem przykłady, wówczas musisz się przychylić do opinii mojej i króla. Jeśli jednak…
Stephen Gardiner nie może usiedzieć spokojnie. Przez całe wystąpienie Cranmera dopowiada swoje komentarze, mrucząc jednak zbyt cicho, żeby król mógł go usłyszeć. Biskup Shaxton go ucisza. Hugh Latimer piorunuje go wzrokiem. Ale Stephen ich ignoruje. Wreszcie podrywa się na nogi, jeszcze zanim Cranmer zdążył skończyć swój wywód.
Cuthbert Tunstall mówi:
– Lordzie Winchester, zdaje się, że to ja mam teraz przemówić.
Gardiner szczerzy zęby.
Tunstall się rozgląda, jakby szukał pomocy.
– Panowie?
Cranmer opada na krzesło. Hugh Latimer mówi:
– Może teraz wicekról?
On, Cromwell, podnosi rękę: nie ja.
Biskup Shaxton macha listą mówców.
– Jesteś szósty, Gardiner. Siadaj!
Biskup Winchesteru nie zwraca na nich uwagi. Przemawia, słowami wiodąc człowieka na śmierć, podstawiając mu nogę, popychając go w kierunku płomieni, w których będzie krzyczał i krwawił.
*
Godzina druga. Król jest autorytatywny. Jest bystry i cięty; bywa nawet pokorny. Nie chce zabić Lamberta, to go nie interesuje. Chce się okazać mądrzejszy od niego, żeby w końcu Lambert się złamał i wyznał: „Najjaśniejszy panie, jesteś lepszym teologiem: pouczyłeś mnie, oświeciłeś i ocaliłeś”.
Trudno sobie wyobrazić, żeby Franciszek wdawał się w dyskusję ze swoim poddanym, że w ogóle byłby do niej zdolny. Trudno sobie wyobrazić, żeby cesarz walczył o ocalenie życia nędznego poddanego. I jeden, i drugi raczej sprowadziłby swoich inkwizytorów, żeby złamali Lamberta w sali tortur.
On, Cromwell, wyobraża sobie turniej rycerski, kartę wyników, zapis każdego atteint: złamanie na korpusie. Ilekroć król zawraca konia i podnosi kopię, na chwilę przystaje, składa Lambertowi jakąś ofertę. Pokazuje perspektywę łaski: zachowasz życie, jeśli się wycofasz, przyznasz mi rację i poprosisz. Na pytanie, czy wierzy w czyściec, Lambert odpowiada:
– Wierzę w udrękę. Można przejść przez czyściec na tym świecie.
– To podstęp – mruczy Hugh Latimer. – Król sam nie wierzy w czyściec.
– W każdym razie dzisiaj – dodaje Gardiner.
*
Godzina trzecia: przerwa na siku. Orygenes zacytowany, Święty Hieronim, Chryzostom i prorok Izajasz też. Na zewnątrz Gardiner mówi:
– Nie rozumiem, dlaczego stare zarzuty przeciwko Lambertowi zostały zaniechane. Zmiana arcybiskupa to żadne wytłumaczenie. Powinieneś był się tym zająć, Cromwell.
Odzywa się Stokesley:
– Nie wydajesz się zainteresowany sprawą, lordzie tajnej pieczęci.
– Ciekawe dlaczego – podchwytuje Gardiner. Patrzy na Latimera. – A ty korzystasz z wiedzy króla?
Hugh warczy niczym terier na byka.
Mija trochę czasu, zanim wszyscy widzowie wracają do sali, zajmują swoje miejsca, przestają kasłać i są gotowi. Wtedy wszystkie oczy zwracają się na niego, namiestnika króla do spraw Kościoła. Cromwell zrywa się na nogi.
– Wasza królewska mość, po wysłuchaniu twojego wywodu i tego, co powiedzieli biskupi, nie wydaje mi się, żebym miał coś do dodania, i nie sądzę, żeby cokolwiek trzeba było dodawać.
– Co? – oburza się Gardiner za jego plecami. – Niczego nie trzeba dodawać? Dalej, Cromwell, powiedz nam, co myślisz. Wydaje ci się, że nikt nie chce cię słuchać? Ja chcę.
Król piorunuje go wzrokiem. Gardiner podnosi ręce, jakby przepraszał.
Teraz ma mówić Lambert, a kolejności się przestrzega, jeśli nie liczyć Stephena. Lambert już się podniósł z kolan, ale od czterech godzin nikt nie podał mu krzesła. Zmierzch. Lambert przygarbia się jeszcze bardziej. Zapalają się pochodnie. Gdy ich światło pada na twarze biskupów, odzywa się król:
– Już czas, Lambert. Wysłuchałeś wszystkich tych uczonych mężów. Pora, żebyś powiedział, co myślisz. Czy cię przekonaliśmy? Będziesz żył czy zginiesz?
Lambert odrzeka:
– Moją duszę oddaję w ręce Boga. Moje ciało w ręce waszej królewskiej mości. Poddaję się twojemu osądowi. Spoczywam w cieniu twojej łaskawości.
Nie, myśli Cromwell. Tylko nie tam.
Henryk mówi:
– Twierdzisz, że sakrament ołtarza jest szopką.
– Nie – zaprzecza Lambert.
Król podnosi rękę.
– Mówisz, że jest iluzją. Że to tylko wyobrażenie, symbol. Tego, że się mylisz, dowodzą słowa Jezusa: Hoc est corpus meum. Słowa najprostsze ze wszystkich. Nie zostanę patronem heretyków. Lordzie Cromwell, odczytaj wyrok na tego człowieka.
Cromwell sięga po dokumenty. W takich przypadkach przygotowywane są wcześniej. Stokesley twierdzi, że on sam spalił pięćdziesięciu heretyków, i nawet jeśli tylko się przechwala, to dalsze procedury przebiegną według dobrze utrwalonych reguł. Cromwell wstaje.
– Czytaj wyraźnie i głośno – mówi Stokesley. – Niechże wreszcie usłyszymy twój głos, lordzie Cromwell. Nie pozostawiaj temu nieszczęśnikowi żadnych złudzeń co do jego losu.
Po odczytaniu edyktu strażnicy wyprowadzają Lamberta. Król chyli czoło przed swoją publicznością ze stateczną pobożnością pasterza, którym tego popołudnia był. Gdy podnosi głowę, jego twarz wyraża uniesienie.
Na dany sygnał do sali tronowej wchodzą trębacze. Rozbrzmiewa fanfara oznajmiająca wyjście króla. Sześciu fanfarzystów po sześć pensów każdy. Osiem szylingów, które trzeba wysupłać ze skarbca. Król rozważa utworzenie nowej straży. Chce ją nazwać Szlachetnymi Halabardnikami. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie chciał fanfarzystów co godzina.
*
Jeszcze nie ma szóstej, a za oknami ciemna noc. Zima rządzi żelazną ręką.
– Ponury spektakl – ocenia Rafe.
Cromwell przytakuje.
– Biedaczysko.
Rafe dopowiada:
– Nie chodziło mi o Lamberta. Sam to na siebie ściągnął.
– A ja uważam, że ściągnął to na niego Gardiner. – Cromwell jest zły. – Ledwie zdążył wbić swoje pazury w angielską ziemię, a już coś takiego. Myślę, że był u króla za moimi plecami. Wisiał mu u rękawa, opowiadając, jak bardzo Francuzi są zniesmaczeni naszą reformacją, a cesarz zbulwersowany, i przekonując, że musi udowodnić, jak dobrym rzymianinem jest w głębi serca. Jakby jego wielkie dzieło było jakąś idiotyczną kłótnią, którą da się załagodzić w dwa tygodnie, a siedmioletnie wysiłki anulować…
– Już za późno na przemowę – wpada mu w słowo Rafe.
Prywatny strażnik czeka, gotowy eskortować go do domu. Tłumy się rozchodzą. Fanfary wybrzmiały, trębacze powoli się zbierają. Cromwell woła ich do siebie, sięga do kieszeni, żeby dać im napiwek. Kłaniają mu się. Później zwraca się do Rafe’a:
– Mam nadzieję, że nie wygląda to, jakbym lekceważył wysiłki króla. Nie lekceważyłem. Przedstawił bardzo dobre rozumowanie.
Rafe odrzeka:
– Wyglądało to, jakbyś nie wiedział, co zrobić.
Cromwell się zastanawia. Dobrze wiedziałem, ale tego nie zrobiłem. Mogłem przemówić na korzyść Lamberta. Albo przynajmniej stamtąd wyjść.
– Barnes odegrał hipokrytę – mówi. – Ale z łaski Boga on sam stanie w tym samym miejscu jako oskarżony.
Rafe dodaje:
– Robert nie wyrządził sobie dzisiaj żadnej krzywdy.
Resztę Rafe zostawia niedopowiedzianą. Wychodzą na chłód. Cromwell rozmyśla: Mogłem cytować, mogłem przytaczać. Na co się przydała cała moja nauka?
Cromwell obejmuje Rafe’a ramieniem. Rafe nigdy nie nabierze ciała. Nie poluje, nie gra w tenisa, jest mizerny jak chłopiec, kruchy.
– Nie bój się, synu – mówi. – Najlepsze przed nami.
Zimne powietrze smaga ich twarze.
*
Niewiele dni zostaje do spalenia. Cromwell posyła Lambertowi jedzenie i picie, wyrazy pocieszenia i współczucia, ale zadaje sobie pytanie, jak zostaną przyjęte. Lambert wie, że się za nim nie wstawiłem. Siedziałem na czele tych rozochoconych facetów o lodowatych oczach, którzy już czuli smak krwi w ustach, i nie kiwnąłem palcem, a głos zabrałem tylko po to, żeby odczytać wyrok. Ale gdyby król zapytał mnie o zdanie, co mógłbym zrobić? Księga Zwana Henrykiem nie zawiera podobnego przypadku.
Śmierć Johna Lamberta jest wielkim wydarzeniem. Na Smithfield powstają trybuny dla dygnitarzy ozdobione godłem Anglii, wyposażone w miękkie siedziska. W widowisku biorą udział wszyscy członkowie rady, których choroba nie przykuła do łóżka: obwieszeni łańcuchami znamionującymi urząd; ścisłą elitę zdobi gwiazda Orderu Podwiązki. Krzesła z najlepszym widokiem są zarezerwowane dla dwóch najważniejszych ambasadorów, Castillona i Chapuysa.
Dzień egzekucji jest festynem bólu. Cromwell nigdy nie widział, żeby ktoś tak bardzo cierpiał. Widzowi nie wolno zamknąć oczu. Może odwrócić je tylko na krótką chwilę. Cromwell dziękuje Bogu, że Grzegorz jest bezpieczny w Sussex. Jako chłopak nie mógł patrzeć, jak umierała Anna Boleyn, a jej śmierć trwała tyle co uderzenie serca, krócej nawet.
Lambert umiera przez godzinę. Lordowi tajnej pieczęci asystuje przy boku mały chłopiec, Tomasz Cromwell alias Harry Smith. Na gołym przedramieniu ma rozmazany popiół; kamizelka skrywa chmury siniaków na jego ciele.
*
Gdy niebo się rozgwieżdża, przychodzi Cranmer. Z pasterską wizytą.
– Nie czujesz się dobrze?
Cromwell nie chce się do tego przyznać.
– Mało sypiam – odpowiada. – Przez mistrza zdrajców Pole’a, tyle mam papierów w związku z jego machinacjami.
Arcybiskup sam wygląda, jakby był bezsilny, wycieńczony. On, lord Cromwell, każe podać mu wino i jedzenie, gdyby miał ochotę: skrzydełka kapłona i śliwki. Cranmer nie może usiedzieć spokojnie. Wyciera nos. Mówi:
– Bo widzisz, to, co zaczęliśmy, nie przyniesie owoców w jednym pokoleniu. Jesteś po pięćdziesiątce, ja niewiele młodszy.
– Gardiner pytał, czy moim zdaniem żyjemy w dniach ostatnich.
Cranmer zerka na niego.
– Ale ty tak nie uważasz. Z pewnością. – Arcybiskup zagryza wargę, jakby podważał drzazgę igłą.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego dobrzy ludzie chcą wierzyć, że Chrystus już nadchodzi. Chcemy jego sprawiedliwości, bo sprawiedliwość wydaje się tak bardzo opóźniona.
– Myślisz, że Lambert nie zaznał sprawiedliwości?
Cromwell podnosi wzrok. To nie jest pułapka.
Mówi:
– Nie da się wybierać tygodni, w których chce się służyć swojemu księciu, ani spraw czy zadań. Czasem można jedynie zmniejszać szkody. Ale tutaj zawiedliśmy.
Cranmer odrzeka:
– Nie wolno nam popełnić błędu Tomasza Morusa. On uznał, że sumienie króla jest na jego rozkazy.
Drzwi się otwierają, Cranmer się podrywa.
– Ach, Christophe…
Chłopak stawia przed nimi naczynia.
– Myślę, że mój pan powinien mieć wakacje.
– To nie leży w mojej gestii – wyjaśnia Cranmer słabym głosem. – A wiesz, że kiedy byłem chłopcem, naprawdę myślałem, że arcybiskup może wszystko? Przypuszczałem, że potrafi czynić cuda.
– Ja nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odrzeka Cromwell. – Christophe, przynieś owoce.
Arcybiskup patrzy na pieczone skrzydełka.
– Nie mogę tknąć mięsa. Nie dziś.
Cromwell mówi:
– Widziałeś kiedyś, jak jastrząb nadal zabija, chociaż ofiara jest już martwa?
Cranmer się wzdryga.
– Nie – odpowiada. – Nie widziałem. Myślę, że król… Zaskoczył mnie. Był rozsądny, a chwilami nawet niemal… niemal ojcowski.
Rozrywanie mięsa z wściekłością w oku. Wysysanie krwi z jamy ciała, później cięcie nożem.
– Ojcowski – powtarza Cromwell. – Tak, to racja.
Cranmer kontynuuje:
– Ale co jeszcze mogliśmy zrobić? Lambert sam wybrał swoje odpowiedzi. Od niego zależało, czy odpowie inaczej.
– Nie sądzę, żeby tak było.
Cranmer się zastanawia. Żeby zapełnić ciszę, Cromwell pyta:
– Jak się ma twoja dama?
– Grete? – pyta Cranmer, jakby miał inne żony, jedną albo dwie. – Boi się. I jest zmęczona ukrywaniem się. Przed przyjazdem do Anglii zapewniałem ją, że król da się przekonać do zmiany zdania i będziemy mogli żyć swobodnie jako para. Ale w obecnej sytuacji… – Jego głos zamiera.
Nasze dni są policzone, torba zawsze spakowana, ucho ciągle czujne. Nigdy nie śpimy mocno, w niektóre noce nie śpimy prawie wcale.
Zwraca się do Cranmera:
– I co dalej? Jak teraz? Skoro król spalił tego człowieka, może spalić nas. Co mam robić?
– Zachowaj władzę, dopóki możesz. Dla dobra Ewangelii ja zrobię to samo.
– Jaki pożytek z naszej władzy, skoro nie potrafiliśmy uratować Johna Lamberta?
– Nie potrafiliśmy też ocalić Johna Firtha. Ale spójrz na wszystko, co się wydarzyło, odkąd Firth poszedł na stos. Nie potrafiliśmy ocalić Tyndale’a, ale ocaliliśmy jego dzieło.
Prawda. Martwi w działaniu. Ich dzieło nie umarło razem z nimi. Pracują, oddzieleni od nas ścianą dymu.
Po wyjściu Cranmera służba dostarcza mu świece, wino i zamyka drzwi. Domownicy ściszają głosy i chodzą, jakby mieli na nogach filcowe kapcie. Cromwell bierze czystą kartkę papieru i zaczyna pisać list. „Do mojego ukochanego przyjaciela sir Tomasa Wyatta, rycerza, ambasadora króla przy dworze cesarskim”.
I dalej: „Niech nasz pan król, jego syn nasz książę i jego córki oraz cała reszta dworu królewskiego cieszą się radością i pomyślnością”…
Jako młody człowiek, myśli Cromwell, potrzebowałem całej swojej siły. Współczucie było luksusem, na który mogłem mieć nadzieję pewnego dnia jak na biały chleb i książkę; na solidny dach nad głową, na światło sączące się przez żółte i niebieskie szkło, na pierścień na palec; na dwa łokcie perłowego brokatu, lutnię, buczynę do kominka i służbę, która w kominku napali.
„Szesnastego dnia tego”…
Orygenes naucza, że każdemu człowiekowi Bóg przeznacza pergamin, który zwija i ukrywa w jego sercu. Bóg zapisuje go piórem, trzciną, kością.
„…Jego Królewska Mość, kierując się szacunkiem dla świętego sakramentu ołtarza”…
Zastanawia się, czy dodać, że nasz monarcha wystąpił w bieli. Od stóp do głów lśnił. Jak lustro. Jak światło. Pisze:
„Wielka szkoda, że książęta Europy nie mogli tego zobaczyć, nie mogli usłyszeć, z jaką powagą dążył do porozumienia z tym żałosnym nieszczęśnikiem”…
Jego dłoń porusza się nad kartką, atrament łączy się ze splotem papieru. Ogień migocze w kominku, płomień świecy pochyla się i rozmywa. Cromwell przypomina sobie, jak pędził z Grzegorzem na wzgórzach pod srebrnym niebem: światło bez cienia jak światło przy stworzeniu świata.
„Gdyby ci książęta byli dzisiaj ze mną – pisze – zachwyciliby się wielką wiedzą Henryka. Poznaliby jego poglądy i zasady, na własne oczy zobaczyliby – Cromwell na chwilę odrywa pióro od papieru – lustro i światło wszystkich innych królów i książąt chrześcijańskiego świata”.
W papierach nadal ma wiersze, które wyszły spod pióra Toma Trutha. Jedna zwrotka oddzieliła się od reszty, może dlatego nauczył się jej na pamięć.
Że do niej prowadzi ścieżka mej miłości,
Co naszą znajomość od światła odwodzi,
I tam, i z powrotem podążam w ciemności,
Kędy inni jawnie mogą do niej chodzić.
Nawet najgorszym poetom od czasu do czasu zdarzy się trafne sformułowanie. W migotliwym płomieniu ludzka sylwetka przechodzi od światła do cienia i z powrotem. Cromwell rozgląda się po pokoju. Przytłumiony blask tureckiego dywanu. Książki oprawne w skórę cieląt i koźląt. Srebrny talerz, w którym widzi siebie: lustro i światło wszystkich ministrów świata chrześcijańskiego.
Odkłada pióro. Dochodzi do wniosku, że taki list nie wystarczy. Jutro go uzupełnię, myśli, albo może nie, bo jutro chcą mnie w Tower. Jest zbyt zmęczony, zbyt wstrząśnięty, zbyt przytłoczony smutkiem i przerażeniem, żeby szczegółowo opisać sąd nad Lambertem, a co dopiero jego ostatni dzień życia. Dodaje: „Nie wątpię, że ci z Twoich przyjaciół, którzy mają więcej czasu, szczegółowo przekażą Ci w listach przebieg całej dyskusji”…
Niech zrobią to oni. Zamyka oczy. Co widzi Bóg? Cromwella w pięćdziesiątym czwartym roku życia, człowieka znaczącego i poważnego, o potężnej masie owiniętej w futra i skóry? A może tylko migotanie, iluzję, iskrę pod butem, plwocinę w oceanie, piórko na pustyni, kosmyk, zwid, igłę w stogu siana? Jeśli Henryk jest lustrem, to on, Cromwell, jest bladym aktorem, który nie ma własnego blasku, lecz kroczy w świetle odbitym. Jeśli to światło się przesunie, on zniknie.
W Italii, wspomina, widziałem Najświętsze Panienki namalowane na każdej ścianie, widziałem naniesioną przez artystę krwistą czerwień szaty Chrystusa, krętego kusiciela zwieszającego się z gałęzi i twarz kuszonego Adama. Wiedziałem, że wąż jest kobietą, bo miał srebrno-złote pukle po bokach głowy; patrzyłem, jak się okręca wokół zielonego konara, który drgał od spiralnego splotu. Widziałem lament niebios nad ukrzyżowanym Chrystusem, aniołów latających i płaczących zarazem. Widziałem tortury zwinne jak tancerze ciskający kamienie w Świętego Stefana i twarz samego męczennika znudzoną oczekiwaniem na śmierć. Widziałem odlane z brązu martwe dziecko stojące nad własnymi zwłokami. Wszystkie te obrazy i wyobrażenia odnosiłem do siebie jako rodzaj przepowiedni albo znak. Ale znałem mężczyzn i kobiety lepszych ode mnie, bliższych łaski, którzy medytowali nad każdą drzazgą krzyża tak długo, aż zapominali, kim są, i dostrzegali krew Zbawiciela spływającą po nasiąkniętych włóknach drewna; aż uwierzyli, że nie są już niewolnikami niepowodzeń czy zbrodni, że nie muszą składać bezsensownej ofiary na obcej ziemi. Dopóki nie zobaczyli, że krzyż Chrystusa jest drzewem życia, że rodzi się w nich prawda i są zbawieni.
Posypuje papier piaskiem. Odkłada pióro. Wierzę, ale niedostatecznie. Powiedziałem Lambertowi, że będą z nim moje modlitwy, w końcu jednak modliłem się za siebie, żebym nie musiał umierać w taki sposób jak on.