Nowy zamek króla w Deal jest tylko przystankiem na drodze, żeby Anna mogła umyć ręce, wypić kieliszek wina dla wzmocnienia i zaraz ruszyć do Dover. Jest eskortowana przez Charlesa Brandona i Richarda Sampsona, biskupa Chichester, małomównego prałata tak doświadczonego w budowaniu i burzeniu związków króla.
Brandon ma ze sobą swoją młodą żonę. Jest szybka w działaniu i ciepła z natury, a co lepszego mogłoby spotkać niepewną pannę młodą niż powitanie uśmiechniętej młodej księżnej, która odgadnie jej potrzeby? Nie można oczekiwać, że dostrzeże je Charles, a tym bardziej biskup Sampson. Ale Charles ma imponującą wojskową sylwetkę, a biskup Sampson usiądzie gdzieś na uboczu i zajmie się papierami.
W Dover, jeśli Bóg pozwoli, do Anny dojedzie jej bagaż. Następnego dnia nowa królowa wyruszy – razem ze swoimi kapelanami, sekretarzami, muzykami i damami dworu – do Canterbury, gdzie spotka się z arcybiskupem. Będzie potrzebowała gotówki, więc on, Cromwell, zorganizował wręczenie jej w prezencie złotego kielicha napełnionego pięćdziesięcioma suwerenami. Na terenie Rochesteru będzie ją eskortował Norfolk z dużą grupą swoich szlachciców. Nie ma planów, żeby złożyła wizytę biskupowi Winchesteru. Tej przyjemności można jej oszczędzić. W końcu, jak mówią chłopcy Cromwella, nie chcemy, żeby się odwróciła na pięcie i popędziła z powrotem ku morzu.
Pogoda po drodze jest paskudna, ale panna młoda nie cierpiała na chorobę morską po drodze, teraz zaś nie narzeka na grad ani deszcz smagający jej twarz. Mistrzowie ceremonii odczuwają ulgę, ponieważ zaplanowali wielkie powitanie w Blackheath przed pałacem Greenwich i jeśli nowa królowa nie przybędzie na czas, oni poniosą duże koszty. On, lord Cromwell, spodziewa się, że przybędzie okoliczna ludność. Kazał wyczyścić i wysypać żwirem ulice w Greenwich oraz postawić barierki, żeby zbici w tłum ludzie nie wpychali się nawzajem do Tamizy.
Przez całą zimę w domu przy Austin Friars z myślą o świętowaniu gromadził muskat i małmazję. W piekarni przygotowują striezel dla Anny i jej dam dworu, po całym domu roznosi się więc zapach goździków, cynamonu i skórki pomarańczowej. Gdy Lizzie żyła, święto Trzech Króli było okazją do podejmowania sąsiadów. Odgrywali każdego z królów w kostiumach uszytych ze skrawków złotogłowiu zbyt maleńkich nawet dla najbardziej chciwego krawca. Do pracy zabierały się wszystkie ręce, które potrafiły utrzymać igłę, a Lizzie rozbawiała szyjących. Jednego roku przebrali Annę Cromwell za kota z ogonem ze skórki króliczej, a Grzegorz był rybą o lśniącej srebrnej łusce. Słabe zimowe słońce ślizgało się po nim i połyskiwał o zmroku.
Cromwell się zastanawia, jak sobie radzi jego córka i kiedy znów ją zobaczy. Nie zadaje pytania „czy”, bo zawsze skłonny jest myśleć, że życie potoczy się pomyślnie. Wydaje mu się dziwne, że Lizzie nigdy nie widziała Jenneke. Zaakceptowałaby ją, wiedziała przecież, gdy się pobierali, że był mężczyzną po przejściach.
Upłynęło wiele czasu od dnia, w którym żona ubierała jego córeczki do grobu. Przyzwyczaił się do ucisku za mostkiem, który pojawia się wraz z upływem roku kalendarzowego: Wielkanoc, Dzień Świętego Jana, dożynki, Wszystkich Świętych i Zaduszki.
*
Rok 1539 dobiega końca. Gdy w Greenwich idzie do króla z plikiem spraw do załatwienia, spodziewa się zastać Henryka podczas gry na harfie albo sporządzania listy prezentów noworocznych, które ma nadzieję otrzymać, albo składającego strzałki z papieru, w każdym razie na pewno niegotowego do pracy. Ale w apartamencie królewskim panuje zamieszanie. Młody Culpeper wita go słowami:
– Nie zgadniesz, panie, co się dzieje. Król zamierza jechać do Rochesteru na spotkanie królowej.
Cromwell wciska dokumenty Culpeperowi.
– Wriothesley, chodź ze mną.
Henryk się pochyla, zaglądając do kufra przysłanego z garderoby. Prostuje się rozradowany.
– Milordzie, postanowiłem przyśpieszyć sprawy i wyjechać po pannę młodą osobiście.
– Dlaczego, panie? Do jej przyjazdu został jeszcze dzień albo dwa.
Henryk oznajmia:
– Chcę pielęgnować miłość.
– Wasza królewska mość – odzywa się Wriothesley. – Z całym szacunkiem, czy nie zostało to przedstawione na radzie? Twoi doradcy uniżenie prosili, żeby wasza królewska mość oszczędził sobie podróży i przywitał królową w Blackheath. Ty, panie, byłeś łaskaw się na to zgodzić.
– Czy nie mogę zmienić zdania? W Blackheath będą muzyka i artyleria, i procesje, i tłumy. Nie zamienimy nawet kilku słów na osobności, a już trzeba będzie wracać tutaj, do pałacu. Miną długie godziny, zanim będziemy mieli szansę zostać sami. No i chcę ją zaskoczyć, chcę ucieszyć jej serce oraz zgotować odpowiednie powitanie.
– Wasza królewska mość, gdybyś zechciał przyjąć moją radę…
– Ale nie zechcę. Musisz przyznać, Cromwell, że nie jesteś ekspertem, gdy idzie o zaloty.
Prawda. Był żonaty tylko raz.
– Ona dopiero co zeszła z okrętu, panie. Pomyśl, jak będzie zawstydzona, że nie zdążyła należycie zadbać o swój wygląd.
Wriothesley dodaje:
– No i oczywiście niezapowiedziana obecność waszej królewskiej mości może ją przytłoczyć.
– Ależ właśnie dlatego muszę jechać. Oszczędzę jej niepokojów. Nie może się denerwować przed wielkimi uroczystościami. – Henryk się uśmiecha. – Pojadę w przebraniu.
Cromwell zamyka oczy.
– Tak właśnie postępuje król – tłumaczy Henryk. – Nie możesz tego wiedzieć, Cromwell, nie jesteś urodzonym dworzaninem. Gdy moja siostra Małgorzata pojechała do Szkocji, król Jakub z towarzyszącymi mu myśliwymi zaskoczył ją w zamku Dalkeith. Miał na sobie kurtkę ze szkarłatnego aksamitu i lirę przewieszoną przez ramię.
Owszem, słyszał o tym. Żwawy młodzieniec z żarem w oczach, chętny paść na kolana; dziewica w uroczej konsternacji i wieku trzynastu wiosen, z płonącymi policzkami i drżącym ciałem.
Wriothesley pyta:
– Czy wolno wiedzieć, jakie przebranie wasza królewska mość zamierza przywdziać?
Cromwell i Wriothesley wymieniają spojrzenia. Gdy królową była Katarzyna, co rusz wpadała w pułapkę zastawioną przez Robin Hooda albo arkadyjskich pasterzy, którzy następnie odrzucali przebrania i co się okazywało? To był król i Charles Brandon albo Charles Brandon i król.
– Mam dla niej sobole – odpowiada Henryk. – Może powinienem przybyć jako rosyjski szlachcic w wysokich futrzanych cholewach?
Wriothesley na to:
– Jeśli nie poślemy informacji, to obawiam się, że wasza królewska mość może zaalarmować własną gwardię przyboczną, to zaś doprowadziłoby…
– W takim razie pasterz. Albo jeden z Trzech Króli. Możemy szybko zorganizować przebrania dla dwóch pozostałych. Poślij po Charlesa…
– A może wasza królewska mość wystąpi jako zwykły szlachcic? – sugeruje Cromwell.
– Angielski szlachcic. – Henryk się zastanawia. – Szlachcic bez nazwiska. Tak – robi przygnębioną minę – dobrze. Wystąpię w roli szlachcica rządzonego przez lorda Cromwella, w której i tak obsadzają mnie wszyscy obcokrajowcy. – Robi pauzę, po czym dodaje uprzejmie: – Milordzie, wiem, że nie tak się umawialiśmy. Ale jako pan młody mogę mieć swoje kaprysy, a przebranie zawsze sprawia przyjemność. Wdowa Katarzyna – zwraca się do Wriothesleya – zawsze udawała, że mnie nie poznaje. Oczywiście tylko się ze mną droczyła. Kto nie poznałby króla?
Do wyjścia odprowadza ich Thomas Culpeper.
– Wasze dokumenty, panowie.
Wriothesley bierze je od niego. On, lord Cromwell, odchodzi.
– Chryste! – szepcze.
– Robiliście, co się dało – ocenia Culpeper.
Rozmawiałem z nim jak poddany z księciem, myśli Cromwell. A gdybym się zdobył na odwagę i powiedział: „Henryku, radzę ci jak mężczyzna mężczyźnie, żebyś tego nie robił”?
Culpeper kontynuuje:
– Dlaczego tak się obawiasz? Przecież wszyscy ją chwalą, prawda? Boisz się, że skonfrontuje ją z tymi pochwałami?
– Przestań dreptać obok mnie, Culpeper.
Culpeper się uśmiecha.
– Może chodzi o to, że to ona się rozczaruje? Wiemy, lordzie Cromwell, że naginasz fakty, by zadowolić obcokrajowców, ale chyba nie opisałeś go jako młodego boga? Czy ona się spodziewa zobaczyć Apollina?
– Ona się spodziewa należytego przyjęcia na dworze. Na to przygotowali ją jej ludzie. – Odwraca się do Wriothesleya. – Niech ktoś natychmiast pędzi do Rochesteru, żeby ją uprzedzić. Król przypłynie rzeką z małą świtą i Anna powinna być gotowa na jego przybycie. Żadnych heroldów, żadnych ceremonii. Wejdzie do jej apartamentu i powinna być zaskoczona.
– Czyli popsujesz całą niespodziankę – stwierdza Culpeper. – Ma go rozpoznać dopiero po tym, jak go nie rozpoznała? Żeby tylko się nie pomyliła.
Cromwell zwraca się do Wriothesleya:
– Zastanawiam się, czy powinienem był nalegać, że z nim pojadę.
Per Risley odpowiada:
– Mogło być gorzej, panie. Przynajmniej nie zdecydował się na swój turecki kostium.
*
Król zamierza dołączyć do królowej w Rochesterze w Nowy Rok i zostać tam na noc; nawet jeśli Cromwell każe wysłać sobie wiadomość, jaka była reakcja Henryka, minie wiele godzin, zanim posłaniec dotrze do Greenwich.
Dochodzi do wniosku, że do Austin Friars kurier będzie jechał niewiele dłużej, i udaje się do domu, żeby 1540 rok zacząć pod własnym dachem.
Wcześnie siada za biurkiem. Zupełnie jakbym znalazł dodatkowy dzień, mówi sobie. Ale odsuwa na bok listy od Carlisle’a i sięga po książkę: traktat historyczny Rolewincka, w którym wszystkie daty przed Chrystusem drukowane są do góry nogami. Przysłał mu go ojciec Jane Rochford, który jak zwykle musi zepsuć mu przyjemność czytania. Pisze Mirabilia! obok wydarzeń, które wyjątkowo mu się podobają.
Cromwell kartkuje tekst, żeby obejrzeć ilustracje: Antiochia, Jerozolima, świątynia Salomona i wieża Babel. Rolewinck zaczyna swoją historię w roku 6615 (do góry nogami). Cromwell czyta fragment o koronacji papieża Innocentego – która odbyła się mniej więcej w roku, w którym on się urodził – gdy jego spanielka Bella zaczyna ujadać i biegnie do drzwi. Z dołu dobiegają życzenia: „Szczęśliwego Nowego Roku, panie Grzegorzu!”.
Bella z podniecenia biega w kółko. Cromwell woła:
– Grzegorz? Co cię tu sprowadza?
Grzegorz wpada z impetem. Nie traci czasu na powitania.
– Jak mogłeś do tego dopuścić? Dlaczego go nie powstrzymałeś?
– Miałbym go powstrzymać? Niby jak? Powiedział, że to dla pielęgnowania miłości.
– Powinieneś był go powstrzymać, ojcze. Jesteś członkiem jego rady.
– Grzegorzu, wypij trochę tego wina i rozgrzej się. Myślałem, że przebywasz z królową.
– Przyjeżdżam cię ostrzec. Henryk spędził tam noc, ale jest już w drodze powrotnej.
Jeden z chłopców od Thurstona wchodzi z talerzem pasztecików i strzepuje obrus.
– Sarnina z galaretką porzeczkową. Szczupak z chrzanem. Śliwki i rodzynki.
– Właśnie dlatego tu przyjechałem – mówi Cromwell. – Na dworze posiłki muszą przebyć pół mili i trafiają na stół już zimne.
Kolejny chłopiec przynosi misę gorącej wody i serwetkę. Grzegorz musi milczeć, dopóki znów nie zostaną sami. Bella podskakuje na tylnych łapach, jakby chciała ich rozbawić. Cromwell myśli o scenach, które dawniej odgrywał z George’em Cavendishem, sługą kardynała. Mówił mu: „Pokaż mi, George, jak to było, kto gdzie siedział, kto pierwszy się odezwał” i Cavendish skakał na równe nogi, żeby odegrać króla.
Cromwell zna scenerię, w której spotkali się państwo młodzi: wielka sala w Rochesterze, ogromny kominek z rzeźbionymi godłami: paprocią, sercem, walijskim smokiem trzymającym jabłko. Wyobraża sobie króla i jego radosną świtę, jak wśród śmiechów i swawoli trzymają swoje maski niezbyt starannie, bo wiedzą, że i tak zostaną rozpoznani. I faktycznie, służba nowej królowej klęka, gdy przechodzą.
– Annę uprzedzono? – pyta syna. – Była gotowa?
– Była uprzedzona, ale niegotowa. Henryk wkroczył już do sali, ona jednak wyglądała przez okno. Na dziedzińcu psy osaczały byka. Zerknęła na króla przez ramię i zaraz się odwróciła, by dalej obserwować walkę psów z bykiem.
Oczami wyobraźni Cromwell widzi to, co widział Grzegorz: zwalistą sylwetkę króla przesłaniającą światło, mglisty zarys sylwetki królowej na tle okna; owal obojętnej twarzy, przelotne spojrzenie ciemnych oczu i na koniec tył jej głowy.
– Chyba nie wierzyła, że książę pojawi się potajemnie. Może książę Wilhelm jeździ wszędzie z trąbkami i werblami.
Nawet gdy chce pielęgnować miłość, dodaje w myślach Cromwell. Chodzą słuchy, że cesarz oferował bratu Anny księżnę Krystynę za żonę, jeśli ten odda Geldrię bez walki. Gdyby to Cromwell był księciem Kleve, nie zamieniłby dostępu do morza na dołeczki w jej policzkach.
– Król nisko się ukłonił. – Grzegorz wypija łyk wina. – Po czym zagadał do niej, ale ona się nie odwróciła. Chyba wzięła go za jakiegoś, nie wiem, trefnisia przebranego z noworocznej okazji. Więc stał z kapeluszem w rękach, aż nadbiegli jej ludzie i ktoś krzyknął: „Pani”, dodając kilka słów, żeby ją ostrzec… – Głos mu się załamuje. – Wtedy się odwróciła. Już wiedziała, kim on jest. Na rany Chrystusa, ojcze, to spojrzenie! Nigdy go nie zapomnę. – Grzegorz siada, jakby wyczerpały mu się siły. – Król też nie.
Cromwell podnosi Bellę z podłogi i zaczyna ją karmić pasztecikiem, kawałek po kawałku.
– Dlaczego była zaskoczona? Nie koloryzowałem wyglądu króla.
– Nie powiedziałeś jej, że jest stary.
– Czy ja jestem stary? Czy to byłaby twoja pierwsza myśl, gdybyś opisywał Cromwella? Och, czy on jest stary?
– Nie – odpowiada Grzegorz niechętnie.
– Znała jego datę urodzenia. Wiedziała, że jest tęgi. I chyba wystarczająco wielu szlachciców z jej dworu się tu przewinęło? Także Hans mógł go jej opisać, któż zrobiłby to lepiej?
– Ale Hans nigdy nie sprowadziłby na siebie kłopotów.
Owszem, to prawda.
– Co zrobił król?
– Cofnął się. Każdy byłby dotknięty. Wzdrygnęła się na jego widok. Nie mógł tego przeoczyć.
– I?
– Potem się opanowała. Udawała wspaniale. On także. Powiedziała po angielsku: „Mój panie i królu, witaj”.
To król powinien ją powitać.
– Mów dalej.
– Gładko się ukłoniła, bardzo nisko, jakby nic się nie stało. Król się uśmiechnął i podniósł ją. Odrzekł: „Witaj, ukochana”. – Co to znaczy być królem, myśli Cromwell. Grzegorz dodaje: – Trzęsła mu się ręka.
Teraz Cromwell sobie wyobraża, że w wielkiej sali zamku w Rochesterze światło słabnie. Za oknem, przy którym stoi królowa, bezdźwięcznie ryczą obserwatorzy szczucia byka. Psy wiszą ze szczękami zaciśniętymi na jego skórze, krople krwi powoli spadają na ziemię.
– A szlachcice ze świty króla? Widzieli?
– Anthony Browne stał tuż za nim, bo niósł sobole. Ale król go odprawił gestem dłoni. Patrzył na twarz kliwijskiej księżniczki przez całą rozmowę.
– Powiedz mi, Grzegorzu, czy Hans prawdziwie ją odmalował?
– Nie odważyłby się namalować jej inaczej.
– I jest piękna?
– Nie z boku. Ma długi nos. Ale wiesz, że nie miał czasu szkicować jej pod każdym kątem. Wygląda przyjemnie. Ma drobne ślady po ospie, ale dostrzegłem je dopiero wtedy, gdy na chwilę wyszło słońce. Król nie mógł tego zauważyć, odwrócił się plecami.
Czyli jest piękna w półmroku. I tylko od przodu. Cromwell omal nie wybucha śmiechem.
– Czy jest rozczarowany?
– Jeśli jest, to tego nie okazuje. Poprowadził ją za rękę. Poszli na bok i usiedli z tłumaczami. Zapytał, jak jej się podoba Anglia, i odpowiedziała, że bardzo. Zapytał, jak spędzała czas w Calais, i odpowiedziała, że bardzo dobrze. Pogratulował jej, że tak dzielnie zniosła podróż, i zapytał, czy wcześniej była na morzu. Gdy to przetłumaczyli, miała zaskoczoną minę.
Cromwell wyobraża sobie króla pocącego się z wysiłku. Błądzącego wzrokiem dookoła w poszukiwaniu czegoś, co zajmie uwagę.
– Król wezwał muzyków. Zagrali „O delikatna, biała ręka, co mnie uzdrawia”. Bardzo uroczo się zasłuchała. Powiedziała przez tłumacza, że chciałaby się nauczyć grać na jakimś instrumencie. Król odrzekł, że łatwiej się uczyć w młodym wieku, na co ona: Nie jestem taka stara, palce mam zręczne dzięki dzierganiu. Król zapytał, czy potrafi śpiewać. Odpowiedziała mu, że tak, na chwałę Maryi i świętych. Zaproponował, żeby coś zaśpiewała, ona zaś odrzekła, że nie przy wszystkich lordach. Obiecała, że mu zaśpiewa, gdy będą sami, czerwieniąc się przy tym.
– To bardzo odpowiednia skromność. – I pomyśleć, że Anna Boleyn zaśpiewałaby nawet na ulicy, gdyby uznała, że w ten sposób zwróci na siebie jego uwagę.
– Mówimy, że podoba nam się skromność. – Grzegorz sięga po pasztecik i siedząca przy jego nogach Bella trąca go łapą. – Ale naprawdę wolimy, gdy damy jasno okazują nam swoją przychylność. Lubimy wiedzieć, że jesteśmy akceptowani, zanim zaczniemy się zalecać. Nigdy bym się nie odważył odezwać do Bess, gdybyś mi nie pomógł wespół z Edwardem Seymourem. Jeśli się obawiamy, że kobieta nami wzgardzi, wolimy jej unikać.
A gdy zbieramy się na odwagę, żeby do niej podejść, nie chcemy widzieć szoku na jej twarzy, uzupełnia w myślach Cromwell.
– Myślisz więc, że stała się szkoda?
– Nie wyobrażam sobie, jak miałaby cofnąć ten pierwszy moment, nawet gdyby była królową Saby. – Grzegorz odgryza kawałek ciasta, Bella opiera się o jego piszczel i z uwielbieniem patrzy. – Poszli na kolację. Bardzo się starała, podążała wzrokiem za wszystkim, o czym mówił. To kiepski początek, ale chociaż nie można z nią rozmawiać, i tak bardzo ją lubię. Wszyscy bardzo ją lubimy. Fitzwilliam twierdzi, że lepszej kobiety Henryk by nie znalazł, nawet gdyby przeczesał Europę.
– Myślę, że ją przeczesał – odrzeka Cromwell. – W każdym razie na pewno ja to zrobiłem. Gdy się nad tym zastanowi, zrozumie, że była przerażona. Sam mówisz, że później był raczej zadowolony. – Zastanawia się przez chwilę. Jego wzrok pada na prezent od lorda Morleya. – Musimy cofnąć czas. Będzie tak, jakby król mrugnął powiekami i przeżył ten pierwszy moment jeszcze raz.
– Ale czy czas tak działa? – Wraz ze znikającymi pasztecikami ujawnia się wzór na talerzu. Fatto in Venezia przedstawia upadek Troi: drewniany koń, krzyczące kobiety, spadające głowy i wieże buchające ogniem.
Chyba tylko cudem udało im się to wszystko pomieścić.
*
Cromwell przybywa do Greenwich niedługo po królu.
– Milordzie, jego królewska mość jest w swojej bibliotece.
Henryk siedzi pośród skrzyń pełnych książek.
– Te są z opactwa Tewkesbury. – Podnosi się ciężko z krzesła. – Cromwell, nie dostaliśmy jeszcze z Kleve dokumentów na temat małżeństwa z Lotaryngią, tej wstępnej umowy małżeńskiej. Zapewniano dobitnie, że księżniczka przywiezie je ze sobą, zdaje się jednak, że ich nie ma. Nawet człowiek pozbawiony podejrzliwości musiałby zadawać sobie pytanie, dlaczego ich nie dostarczyli przez tyle miesięcy.
Cromwell zaczyna mówić, ale król podnosi rękę.
– Nie mogę kontynuować. Nie mogę się z nią ożenić, dopóki nie będę pewien, że jest wolna od przeszłych obietnic. – Król zamyka jedną pięść w drugiej. – Nie dostrzegam w tej damie powodów do pochwał, które pod jej adresem płyną. Fitzwilliam pisał z Calais i wprost ją chwalił. Lisle także. Co ich do tego skłoniło?
– Nie widziałem jej, wasza królewska mość.
– Nie, nie widziałeś – zgadza się król. – Byłeś zdany na łaskę raportów, tak samo jak ja, nie mogę więc cię winić. Ale mówię ci, kosztowało mnie wczoraj wiele zachodu, żeby się opanować. Wielki cudaczny kornet ze skrzydłami wystającymi po obu stronach głowy, a przez jej wzrost i tę sztywność zachowania musiałem walczyć z myślą, że wygląda jak słup w Cornhill ozdobiony kwiatami na Święto Wiosny. Zdaje się też, że maluje usta, co byłoby nieprzyzwoite, gdyby się potwierdziło.
– Jej strój można zmienić, panie.
– Ma ziemistą cerę. Gdy myślę o Joannie… Była biała i czysta jak perła.
Na suficie migocą złote światła. Drżą na pąsowych gipsowych różach, między zielonymi liśćmi i kolcami obmytymi krwią.
– To podróż – tłumaczy. – Wszystkie te męczące mile z całym bagażem, później opóźnienie i przeprawa przez morze. – Myśli o gradzie na jej twarzy po drodze z Dover. – Jeśli chodzi o papiery, to nie umiem odgadnąć, dlaczego ambasadorowie ich nie przywieźli. Ale według zapewnień księżniczka jest całkiem wolna. Wiemy, że nie było żadnej umowy wstępnej. Wiemy, że nupturienci byli niepełnoletni. Sam powiedziałeś, wasza królewska mość, że to nic poważnego.
– Owszem, to jest poważna sprawa, jeśli po ślubie się okaże, że nie jestem żonaty.
– Jutro porozmawiam z ludźmi królowej – obiecuje Cromwell.
– Jutro witam ją w Blackheath – mówi król. – Zaczynamy o ósmej.
*
Upłynęło czterdzieści lat, odkąd przybyła tutaj panna młoda z obcego kraju: infantka Catalina, która zabrała w swojej świcie mauretańskich niewolników, gdy opuszczała Hiszpanię, żeby poślubić Artura. Tamta ceremonia ślubna odbyła się publicznie i z wielkim przepychem. O tej porze roku uroczystości małżeńskie muszą ustąpić pierwszeństwa kościelnym obrzędom z okazji święta Trzech Króli, dlatego tak wiele zależy od publicznego powitania, które zaplanował dla Anny.
W Greenwich Cromwell leży na łóżku, słuchając wiatru.
Co znaczy to, gdy w samotności leżę,
Obracam się i jęczę, i wzdycham, niebożę,
I twarde jak kamień zdaje się me łoże.
Co znaczy to?
Zastanawia się, gdzie tę noc spędza Wyatt. Z kim? Gotów byłby przysiąc, że Wyatt nie jest sam.
Wzdycham, narzekam nieprzerwanie,
Nierówno zdają się leżeć piernaty
Wyściełające me posłanie.
Co znaczy to?
Tylko szalejąca burza mogłaby powstrzymać jutrzejsze uroczystości. Król może zdecydować o opóźnieniu małżeństwa, ale nie może zostawić panny młodej na wrzosowiskach. Nie może anulować powszechnej ciekawości rozbudzonej przez heroldów ani powitania ogłoszonego w całym Londynie.
Trzy razy wstaje i otwiera okiennicę. Widać tylko głuchą bezgwiezdną czerń. Ale bębnienie deszczu słabnie, świt pokrywa niebo pasami w różnych odcieniach ochry i słońce powoli odnajduje drogę zza zwałów chmur. O dziewiątej, gdy konno dociera do Blackheath, nad polami unoszą się białe opary, a w tych oparach stoi wolny lud Anglii. Od rzeki dobiega jednostajny ryk. Setki ludzi przypłynęły na takich łodziach, jakie tylko zdołali zdobyć. Przywieźli własnej roboty flagi i chorągwie, teraz wiotczejące w bezwietrzny poranek. Walą w bębny, grają na fletach i wywrzaskują piosenki, chwaląc się przypiętymi do strojów różami. Niektórzy drepczą wzdłuż brzegu wewnątrz papierowych zamków, wystawiając głowy między blankami, inni zrobili monstrualnych rozmiarów płóciennego łabędzia, który obraca głowę na boki i brodzi przy brzegu na dziesiątkach odzianych w robocze buty stóp wystających spomiędzy piór na brzuchu. Dźwięczą dzwoneczki uprzęży. Mężczyźni i konie wydychają parę. Cromwell czuje, że się poci w swoich aksamitach. Irytuje sam siebie, kłusując to tu, to tam, zsiadając z konia i znów go dosiadając, lustrując wszystko wzrokiem, rzucając niepotrzebne polecenia: stań tutaj, przesuń się, uważaj, idź za resztą, przyklęknij!
Charles Brandon uchyla przed nim kapelusza. „Pogodę zawdzięczamy tobie, lordzie Cromwell”. Śmieje się i spina konia ostrogami, żeby dołączyć do pozostałych książąt.
Kapelani, członkowie rady, piastuni wielkich urzędów na dworze królewskim ustawiają się według rangi. Królewscy dworzanie i biskupi w czarnej satynie; parowie, lord major, heroldowie, książę Bawarii w łańcuchu Orderu Złotego Runa i sam król, skąpany w świetle na wielkim wierzchowcu, w purpurze i złotogłowiu, w szatach z nacięciami i bufami, szarfami i przypinkami, z tyloma drogimi kamieniami na ubraniu i pasach, że zdaje się nosić zbroję wykutą dla Zeusa.
Królowa oczekuje pod jedwabnym zadaszeniem. Cromwell się modli, żeby nie nasilił się wiatr, bo mógłby je porwać i zanieść do rzeki. Anna jest ubrana wedle najlepszej mody swojego kraju. Na głowie ma kornet sztywny od pereł, jej suknia jest pełna i kolista, bez trenu. Połyskuje, gdy sadzają ją na koń, na damskie siodło – twarzą w lewo, na modłę angielską. Hiszpańskie damy na przykład dosiadają konia od prawej, a nikt nie wiedział, czego się spodziewać po Niemce. Cromwell słyszy, jak lord kanclerz dziękuje Bogu za taką pozycję: nie byłoby wskazane, żeby król pomyślał teraz o Hiszpanach. Cromwell mówi sztywno:
– W niczym nie zdałem się na przypadek, milordzie. Rozmawiałem z jej koniuszym.
Po południu – po werblach, artylerii i kilku zmianach strojów – blask na niebie przygasa, a powietrze robi się wilgotne i zielonkawe. Podjeżdża na koniu Gardiner.
– Jak ci się udało powstrzymać deszcz? – zagaduje.
– Zaprzedałem duszę – spokojnie odpowiada mu Cromwell.
– Ponoć w Rochesterze wydarzył się nieprzyjemny incydent.
– Wiesz więcej niż ja.
– Właśnie tak. Najwyższa pora, żebyś to przyznał. – Gardiner uśmiecha się znacząco i odjeżdża.
Obok pojawia się ambasador Francji.
– Cremuel, nigdy nie widziałem tylu grubych złotych łańcuchów zebranych w jednym miejscu. Muszę cię pochwalić, to wyczyn nie lada zsynchronizować działania pięciu tysięcy ludzi. Chociaż jeśli mam być szczery – pociąga nosem – całość nie może się równać z ani jednym ceremonialnym powitaniem mojego króla, a odbywa się ich co roku nawet dwadzieścia.
– Naprawdę? – dziwi się Cromwell. – Dwadzieścia takich ceremonii jak ta? Nic dziwnego, że on nie ma czasu rządzić.
Koń Marillaca jest niespokojny, odbija w lewo.
– Co myślisz o księżniczce? Nie jest tak młoda, jak można było oczekiwać.
– Nie chciałbym ci przeczyć, ale ma dokładnie tyle lat, ile oczekiwaliśmy.
– Jest bardzo wysoka.
– Król także.
– To prawda. Z tego powodu chciał poślubić madame de Longueville, czyż nie? Szkoda, że nie postarał się bardziej. Słyszę, że tej wiosny da potomka królowi Jakubowi.
– Mój król spodziewa się potomstwa ze swoją nową żoną.
– Oczywiście, jeśli uda jej się poderwać go do działania. Bądź szczery, to nie jest jakaś wielka piękność.
Cromwell odrzeka:
– Jeszcze nie miałem okazji się przyjrzeć. – Zupełnie jakby ktoś spiskował, żeby go do niej nie dopuszczać. Widzi ją tylko z daleka: sztywna kolorowa postać niczym królowa namalowana na szyldzie gospody. Ostatnie pół mili pokonała na grzbiecie wierzchowca. Podobnie jak król, jedzie na koniu przystrojonym tak wspaniale, że ledwie widać, jak kopyta dotykają ziemi. Na pierwszym miejscu za nią jedzie Małgorzata Douglas, później Maria Fitzroy. Pozostałe damy dworu podróżują w karetach za nimi. Żona Grzegorza ma na grzbiecie równowartość dochodu z dwóch posiadłości, ale Cromwellowi sprawia to przyjemność, bo dawno nie miał w rodzinie kobiety do ubierania. Mówi do Marillaca:
– Spójrz na żonę mojego syna, czyż nie jest przystojna?
– Muszę ci to przyznać – zgadza się Marillac, po czym wskazuje pejczem: czy to szkocka księżniczka? A to córka Norfolka, lady Richmond?
Nie ma dla niej nowego męża?
W zeszłym roku były zamiary, żeby wydać ją za Thomasa Seymoura, ale spełzły na niczym, niewątpliwie dlatego, że jej brat im przeciwdziałał. Z perspektywy Surrey Wolf Hall jest ruderą, a Seymourowie to chłopi żyjący z łapania królików.
Cromwell się zastanawia, dlaczego Marillac interesuje się córką Norfolka. Czyżby planował dla niej francuskiego męża? Francuzi wypłacają Norfolkowi roczną pensję, ale może szukają bliższych więzów?
Bess zerka w jego kierunku. Cromwell podnosi dłoń, ale ukradkiem, by ktoś nie pomyślał, że daje sygnał do jakiejś démarche. W następnej karecie jadą: Anna Bassett, córka lady Lisle, Maria Norris, która wygląda, jakby przemarzła, i pyzata bratanica Norfolka Katarzyna gapiąca się na wszystko wokół, jakby była w kościele.
Żeby zrobić przejazd dla króla i królowej, oczyszczono grunt do samej bramy pałacowej. Wjeżdżają razem na wewnętrzny dziedziniec, tam schodzą z koni, po czym król ujmuje jej rękę i prowadzi swoją przyszłą żonę do pałacu, przesuwając w powietrzu swoim obficie zdobionym piórami kapeluszem, jakby chciał jej powiedzieć: „Zobacz, pani, to wszystko jest twoje, wszystko, co tu widzisz”. Muzyka z rzeki podąża za nimi, przycicha dopiero wtedy, gdy on, lord Cromwell, wchodzi ich śladem do środka, gdzie na powitanie już płoną pochodnie.
Dopiero teraz widzi ją z bliska po raz pierwszy. Przygotowywał się na ten moment i jego twarz ma starannie wypracowany neutralny wyraz. Ale nic go nie razi. Przeciwnie, ma wrażenie, jakby ją znał. To prawda, że ma ziemistą cerę, ale też Grzegorz się nie mylił: to ładnie wyglądająca kobieta, mogłaby być żoną któregoś ze znajomych, mieszczanina albo kupca. Nietrudno sobie wyobrazić, jak jedną nogą buja kołyskę, rozmawiając o cenie wieprzowiny.
Anna mierzy go wzrokiem.
– Och, więc to ty jesteś lord Cromwell. Dziękuję za pięćdziesiąt suwerenów. – Ktoś z otoczenia szepcze jej coś do ucha. – Dziękuję ci za wszystko – dodaje Anna.
*
Niedzielny poranek: Cromwell przekazuje delegacji z Kleve, że król chce opóźnić zawarcie małżeństwa. Wszyscy są zdumieni.
– Myśleliśmy, że sprawa jest omówiona, lordzie Cromwell. Dostarczyliśmy kopie wszystkich potrzebnych dokumentów.
Cromwell zachowuje uprzejmą sztywność. Nie chce dać po sobie poznać, że jest poirytowany tak samo jak oni.
– Król pyta o oryginały.
– Wyjaśniamy i wyjaśniamy, że nie wiemy, co uznać za oryginał, bo obietnica małżeństwa została złożona w szerszym traktacie, który był kilka razy poprawiany, a zatem…
– Radzę, żebyście je dostarczyli – odrzeka Cromwell. Siada i chociaż jest wcześnie, każe przynieść dzban wina. – Rozwiązanie tego problemu nie powinno przekraczać możliwości naszych umysłów, szanowni posłowie.
Nie wszyscy goście z Kleve mówią biegle po francusku. Jeden z nich trąca kolegę w bok: „Co on powiedział?”.
– Pozwólcie, że się powołam na precedens. Gdy królowa Katarzyna, to znaczy wdowa Katarzyna, nieżyjąca księżna Walii…
– A tak – potwierdzają. – Pierwsza żona Henryka.
– Otóż gdy jej matka Izabela brała ślub z jej ojcem Ferdynandem, potrzebowali dyspensy papieża, dyspensa jednak się opóźniała.
– Ach, rozumiemy – pomrukują tamci. – Rzym chciał zarobić na sprawie więcej pieniędzy, prawda?
– Ale gdy wszystko inne było gotowe, ludzie Ferdynanda udali się na bok i stworzyli to, czego brakowało. Łącznie z papieskimi pieczęciami.
– Co więc radzisz? – pytają.
– Nie śmiałbym niczego radzić. Ale zróbcie, co musicie, żeby usatysfakcjonować króla. Przetrząśnijcie swoje bagaże, poszukajcie między stronicami Biblii.
– Potrzebujemy czasu, żeby się naradzić – oznajmiają.
– Pośpieszcie się – apeluje Fitzwilliam, wchodząc.
– Zrobimy, co należy – obiecują. – Nie możemy tolerować zwłoki. Zaczęłyby krążyć plotki. Tylko sobie wyobraź, co powiedzieliby Francuzi, jakie kłamstwa rozpowiadaliby ludzie cesarza. Przekonywaliby, że ona mu się nie podoba albo że jest dla niego zbyt stara i zbyt tęga i że nie chce tego zrobić.
– Musicie więc przybyć na posiedzenie rady po obiedzie – wyrokuje Cromwell. – Wyjaśnicie, jakie niebezpieczeństwa płyną z takich plotek. Król dołączy do nas, gdy razem z królową wrócą z mszy.
Do komnaty rady wchodzi z Fitzwilliamem. Fitz szarpie go za rękaw.
– Nie ma na to żadnej rady? Henryk się gotuje w środku. Znam go.
Prawda, myśli Cromwell, znasz go. Wyrzucił cię z rady, pozbawił urzędu i trzymał w niełasce, dopóki nie zmienił zdania, a raczej dopóki ja mu go nie zmieniłem.
– Papiery są wymówką – kontynuuje Fitzwilliam. – Albo jej nie polubił, albo się jej boi, nie wiem, o co chodzi. Ale zapamiętaj moje słowa, Cromwell, nie przyjmę na siebie winy tylko dlatego, że to ja witałem ją w Calais.
– Nikt nie chce cię winić. Winny jest on, jeśli w ogóle jest jakaś wina. Nie musiał jeździć po kraju niczym usychający z miłości młodzian.
Członkowie rady już są na miejscu. Cranmer siedzi, jakby zawiodły go siły. Próbuje wstać, ale opada na krzesło. Biskup Durham wita go skinieniem głowy: „Lordzie tajnej pieczęci…”. Mówi takim tonem, jakby coś poświęcał albo miał do czynienia z kruchymi szczątkami, które zaraz się rozpadną.
Cromwell także skłania głowę: „Ekscelencjo…”. Tunstall wie, że lord tajnej pieczęci bada jego sprawy od miesięcy, rozpytując o jego poczynania w Durham i próbując ustalić, w co naprawdę wierzy, ostatnio więc siada na swoim miejscu ostrożnie, jakby się bał, że ktoś może mu je zabrać.
Do sali wpada Thomas Howard. Oczy my błyszczą, jakby miał powód do świętowania.
– Więc jak, Cromwell? Słyszałem, że on chce się z tego wyplątać.
Cromwell siada, nie czekając, aż zrobi to książę.
– Król Francji i cesarz witają nowy rok razem. Nie byli ze sobą tak blisko za naszego życia. Są jak planety, panowie, ich koniunkcja pociąga za sobą morza i lądy, decyduje o naszym przeznaczeniu. Mają flotę i fundusze, żeby na nas najechać. Nasze forty jeszcze się budują. Przeciwko nam jest Irlandia. Przeciwko nam jest Szkocja. Jeśli nie mamy zostać najechani jeszcze tej wiosny, potrzebujemy niemieckich książąt po naszej stronie, żeby posłali nam ludzi na pomoc albo zaangażowali wroga, dopóki nie będziemy w stanie go pokonać lub zmusić do rozejmu. Król musi zawrzeć to małżeństwo. Anglia tego potrzebuje.
Charles Brandon ma zasmuconą minę.
– Zgodził się na nie. Podpisał umowę. Nie może się teraz wzbraniać.
Norfolk pyta:
– Co się stało w Rochesterze?
– Nie wiem. Nie było mnie tam.
Nozdrza Norfolka drgają.
– Coś się między nimi wydarzyło. Coś go zniechęciło.
Do rozmowy włącza się lord Audley:
– Zgadzam się z lordem Suffolkiem. Król posunął się za daleko w tej sprawie, musiałby mieć bardzo poważny powód, żeby się teraz wycofać. Dotychczas był przekonany, że ona może to małżeństwo zawrzeć. No i wydaje mi się, że jest odpowiednią kobietą.
– Może nie rozumiesz wymagań księcia – odrzeka Norfolk.
– Nie? – Audley rzuca mu spojrzenie, od którego pękłaby skorupka jaja. – Jeśli ona nie potrafi im sprostać, wasza książęca mość, to z całą pewnością nie mnie trzeba za to winić.
– Cromwell myśli, że król sam jest sobie winien – mówi Fitz. – Bo zbyt pośpiesznie pojechał do Rochesteru.
– Sam sobie winien? – dopytuje się Tunstall. – Król? Kiedy to się stało? Jakby Cromwell nigdy go nie spotkał.
Cromwell oznajmia ciężko:
– Przypuszczam, że mogę spowodować opóźnienie.
– Co dobrego z tego wyniknie? – pyta Fitz.
Cromwell jest przekonany, że czas może stępić wspomnienia momentu, w którym się spotkali. Henryk może zapomnieć, co miała wtedy w oczach. Ale Cromwell nie wie, czy Fitzroy widział ją wtedy, więc milczy.
Cranmer, jako dobry chrześcijanin, powstrzymuje się od wykrzyknięcia: „A nie mówiłem?”. Zamiast tego stwierdza:
– Przychylam się do wszystkich waszych stwierdzeń, moi lordowie, ale zarazem się obawiam, że król nie zazna spokoju sumienia, dopóki nie zobaczy dokumentów, które go usatysfakcjonują. W przeszłości został już przecież oszukany. Nie powinien zawierać małżeństwa, dopóki nie będzie go całkowicie pewien, duszą i ciałem.
Cranmer jest zbyt dobry, żeby żyć. Zapomina o własnych problemach i myśli tylko o Henryku. Cromwell zwraca się do niego nad głową Norfolka:
– Ambasadorowie Kleve przyszli do mnie właśnie z propozycją. Dwóch z nich zostanie tutaj jako poręczenie, dopóki dokumenty nie zostaną przesłane.
Norfolk wybucha:
– Trzymać ich tutaj do Wielkanocy? Na Boga, nie!
– To się wydaje zbędne – mówi Cranmer. – Nie wątpimy, że w Kleve rzetelnie przeszukano archiwa. Nie wątpię nawet, że księżniczka jest zdolna do tego małżeństwa, jeśli jednak król żywi taką wątpliwość, to musimy się z nią liczyć.
Otwierają się drzwi. Wszyscy obecni przyklękają.
– Więc? – zaczyna Henryk. – Coście wymyślili, żeby mi ulżyć?
– Nic, panie – odpowiada Cranmer.
– Przynajmniej uczciwa odpowiedź. Zaczynam podejrzewać, że w moich doradcach jest mniej uczciwości, niżby król mógł oczekiwać od członków swojej rady, i że brak im wiary w tych, którzy oferują się jako sojusznicy i przyjaciele. – Henryk się rozgląda, po czym zwraca się do Suffolka: – Charles, byłeś w Windsorze we wrześniu, prawda? Kiedy ludzie księcia Wilhelma przysięgali, że przywiozą wszystkie dokumenty w całości?
– Tak właśnie obiecywali – potwierdza Brandon. – Inaczej nie przyłożylibyśmy przecież ręki do umowy małżeńskiej. Ale – dodaje łagodnie – myślę, że teraz już po wszystkim.
– Możemy się wstrzymać – odzywa się Fitz. – Cromwell tak uważa. Chociaż nie bardzo wiem po co.
– Cóż, nie znajduję tu zrozumienia – oznajmia Henryk. – Równie dobrze możecie się rozejść, panowie. Nie widzę sensu siedzieć tu z wami. Cromwell, chodź ze mną.
*
– Teraz już ją widziałeś – mówi Henryk. – Nie jest tak, jak ci mówiłem?
Cromwell odpowiada:
– Wszyscy się zgadzają, że jest bardzo szlachetną damą. I wydaje mi się, że ma królewskie maniery.
Król prycha.
– To ja wiem, co jest królewskie! – Opanowuje się. – Ale chyba się myliłem co do jej ust.
Słodkie jak maliny. Naturalnie czerwone. Ale nie mówi tego na głos. To dobry znak, że Henryk przyznaje się do błędnej oceny takiego szczegółu.
Pozostali członkowie rady ruszyli za nimi, lecz gwardziści króla kroczą rytmicznie, uniemożliwiając im podsłuchiwanie. Cromwell pyta ostrożnie:
– Chyba nie myślisz, że nie jest taka jak na obrazie, wasza królewska mość?
– Nie winię Hansa. Odmalował ją tak dobrze, jak tylko się dało, zważywszy na tę – przesuwa ręką po swojej kurtce – zbroję. Jest wysoka i sztywna.
– Wzrost dodaje jej dystynkcji.
– Widziałeś jej buty? – pyta król. – Myślę, że są na koturnach. Powiedz jej damom, że na podłogach w naszych domach nie ma łajna. Nie wiem, do czego jest przyzwyczajona.
Cromwell zapewnia, że to wszystko można przecież zmienić, i ubranie, i buty, lecz król mówi:
– Wiem, zawsze mi to powtarzasz. Ale gdybym wcześniej wiedział to, co wiem teraz, ona nie postawiłaby stopy w moim królestwie. To kwestia… – Król kręci głową. Klepie się po ubraniu, jakby szukał, gdzie ma serce.
*
Poniedziałek, 5 stycznia: dwaj ludzie Anny, Olisleger i Hochsteden, odwiedzają króla w jego komnacie w północnej części pałacu. Solennie przysięgają, że Anna jest zdolna do małżeństwa, i zobowiązują się przeszukać wszystkie związane ze sprawą dokumenty w ciągu trzech miesięcy. Ich ofertę, że pozostaną w Anglii, król zbywa machnięciem ręki i dodaje, iż świta Anny jest nadmiernie rozrośnięta, nie muszą więc się powstrzymywać przed zabraniem ze sobą części swoich rodaków, gdy będą wyjeżdżali. Ważniejsi szlachcice w świcie Anny mają otrzymać po sto funtów, które przyśpieszą ich wyjazd.
Spisane zostaje porozumienie, które w imieniu Anglii podpisują Cranmer, Audley, Cromwell, Fitzwilliam i biskup Tunstall.
Cranmer z udręczoną miną udaje się do komnaty królowej, wraz z nim wielka Biblia niesiona przez tłumacza, a w niej ilustracja przedstawiająca króla, który wręcza Pismo Święte ludowi tłoczącemu się na dole strony i krzyczącemu „Vivat Rex” i „Boże, chroń króla!”, przy czym niższe stany krzyczą po angielsku.
Król gniewnie patrzy na członków swojej rady i udaje się do prywatnego apartamentu. Przychodzą muzycy, rozstawiają instrumenty i zaczynają grać.
Cranmer wraca niebawem. Anna bez wahania złożyła przysięgę, że jest wolna od wszelkich małżeńskich zobowiązań.
– Powiedziała, że zrobi to z radością – relacjonuje Cranmer. – Dzięki Bogu nie wahała się ani nie zwlekała. Niemal wyjęła mi z rąk egzemplarz Biblii, na który przysięgała, tak bardzo chce zadowolić waszą królewską mość. Chce wziąć ślub niezwłocznie.
Cromwellowi przychodzi na myśl, że Anna boi się swojej rodziny. Co by jej krewni powiedzieli, gdyby została odesłana?
Henryk biadoli:
– Czy naprawdę nie ma na to rady? Muszę się zaprząc w ten kierat?
Cromwell miał rację, gdy przewidywał, że po opuszczeniu statku królowa zostanie przechrzczona. Zeszła na ląd jako Anna von Kleve. Teraz jest na nim uwięziona jako zwykła Anna, jakby król z całym swoim bogactwem żałował jej miana.
*
W deszczowy wtorkowy ranek o siódmej zbiera się rada. Cromwell zwykle zaczyna dzień pracy o szóstej, ale odłożył wszystkie sprawy, prosząc tylko o pilne traktowanie wszystkich raportów z zagranicy.
Wriothesley przysiadł na stole i obserwuje, jak Cromwell przywdziewa weselny strój.
– Jakich raportów się spodziewasz, panie?
Christophe wkłada mu przez głowę koszulę.
– Nie zapominam, że cesarz jest wdowcem. – Jego głowa wyłania się z płótna. – Nie zdziwiłbym się, gdyby wybrał ten tydzień na ogłoszenie małżeństwa z Francuzką.
Robiąc to, zaostrzyłby małżeński apetyt Henryka, dodaje w duchu.
– Niech Bóg broni! – mówi Per Risley. – Wyatt jest u cesarza, zapobiegłby temu.
– Uprowadziłby tę damę – podrzuca Christophe. – Zadeklamowałby jej sonet, puknął się z nią w jakiejś przydrożnej gospodzie, po czym zwrócił cesarzowi w stanie używanym.
W apartamencie króla dworzanie mówią ściszonym głosem, jakby w obecności umierającego. William Kingston:
– Milordzie, to nie może być prawda? Król nabrał niechęci do panny młodej?
Cromwell kładzie palec na ustach. Właśnie przyznał Annie pierwsze z wielu nadań, które gwarantują jej dochody jako królowej. Hrabia Rutland jest jej szambelanem. Ma kapelanów i paziów, praczki i cukierników, podczaszych i mistrzów ceremonii, lokajów, stajennych, audytorów, zarządców i mierniczych. Gdy przybędą członkowie kliwijskiej delegacji, Cromwell zamierza przedstawić im wszystkie te szczegóły, żeby ich uspokoić, ponieważ wczorajsza zła wola oraz napięcie w każdym geście i spojrzeniu Anglików nie umknęły niczyjej uwadze. Ma nadzieję, że dzięki temu to napięcie nie przerodzi się w żadną obrazę, którą posłowie przekażą naszym sojusznikom.
Podchodzi Fitz. Odzywa się opryskliwie:
– Przypuszczam, że nadal potrzebujemy tego, jak mu tam… ałunu?
– Tak – odrzeka Cromwell. – I przyjaciół. Potrzebujemy przyjaciół bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
W sierpniu mówił członkom rady, że ałun trudno się wydobywa. Trzeba się werżnąć do rdzenia góry, podpierając po drodze wyrobisko. Teraz wyjaśnia to Fitzowi dokładniej: potrzeba ciężkich młotów, stalowych kilofów i klinów. Szybciej jest, jeśli się użyje materiałów wybuchowych; górnicy nazywają je ojczenaszami, bo po eksplozji wszyscy wyskakują ze skóry i krzyczą: „Boże Ojcze nasz!”.
Ale Fitz nie słucha. Pochyla głowę w stronę sąsiedniej komnaty, skąd dobiegają odgłosy niezadowolenia. Gdy pojawia się król, ma już na sobie złoty kaftan haftowany w srebrne kwiaty.
– Gdzie jest lord Essex? Ma eskortować pannę młodą. Jest późno, co ona sobie pomyśli?
– Może ja to zrobię? – oferuje Fitz niechętnie.
Król odrzeka:
– To musi być mężczyzna nieżonaty, taki jest obyczaj w jej rodzinnym kraju. Bezsensowny, ale ona może sobie życzyć, żeby go przestrzegano. – Wzrok Henryka pada na niego. – Ty ją przyprowadzisz, lordzie tajnej pieczęci.
– Nie jestem godzien – stwierdza Cromwell.
Henryk oponuje:
– Jesteś, mój lordzie, skoro ja tak mówię.
Drzwi gwałtownie się otwierają. Henry Bourchier, stary Essex, wchodzi, utykając.
– Co? – pyta, rozglądając się po obecnych.
– PÓŹNO! – wrzeszczą dworzanie.
– Ach, no cóż, poranki są ciemne – tłumaczy Essex. – Ogień nisko, chłopcy zaspani, lód na drodze. Co poradzić? Niepotrzebnie narażać się na niebezpieczeństwo? Zresztą po co ten pośpiech?
– Chcemy zdążyć przed końcem jej wieku rozrodczego – szeptem rzuca Wriothesley. – Idealnie byłoby w przyszłej dekadzie.
Essex się rozgląda.
– Cromwell po nią idzie? Czy nie będzie obrażona, wasza królewska mość? Bo chyba wie, że był kiedyś zwykłym druciarzem. Czy nie?
– Żeby tylko! – odzywa się Cromwell. – Jeździłem na gęsi targ, milordzie, i skubałem puch na ciepłe kołdry dla hrabiów.
– Och, idź już – denerwuje się Henryk. – Idź, Cromwell, pośpiesz się. Co za różnica, kto to zrobi?
Dworzanie służący w apartamencie króla patrzą na niego zdumieni.
– Najjaśniejszy panie – mówi Kingston. – Wszystko ma znaczenie. W tego rodzaju kwestiach.
Ktoś zachował na tyle przytomności umysłu, żeby przytrzymać otwarte drzwi, i Essex wychodzi niepewnym krokiem. Król odwraca się do Cromwella i mówi głosem ściszonym, ale porywczo:
– Mówię ci, milordzie, gdyby nie obawa, że wywołam poruszenie za granicą i wepchnę jej brata w ramiona cesarza, nie zrobiłbym tego, co muszę zrobić dzisiaj, za nic w świecie. – Podnosi głowę. – Panowie, chodźmy!
Na miejsce podążają statecznym krokiem, żeby panna młoda przybyła tam pierwsza. Tak postępują monarchowie: król nie czeka na nikogo. W gabinecie królowej Cranmer stoi z modlitewnikiem w ręku i stułą na szyi.
– Gdzie ona jest? – zastanawia się.
Rubasznym żartem odpowiada mu Brandon:
– Może Essex umarł po drodze?
Król udaje, że nie usłyszał. Jest dystyngowany, jak przystało na pana młodego; oni nigdy nie słyszą sprośnych żartów swoich kompanów, którzy sugerują, że szczęśliwi będą dopiero po zmroku. Na połyskujący kaftan król narzucił podbity futrem płaszcz z satyny w kolorze indygo. Blask spływa i promienieje z całej jego obszernej postaci. Monarcha porusza ustami jakby w modlitwie.
Anna nadchodzi w sukni z materiału zdobionego kwiatami podobnymi do tych na kaftanie króla, ale jej kwiaty są perłowe, nie srebrne. Rozpuszczone blond włosy królowej spływają do bioder, na głowie ma diadem, przybrany girlandą z rozmarynu. Nie wygląda już jak żona kupca, teraz jest księżniczką, której dzieciństwo upłynęło w wysokim zamku na grani, skąd roztacza się widok na wiele mil wokół.
Ceremonia jest krótka i prosta. Niczego od niej nie wymaga, musi tylko stać i wyglądać radośnie. Arcybiskup się rozgląda i pyta, czy ktoś zna jakąś przeszkodę, jakby dawał szansę wszystkim obecnym. Nikt się nie odzywa. Cranmer pochyla głowę, jakby się chował. Król wypowiada słowa przysięgi. Później, na znak arcybiskupa, odwraca się, ujmuje żonę za łokcie i składa pocałunek na jej policzku. Królowa sztywno przekręca głowę. Uchylając się przed rozłożystym przybraniem jej głowy, król całuje drugi policzek. Czerwone wargi są lekko wysunięte, gotowe na niego. Ale nic się więcej nie dzieje.
Cranmer odmawia Deo Gratias. Król i królowa wychodzą z komnaty ręka w rękę. Rozbrzmiewają fanfary. Dworzanie krzyczą: Gaudete! Członkowie rady podążają na ucztę.
*
Chociaż raz nie zwraca uwagi na to, co je. Zwykle po takim uroczystym obiedzie doradcy stają razem w rogu i rozmawiają o polowaniu. Ale gdy wchodzą dudziarze, Norfolk daje się namówić na taniec ze swoją bratanicą Katarzyną. Fitz obserwuje go z ponurą miną.
– Zgaduję, że warto było zrywać się rano z łóżka, żeby to zobaczyć.
– Nie zatańczysz, lordzie Cromwell? – pyta Culpeper. – Skoro lord Norfolk może, to możesz i ty.
Wtrąca się Wriothesley:
– Gdyby się pojawiła lady Latimer, dopiero lord Cromwell by pląsał!
– Nie odpuścisz żadnej okazji, żeby przypomnieć ten dowcip – przyjaźnie odrzeka Cromwell. – Lord Latimer jest młodszy od króla i w dobrym zdrowiu, o ile mi wiadomo.
W dobrym zdrowiu i dobrej koniunkturze. Brat lady Latimer został baronem Parr w ubiegłym roku, a jej siostra, która służyła królowej Joannie, jest teraz damą w prywatnym apartamencie nowej królowej.
Bratanica Norfolka chichocze, widząc przypływ dobrego nastroju wuja. Niebawem pląsa z innymi damami dworu: energiczna tancerka, aż jej policzki płoną. Do boju ruszają młodzi szlachcice i bawią się na całego. Król obserwuje ich z tolerancyjnym uśmiechem. Gdy wstają od stołu, Henryk podaje ramię królowej i prowadzi ją do portretu, który Hans podarował mu w prezencie noworocznym. Doradcy idą za nimi jak gęsi, jeden za drugim. Rozsuwa się kotara, odsłaniając księcia Edwarda w czerwieni i złocie. Pod jego szerokim dziecięcym czołem, pod kapeluszem z piórami lśnią oczy. Wyciąga otwartą dłoń, w drugiej ma wysadzaną klejnotami grzechotkę, którą dzierży niczym berło.
– Pan Holbein go namalował – mówi król.
Królowa rozumie.
– Jaki słodki książę – rzecze. – Kiedy go zobaczę?
– Niedługo – obiecuje król.
– A twoje córki?
– Wkrótce.
– Czy lady Maria zostanie wydana za mąż?
Między tłumaczami odbywa się pośpieszna narada. Poruszenie wśród nich sprawia, że Anna wydaje się żałować swoich słów. Król zwraca się po francusku do wysłannika Kleve:
– Z przyjemnością przebywamy w towarzystwie księcia Bawarii, nie ma więc pośpiechu w tej sprawie, zwłaszcza że wiele jest do omówienia.
On, lord Cromwell, odzywa się po włosku, gdyż Olisleger trochę rozumie w tym języku. Gestem przecina powietrze: porzuć ten temat.
Król znów przechwala się synem.
– Edward jest moim dziedzicem i następcą, moje córki nie są. Czy ona to rozumie? – Odwraca się do obrazu, twarz mu łagodnieje. – Ten maleńki podbródek jest zupełnie jak u Joanny.
Król i królowa oddalają się do swoich zajęć, wymieniając ukłony na pożegnanie. Królowa wraca do siebie, tłumacze i członkowie delegacji Kleve zbijają się w grupkę, konferują, szturchają się łokciami. Cromwell zostawia ich i odchodzi. Po chwili otrzymuje wiadomość: królowa chce rozmawiać z lordem Cromwellem.
Gdy przybywa na wezwanie, Anna wciąż ma na sobie ślubny strój. Bratanica Norfolka siedzi na podłodze, trzymając nawleczoną igłę i rąbek sukni królowej. Anna ma na kolanach girlandę z rozmarynu. Grupka dam z Kleve chichocze w rogu. Jane Rochford pozdrawia go skinieniem głowy. Królowa zdejmuje z palca pierścień ślubny i pokazuje mu wyryty na nim napis: „Niech Bóg ześle mi pomyślność i zechce ją zachować”. Która gęś jej to podpowiedziała? Powinno być, żeby zesłał pomyślność jemu, monarsze.
– Dziękuję za ciasta – mówi królowa. – Bardzo nas ucieszyły. Smak domu. Odwiedzałeś mój kraj?
Cromwell z przykrością stwierdza, że nie.
– Miałam nadzieję dostać listy w Calais. Ale nic nie przyszło.
Biedaczka tęskni za domem.
– O tej porze roku posłańcy rzadziej kursują – pociesza ją. – Ja też czekam na wiadomości od naszych ambasadorów we Francji.
– Wszyscy na nie czekamy. Żeby się dowiedzieć, czy nadal panuje zgoda. To okrutne mieć nadzieję na niezgodę, gdy dorastaliśmy, modląc się o pokój. Ale wiem, że mój brat Wilhelm odetchnąłby z ulgą na wieść, że cesarz i król Francji rzucili się na siebie z zębami i pazurami. – Śmieje się.
– Wojna dla nich to pokój dla nas – potwierdza Cromwell. – Ich rozdźwięk jest naszą harmonią. – Zdaje sobie sprawę, że Annie nie brak ani orientacji, ani elokwencji. Odkrywa też, że po części ją rozumie. Ale nie będzie rozmawiał z nią bez pośrednika językowego. Nie może sobie pozwolić na nieporozumienia, chociaż nawet przy udziale tłumaczy o nie nietrudno.
– Gdzie jest młody Grzegorz? – pyta królowa po angielsku. – Tak dobrze dbał o mnie w Calais. To dobry chłopak.
Wśród dam rozlega się pomruk przyjemności i zaskoczenia.
– Dobrze powiedziane, pani!
Katarzyna Howard zerka na nich z podłogi.
– Nie mogę się przekłuć tą igłą. Materiał jest twardy jak skóra. Nie obejdzie się bez wielkiego szpikulca.
Rozlega się krótki śmiech, nerwowy. Maria Norris czerwienieje, domyślając się, że powiedziała coś niewłaściwego dla uszu kobiet. Jane Rochford mówi:
– Trzeba to z niej zdjąć. I tak nie włoży tej sukni, dopóki się jej nie przerobi zgodnie z naszą angielską modą. – W przyjacielskim geście wyciąga ręce do młodej Howardówny i pomaga jej podnieść się z podłogi.
Cromwell się żegna i chce wychodzić, ale Anna go zawraca. Wydaje się przejęta pięćdziesięcioma suwerenami, które jej przesłał, jakby mógł oczekiwać ich zwrotu. Wyjaśnia, że zamieniła je na monety o mniejszej wartości i część rozdała, okazując szczodrość. Kobiety wychodziły z domów, wyjaśnia mu królowa, w…
– W Sittingbourne – podpowiada Jane Rochford.
– Właśnie, i częstowały mnie różnymi specjałami.
Cromwell zwraca się do tłumaczy:
– Powiedzcie jej, że wychodząc na zewnątrz, powinna zawsze mieć przy sobie odpowiednie monety, niech ktoś ze służby nosi je w kasetce. Nie musi czekać na podarki, powinna rozdawać monety przechodniom i gapiom. Szczodrość, zwłaszcza wobec dzieci, zapewni powszechną życzliwość.
Jane Rochford obserwuje usta Anny, jakby próbowała wyłowić poszczególne słowa. Jane jest bystrą kobietą, myśli Cromwell, ale nie znalazła sposobu, żeby to wykorzystać. Może nadszedł właśnie jej czas, by zabłysnąć. Niebawem wielkie damy, łącznie z Bess Cromwell, wrócą do swoich domów rodzinnych i dzieci, a Rochford wraz z lady Rutland będą pomagały królowej w codziennych zajęciach, trzymając nadzór nad młodymi damami, dbając o porządek i pobożność.
Jeden z tłumaczy pyta go:
– Milordzie, co teraz w programie?
– Nabożeństwo wieczorne – odpowiada Cromwell. – Potem francuski ambasador razem z nami obejrzy inwazję Cezara na Brytanię. Będą dudy i bębny, akrobaci albo magicy, później kolacja i sen.
*
O zmierzchu odgrywają niepokonaną Brytanię. Królowa siedzi wyprostowana i uważna, podczas gdy jeden z tłumaczy informuje ją, co się wydarzy: odparcie Rzymian, wyspa trzymała się mocno i odmawiała złożenia hołdu. W królu Brytanii Cromwell rozpoznaje jednego z aktorów Anny Boleyn.
Henryk będzie zadowolony, że królowa zobaczy, jakiego rodzaju rodaków teraz ma: odrzucają niewolnictwo we wszelkiej postaci, wyczuwają każdą niegodziwość. Monarcha, który rządził w czasach Cezara, uzbroił nawet Tamizę, wbijając w dno rzeki pale zakończone żelazem, które rozrywały dna rzymskich okrętów. Tych, którzy się nie utopili, Brytowie zarzynali na brzegu.
Było dziewięćdziesięciu dziewięciu królów, przekazują nam kronikarze, zanim na tronie zasiadł obecny monarcha. Cromwell podejrzewa ich o wycięcie fragmentów naszej historii, żeby Henryk mógł być setnym.
– Nie wydaje mi się, żebyś miała coś podobnego w rodzinnym kraju – mówi król do Anny.
Jego słowa zostają pracowicie przekazane.
– Nie – odpowiada. – Niestety. – Wygląda na zdumioną.
Aktorzy zajmują pozycje i grożą sobie nawzajem wyciągniętymi mieczami. Uroczyście odgrywają walkę, dopóki ci, którzy są Rzymianami, nie padną najpierw na kolana, a później – roztropnie i zapobiegliwie sprawdziwszy, czy podłoga jest czysta – na twarz. Damy dworu ze śmiechem trącają jedna drugą w bok. Król zerka na nie i uśmiecha się, jakby snuł wspomnienia. Mówi do swojej żony:
– Król Brytanii podbił Rzym.
On, lord Cromwell, raz za razem znajduje jakiś powód, żeby wstać i z kimś porozmawiać. Widzi królową pod różnymi kątami i w różnym oświetleniu. Niektóre wyrażenia nie wymagają tłumacza; Cromwell widzi, że Anna jest rezolutna, cokolwiek się dzieje. Za trwającą bitwą stoi pawilon wykonany z dwudziestu sześciu części, z oknami niczym w budynku. Był wyszywany w litery H i K, ale haft wypruto. Ściany są purpurowe i złote z wykończeniem z zielonego jedwabiu, dzięki któremu konstrukcja zyskuje wiosenny powiew.
– Każdy mógłby się wyłonić z takiego namiotu – mówi Cromwell. – Sam król Artur byłby dumny.
– Dużo jeszcze tego zostało? – pyta francuski ambasador.
Zaczyna się intermedium i wszyscy siadają. Najpierw odgrywana jest sztuka o miłości. Dwaj szlachcice trzymają liry. Na ich twarzach maluje się samotność, na ubraniach mają naszyte muszle przegrzebków. Są pielgrzymami serca, oznajmiają publiczności.
– Dzisiaj nie ma innych pielgrzymów – stwierdza Norfolk. – Nawet sanktuarium w Walsingham padło. – Krzywi się. – Zdaje się, że ta sztuka jest stara. Mistrz dworskich rozrywek myśli chyba zaoszczędzić trochę grosza.
– Całkowicie popieram – mówi Cromwell.
Niebawem z namiotu wyłaniają się dwie młode niewiasty i są miłe dla lubych. Razem tańczą gigę.
– To moja bratanica Katarzyna – chwali się Norfolk. – Córka Edmunda.
– Wiem.
– Jak ci się podoba?
Cromwell nie ma zdania. Kochankowie znikają w podskokach, pojawiają się zaś mnich Człap-Człap i mnich Kłap-Kłap, którzy próbują się dobrać do kieszeni widzów, aż nagle wpada aktor z psem, żeby ich przegonić. Pies wabi się Brud. Rwie się do podawanych mu smakołyków i właściciel go odciąga. Pod kapturem właściciela ukrywa się znajoma twarz.
– Czy to Sexton? Zdaje się, że wygnałem tego gbura raz na zawsze.
Culpeper tłumaczy:
– Musi przecież znaleźć jakieś zatrudnienie. Nicholas Carew przyjął go do siebie, ale Carew nie żyje.
Sexton zostawia psa, żeby się szarpał z mnichami, schodzi ze sceny i po chwili wraca w innym przebraniu: wypina brzuch, odziany jest w purpurę i ma rękawy wielkie jak żagle okrętu. Jest lordem tajnej pieczęci, oznajmia, człowiekiem niskiego urodzenia, który ojca i matkę ukrywa w rękawach ze wstydu.
Cromwell czuje ogarniający go gniew. Mówi do Marillaca, który siedzi obok:
– To wyświechtany żart. Dawniej jego bohaterem był kardynał.
– A tak, to twój dawny pan – odrzeka Marillac. – Ostrzegano mnie, żeby nigdy o nim nie wspominać, ale ty swobodnie wypowiadasz jego nazwisko. Dziwne, że ludzie wciąż się o niego spierają. Ile to już lat minęło, dziesięć?
Cromwell wskazuje Sextona.
– Powinieneś był widzieć, jak ten osobnik wrzeszczał, gdy go zabierano od kardynała i dostarczano na służbę do króla. Mówię „dostarczano”, bo trzeba było go związać i rzucić na wóz.
Sexton zakłada pętlę na szyje mnicha Człap-Człap i mnicha Kłap-Kłap. Obydwaj mnisi się zataczają i wyciągają języki. Cromwell krzyczy:
– Sexton, miej się na baczności. Może mam linę także na ciebie w moim wielkim rękawie.
Sexton patrzy prosto na niego.
– Tyburn to nie żarty, Tom. Dla niego – wskazuje króla – to żart. I dla niej, i dla mnie, ale nie dla ciebie, Tom. Nie dla ciebie.
Grime chodzi w kółko, szukając miejsca, żeby się wypróżnić. Wargi króla się zaciskają. Wykonuje gest: wyprowadźcie psa i jego przewodnika. Usuńcie też mnichów. Sexton biegnie, wysoko unosząc kolana, jakby przeskakiwał nad kałużami.
Na scenę znów wchodzą Brytowie, witani głośnym aplauzem, niosąc na ramionach meandry Tamizy. Lord Morley pochyla się do przodu na swoim krześle.
– Czy zobaczymy machiny wojenne cesarza Klaudiusza? Wespazjana i oblężenie Exeteru?
– Na świętą wiarę! – odzywa się Norfolk. – Dla członków rady królewskiej to był długi dzień, milordzie. No i król będzie chyba chciał wziąć królową na bok?
– Powinny być olbrzymy – mówi Grzegorz. – Gogmagog miał dwanaście stóp wzrostu. Wyrywał z korzeniami wielkie dęby bez żadnego wysiłku, jakby zbierał kwiaty. Był też inny olbrzym imieniem Retho, który zrobił sobie wielką brodę z bród mężczyzn, których zabił.
– Jak Brandon, co? – mówi Norfolk. Śmieje się z czystym zadowoleniem. Żartuje raz na dekadę.
Tamiza się rozwija w długą niebieską ścieżkę. Żeby pomóc aktorom, dziewczęta chwytają za krawędzie i potrząsają nią, tworząc fale. Lord Morley mówi:
– Obawiam się, że znaczna część naszej historii została pominięta. Brytania miała królów, zanim Jezus przyjął ciało. To wszystko można znaleźć u Geoffreya z Monmouth, w jego książce.
Cromwell komentuje:
– Czytałem, milordzie, że nie wszystkim z tych książąt dopisywało szczęście i niewielu rozum.
Był książę, który zatonął w rzece Humber, tak potem nazwanej na jego cześć. Był Bladus, który latał nad Londynem na skrzydłach własnej roboty i trzeba go było zdrapywać z chodników. Rivallo był dobrym królem, w każdym razie miał dobre intencje, ale za jego panowania padał krwawy deszcz i roje much zjadały Anglików żywcem. Jeśli się cofnąć jeszcze dalej, to początek narodowi dało morderstwo: Brutus z Troi, praojciec nas wszystkich, zabił własnego ojca. Ponoć przypadkowo na polowaniu, ale prawdopodobnie przypadków nie ma. Te przypadkiem wystrzelone strzały – tak jak te skręcające na polu bitwy – znają swój cel.
Grzegorz mówi:
– Geoffrey z Monmouth był łgarzem. Idę o zakład, że nawet nie urodził się w Monmouth. Gotowym się założyć, że nie był tam nawet raz przez całe swoje życie.
Królowa powstaje na jakiś niewidzialny znak albo może wewnętrzny impuls. Damy dworu podrywają się z krzeseł i gromadzą wokół niej. Córkę Howarda muszą pośpieszyć kuksańcem, bo gapi się w nadobnego lutnistę. Wieczór zmierza do końca. Muzycy odprowadzą króla do jego komnaty, po czym odłożą kotły i wiole. Na twarzy Henryka widać tylko zmęczenie. Wriothesley się pochyla i szeptem pyta Cromwella:
– Czy chciałbyś znać jego myśli, panie?
– Nie.
Pokojowcy króla podnoszą się i idą za nim. Duchowieństwo formuje procesję i idzie błogosławić łoże. Co noc pościel króla jest skrapiana wodą święconą, ale dzisiaj Henryk potrzebuje od Niebios specjalnych względów: uwaga aniołów i wszystkich świętych musi się skupić na jego intymnej części ciała. Culpeper rzuca w przelocie: „Teraz musi tylko wspiąć się na pokład i zrobić księcia Yorku”.
*
Król kazał sobie zrobić nowe łoże, cudownie rzeźbione. On, lord Cromwell, nadal nie może zalec w swoim starym, tylko chodzi bez celu. Pałac ucichł. Ognie są wygaszone. Nie spotyka nikogo oprócz wartowników, którzy mu salutują, i dwóch podochoconych młodych lordów w czerwonych czapkach: jeden tańczy, a drugi wyklaskuje mu rytm. Na jego widok tancerz wpada w poślizg i zatrzymuje się. Akompaniament milknie, uwięziony między dłońmi jego przyjaciela.
– Idźcie do łóżek – mówi im. – Jeśli będziecie mieli szczęście, do rana zapomnę wasze nazwiska.
Speszeni wręczają mu swoje czapki, jakby nie mieli pomysłu, co innego z nimi zrobić.
– To czapki od Tatarów, milordzie.
„Powinny mieć sznurki albo wstążki – zauważa Cromwell. – Można by sądzić, że wiatr je zerwie, gdy Tatarzy będą galopowali po zaśnieżonym pustkowiu”.
Młodzieńcy odchodzą, prowadząc się pod ramię. Cromwell krzyczy za nimi:
– Módlcie się za mnie. – Słyszy ich śmiech, gdy chwiejnym krokiem idą w dół po schodach.
Wraca do swojego apartamentu, zamyka drzwi. Ktoś, kto otrzymał tatarską czapkę, będzie ją przymierzał, przed lustrem albo nie. Ale on nie ma dziś nastroju. Zostawia czapkę na materacu Christophe’a, żeby po przebudzeniu myślał, że nadal śpi. Przez całą noc w trakcie przerywanego sny jego rodacy walczą z legionami Cezara: powoli, zażarcie, grzęznącymi ruchami.
*
O świcie jest już na nogach, w swoim gabinecie spotyka się z Richardem Riche’em, żeby porozmawiać o upadku opactwa w Malvern. Riche ziewa.
– Zastanawiam się, czy… – mówi, po czym milknie.
– Czy moglibyśmy się skupić na liczbach?
Christophe wchodzi z małymi dzbankami piwa. Ma na głowie tatarską czapkę. Riche pyta:
– Dlaczego on… – Najwidoczniej nie udają mu się pełne zdania, jakby ich koniec ginął we mgle.
Przybywa posłaniec i zostaje skierowany prosto na górę: w trzewikach, z fioletowym nosem i plamami błota zebranymi po drodze.
– Pilne, milordzie. Z Yorku, do rąk własnych.
– Jezu, miej nas w opiece – odzywa się Riche. – Tylko mi nie mów, że wieś znowu powstała?
– Chyba jeszcze nie o tej porze roku. – Pieczęć jest już złamana. Cromwell zastanawia się dlaczego. Czyta: skarbnik Yorku informuje, że będzie musiał zamknąć swój urząd, jeśli nie dostanie dwóch tysięcy funtów do końca tego tygodnia i jeszcze raz tyle w następnym. Przyszły rachunki za port w Bridlington i lordowie z północy domagają się wypłaty rocznych nadań i pensji.
Wchodzi Norfolk.
– Cromwell? Czytasz to od Tristrama Teshe’a?
Cromwell rzuca wściekłe spojrzenie najpierw Norfolkowi, a zaraz potem posłańcowi, który unika kontaktu wzrokowego.
– Na Maryję – kontynuuje Norfolk. – Teshe powinien wziąć tych baronów za kark i wytrząsnąć z nich bożą iskrę. Gdyby trafili na mnie, kazałbym im czekać na pieniądze do Zwiastowania.
Fitzwilliam depcze Norfolkowi po piętach, jeszcze zaspany i nieogolony.
– Jeśli spróbuje ich wstrzymywać, milordzie, niektórzy mogą pojechać do Szkotów albo powetują sobie stratę grabieżą i rabunkiem.
Wchodzi Wriothesley.
– Od Wyatta, panie. – Już otworzył list. Franciszek i Karol nadal są razem, przedłużyli okres dobrej woli. – Pisze, że cesarz ciska gromy, ilekroć ktoś wspomni o naszym królestwie.
– Żadne zaskoczenie – odrzeka Cromwell. – Nasz król dobrze się ożenił i nie zawdzięcza tego jemu.
Cromwell wychodzi i kieruje się w stronę sali tronowej, wciąż trzymając w rękach petycje od dworzan, listy i rachunki. Papiery lądują w rękach Wriothesleya i Rafe’a. Szkoda, że ani Rafe, ani Richard Cromwell nie mieli wczoraj dyżuru w apartamencie królewskim; mógłby wtedy liczyć na wiarygodne informacje. Może powinien był się o to postarać? Zaraz jednak mówi sobie: Nie mogę przecież myśleć o wszystkim. Zaraz wyobraża sobie, jak król rzecze: „Dlaczego nie?”.
Delegacja kliwijska jest na miejscu przed nim. Panowie są dziarscy, pełni nadziei i oznajmiają, że już wysłuchali nabożeństwa.
– I mamy dla ciebie prezent, lordzie Cromwell – mówią. – Z okazji tego pomyślnego dnia.
Książę Saksonii, szwagier Wilhelma, przesyła mu zegar. Odbierając od nich prezent, wypowiada słowa podzięki. To najładniejszy czasomierz, jaki widział, a już z pewnością najmniejszy: beczkowaty przedmiot mieszczący się na dłoni. Angielscy szlachcice oglądają podarek z zaciekawieniem, przekazując go sobie z rąk do rąk. „Panie, podaruj go jemu”, szepcze Rafe.
Niemcy potakują ze smutkiem. Rozumieją konieczność tego rodzaju poświęcenia. Henryk przyjmuje zegar, nawet na niego nie patrząc. Przez cały czas wydaje polecenia jednemu ze swoich pokojowców:
– …sprowadź Edmunda Bonnera, jak obiecałem. Do mojego brata króla Francji musi trafić poseł milszy i skromniejszy. – Przerywa. Odwraca się do ambasadorów Kleve. – Panowie zapewne z przyjemnością przyjmą wiadomość…
– Tak, wasza królewska mość? – pytają niecierpliwie.
– Posłałem królowej morgenhabe, jak to nazywacie. Prezent zgodny ze zwyczajem w waszym kraju. Pozwolimy wam spisać szczegóły dotyczące jego wartości.
Mają nadzieję usłyszeć więcej, ale król milknie. Nie wspomina nawet o zegarze. Normalnie byłby zachwycony taką nowością: badałby zasadę działania mechanizmu i poprosił o drugi taki sam, ale ze swoim portretem na wieczku. Teraz jednak tylko wzdycha, uśmiecha się wymuszenie i oddaje prezent jednemu z członków swojej świty.
– Dziękuję ci, lordzie Cromwell, zawsze masz coś nowego. Chociaż czasem nie jest to nowość, której byśmy sobie życzyli.
Przez chwilę Cromwell słyszy tylko bicie swego serca, później Henryk daje mu znak skinieniem głowy i mówi:
– Na bok.
Cromwell gapi się na króla. Jak to na bok? Ma się położyć? Zaraz jednak odzyskuje panowanie nad sobą.
– Tak, oczywiście – odrzeka i idzie za królem.
Czasem najlepiej jest w kontaktach z nim okazywać werwę i prezentować się jako dobry kolega. Jakby się siedziało ramię w ramię w gospodzie Studnia z Dwoma Wiadrami przy wspólnym dzbanie hiszpańskiego wina. Wypiłbym chyba cały, gdybym teraz mógł, myśli Cromwell. Albo reńskiego. Okowity. Piwa Waltera.
– Jak podobała ci się królowa?
Król odpowiada:
– Nie bardzo podobała mi się wcześniej, ale teraz podoba mi się jeszcze mniej. – Henryk zerka przez ramię. Nikt za nimi nie poszedł. Są sami niczym na pustkowiu. Kontynuuje: – Ma obwisłe piersi i luźną skórę na brzuchu. Gdy ją poczułem, zmroziło mi serce. Nie miałem apetytu na resztę. Nie wydaje mi się, żeby była dziewicą.
To, co mówi, jest niedorzeczne.
– Najjaśniejszy panie, ona nigdy nie opuszczała towarzystwa matki…
Cofa się. Chce odejść, dla własnego bezpieczeństwa. Kątem oka widzi, że doktor Chambers i doktor Butts wchodzą jak zwykle w skromnych kapeluszach i długich togach. Król oznajmia:
– Porozmawiam z tymi szlachcicami. Na temat moich słów powinieneś zachować milczenie.
Milczy więc, cofając się, gdy król odchodzi. Nikt inny też się do niego nie zwraca. Tylko ustępują mu z drogi, gdy przemierza salę koronacyjną i znika im z oczu, wchodząc do sali wartowniczej.
*
Dwaj królewscy lekarze kontaktują się pierwsi. Cromwell czyta akurat list Wyatta. Odkłada go na bok razem ze wszystkimi obrazami, które przywołuje, odległymi, ale wyraźnymi. Osobowość Wyatta widać klarownie nawet wtedy, gdy on sam jest nieobecny; zwłaszcza wtedy, gdy jest nieobecny. Jego listy są relacjami o jego dyplomatycznych spotkaniach, mimo to podczas lektury, nawet najbardziej wytężonej, czytelnik ma wrażenie, że coś mu umyka, ulatuje w powietrze; że następny czytelnik odczyta je inaczej.
Butts odchrząkuje.
– Lordzie Cromwell, tak jak ty otrzymaliśmy od króla zakaz mówienia o tej sprawie.
– O czym tu mówić? Spekulowalibyśmy tylko o dziewictwie królowej. Taka rozmowa przystoi kapelanom w konfesjonale, jeśli w ogóle komukolwiek.
– To prawda – przytakuje Butts. – Ale ty wiesz i my wiemy, i król też wie, że w tych sprawach, o których nie przystoi rozmawiać, on się mylił już wcześniej. Wdowę Katarzynę uznał za nietkniętą, choć wcześniej była poślubiona jego bratu. Po latach miał przeciwną opinię.
Chambers dodaje:
– Myślał, że Boleyn jest dziewicą, później zaś odkrył, że nieczyste życie wiodła jeszcze we Francji.
Butts kontynuuje:
– Przecież wie, że piersi i brzuch niczego nie dowodzą. Ale dzisiejszego ranka jest zawstydzony i zniechęcony. Gdy spróbuje następnym razem, rezultat może być całkiem inny.
Chambers marszczy brwi.
– Naprawdę tak myślisz, bracie?
– Każdy mężczyzna czasem zawodzi – odrzeka Butts. – Nie musisz przybierać miny, jakby to dla ciebie była nowość, lordzie Cromwell.
– Moim zmartwieniem jest to, czy on powtórzy swoje oskarżenie, że ona nie jest dziewicą – wyjaśnia Cromwell. – Bo jeśli tak, to będę musiał podjąć działania w tej sprawie. Jeśli jednak twierdzi, że jej nie lubi, że ma niesmak do jej osoby…
– Bo ma.
– …ale jeśli przyzna, że nie stanął na wysokości zdania…
– Wówczas być może będziesz miał problem innego rodzaju – kończy za niego Butts.
– Nie wydaje mi się, żeby z kimś oprócz nas o tym rozmawiał – mówi Chambers. – Może tylko z którymś szlachcicem służącym w jego apartamencie. Ze swoim kapelanem.
– Boimy się jednak, że wiadomość się rozejdzie – stwierdza Butts. – Wystarczy na niego spojrzeć. Czy ktokolwiek mógłby wziąć go za szczęśliwego pana młodego?
No i ważne jest też, czy Anna komuś się zwierzyła, myśli Cromwell. Głośno dodaje:
– Spróbuję chyba go rozweselić. – Przez cały czas nie dają mu spokoju olbrzymie pieniądze, które musi wysłać do Yorku. Uświadamia sobie, że nie chce być z Henrykiem, ale też nie może ryzykować, że Henryk będzie z kimś innym. A więc, myśli, będę deptał mu po piętach jak diabeł. – Co mam powiedzieć ambasadorom Kleve?
– A musisz coś im mówić? Niech królowa z nimi porozmawia.
Chambers dodaje:
– Nie sądzę, żeby miała narzekać. Jest zbyt dobrze wychowana. Prawdopodobnie też zbyt niewinna.
– Albo może ma dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że zły początek da się jakoś zrekompensować – dodaje Butts. – Doradziłem królowi, żeby dziś został na noc we własnej sypialni. Abstynencja czasem zaostrza apetyt.
– Były czasy, gdy się pokazywało prześcieradła – przypomina Chambers. – Na szczęście już przeminęły.
Ale wygląd króla zdradza wszystko. Cromwell myśli o ludziach, którzy tłoczyli się dziś na zamku w Rochesterze, żeby zobaczyć, jak Henryk pielęgnuje miłość. Podczas pierwszego spotkania z Anną król zobaczył siebie w lustrze jej oczu. W tamtej chwili stało się jasne, że nigdy nie poczują do siebie miłości ani sympatii. Odtąd Henryka nie ciekawiło, co znajdzie pod jej ubraniem: dla niego to były już tylko cycki, dziura, fałdy skórne i włosy.
*
Cromwell odnajduje Jane Rochford.
– Nasza opinia jest taka, że do niczego nie doszło – informuje go.
– Co mówi Anna?
– Anna nic nie mówi. Myślałeś, że rano sprowadzimy tłumacza, aby nam objaśnił jej słowa?
– Są kobiety, które mogłyby to zrobić.
Są, bo sam ich kilka znalazł.
Jane mówi:
– Myślę, że będzie lepiej, jeśli ona nic nie powie i my nic nie będziemy mówili. Bo skoro Henryk się nie sprawdził, to chyba nikt nie chce o tym wiedzieć, prawda? Co można zrobić z taką informacją?
– Masz rację – przytakuje Cromwell. – Taka informacja nie ma żadnej wartości. Dlatego zważ moje słowa: nikt nie powinien jej rozpowszechniać.
Rochford przysuwa się do niego pojednawczo.
– Położył się na niej, takie jest nasze zdanie. Włożył co najwyżej palec, nic więcej, mój panie.
*
Rozpoczyna się spotkanie rady królewskiej. Od królowej nie nadchodzą żadne wiadomości. Jej rodacy, zarówno damy, jak i panowie, złożyli jej wizytę, po której nie wyglądali na poruszonych. Jest jasne, że żyjemy w dwoistej rzeczywistości, jaką potrafią podtrzymywać doświadczeni dworzanie. Od wielu lat – dłużej, niż możemy policzyć – król Anglii jest sprawiedliwym młodzieńcem. Często więc się żenił, a później odzyskiwał stan wolny; zmarli byli w czyśćcu, a gipsowi święci ruszali oczami. Teraz członkowie rady dźwigają na ramionach jeszcze większy ciężar: wiedzę o niepowodzeniu męskości króla muszą jakoś wkomponować w oficjalnie prezentowaną wersję, że przez całe swoje życie Henryk odnosił wyłącznie zwycięstwa i sukcesy.
– Nie wolno nam się zniechęcać – oznajmia biskup Durham. – Trzeba trochę czasu. Natura popłynie swoim nurtem.
Norfolk ma zdziwioną minę: przecież Tunstall nie jest chyba przyjacielem Niemców? Biskup dodaje:
– Nie dopatruję się żadnej winy w tej damie. Kimkolwiek jest jej brat, ona nie jest luteranką. I może już czas, żebyśmy dla dobra Anglii za pośrednictwem jej osoby złagodzili różnice między nami.
Norfolk mówi:
– Gdyby Henryk zażył trochę świeżego powietrza w ciągu dnia, mógłby lepiej radzić sobie nocą. Chowanie się za książką przy kominku niewiele mu pomoże.
Fitzwilliam:
– Chyba że to książka ze sprośnościami. Taka mogłaby pomóc.
Odzywa się Edward Seymour:
– Nie miał takich problemów za czasów mojej siostry.
– Chyba że o nich nie wiesz – wypala Norfolk.
– Ale twoją siostrę kochał – zauważa Cranmer cichym głosem.
Norfolk prycha. Seymour mówi:
– Prawda. To było małżeństwo z miłości, obecne zawarł dla polityki. Ale zgadzam się z biskupem Tunstallem. Nie widzę w niej niczego złego.
Odzywa się Riche:
– Bo nic nie ma. Oprócz jego awersji.
Biskup Sampson zauważa:
– Wiedząc, jaki jest król, podejmowałeś ryzyko, lordzie Cromwell.
Cromwell odrzeka chłodno:
– Działałem, mając dobre i wystarczające powody. Owszem, działałem na rzecz tego małżeństwa, ale przy pełnej zgodzie i zachęcie króla.
Znów odzywa się Cranmer:
– Może tak być… ale to tylko moja opinia…
– Nie każ nam tego z siebie wyciągać – pogania go Fitzwilliam.
– …istnieją opinie, według których każdy akt kopulacji jest grzechem…
– Nie sądziłem, że król je podziela – spokojnym głosem stwierdza Tunstall.
– …choć grzechem, który z konieczności Bóg wybacza, lecz pod warunkiem, że się przystępuje do takiego aktu nie tylko w zamiarach rozrodczych…
– Co z całą pewnością robi król – zauważa lord Audley.
– …ale też z myślą o połączeniu serc i dusz wynikającym z obopólnej zgody.
– Chyba przestałem cię rozumieć – wyznaje Suffolk.
– Gdyby więc on lub ona mieli jakieś zastrzeżenia w umyśle lub w sercu, to w oczach człowieka skrupulatnego mogłaby powstać przeszkoda…
Audley wpada mu w słowo:
– Jaka przeszkoda? Masz na myśli ten wstępny kontrakt małżeński?
Cromwell zniża głos do szeptu:
– Król czytał wiele pism ojców Kościoła.
– I późniejszych komentatorów – uzupełnia biskup Sampson. – Oni zaś nie zawsze są pomocni, zwłaszcza gdy rozważają, jak mężczyźni grzeszą i w jaki sposób, gdy są w łożu. Ale grzeszą.
– Nawet ze swoimi żonami? – Suffolk ma zbolałą minę.
Sampson odpowiada z ironiczną złośliwością:
– Całkiem to możliwe.
– To jakieś bzdury – obrusza się Norfolk. – Cromwell, czy jest o tym w Biblii?
– Może wasza lordowska mość spróbuje sam ją przeczytać?
Audley odkasłuje. Wszyscy członkowie rady zwracają się ku niemu.
– Dla jasności. Jego niezdolność…
– Albo niechęć – dodaje Cranmer.
– …albo niechęć wiąże się jakoś z papierami z Kleve czy nie?
Cranmer wyraźnie nie chce zająć stanowiska:
– Skrupuły mają różne przyczyny.
– Czyli może się polepszyć, jeśli te papiery dostaniemy? – upewnia się Riche.
– Z pewnością to nie zaszkodzi, bo jak? – wyrokuje biskup Sampson. – Oczywiście wtedy zacznie się już Wielki Post, a przecież nie będzie z nią spał w Wielkim Poście.
– Nie powinniśmy tak rozmawiać. – Suffolk ma surową minę. – Jesteśmy mężczyznami, a nie gromadką plotkujących kumoszek. Brak nam szacunku dla naszego suwerennego pana.
Fitzwilliam uderza dłonią w stół.
– Wiesz, że on wini za to mnie? Mówi, że powinienem był zatrzymać ją w Calais. Pisałem mu wtedy, że ona wygląda jak księżniczka, bo wygląda. Żadne inne słowa nie padły. Czy to mój obowiązek, żeby obmacać jej cycuszki, napisać opinię na ich temat i przesłać do kraju statkiem i konną pocztą?
Otwierają się drzwi. Wchodzi Per Risley. Wygląda, jakby stąpał po rozżarzonych węglach.
– Wynoś się! – wrzeszczy Norfolk. – Przerywasz obrady.
Per Risley oznajmia:
– Król. Idzie tutaj.
Wszyscy wstają, szurając krzesłami. Henryk mierzy ich wzrokiem.
– Sprzeczka?
– Tak – smutno odpowiada Brandon.
Odzywa się Cromwell:
– Wasza królewska mość ceni zgodę. I słusznie. Ale nie mogę się zgodzić i nigdy się nie zgodzę z tymi, którzy udzielają złych rad.
Charles Brandon mówi:
– Ale bardzo dobrze, że do nas dołączasz, panie. To radość znów cię widzieć. Dlatego…
– Tak, wystarczy już, Charles – przerywa mu Henryk. – Najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali o księciu Bawarii i jego propozycji dla mojej córki.
– Niech Bóg da mu zdrowie – odzywa się Charles Brandon, jakby książę był chory.
– Mój lordzie tajnej pieczęci – zwraca się do niego Henryk. – Zdaje się, że razem z księciem Bawarii odwiedziliście moją córkę. Później została przewieziona do zamku Baynard, gdzie pozwolono jej chwilę z księciem pokonwersować. To było jakoś przed Wigilią, prawda?
Król mówi tak, jakby to była jakaś tajemnica, którą próbuje zgłębić. Cromwell się kłania i potwierdza: tak, to prawda. Filip pragnął podarować Marii wielki krzyż z diamentów, ale doradcy go zniechęcili. Czy gdyby małżeństwo nie doszło jednak do skutku, prezentu o takiej wartości nie trzeba by było zwracać? To niezręczny punkt protokołu. Powiadomiono więc złotników i znalazł się tańszy krzyż.
Lady Maria spacerowała z księciem Filipem między nagimi zimowymi drzewami w westminsterskim ogrodzie, w którym życie skurczyło się do korzeni. Rozmawiali częściowo przez tłumacza, częściowo po łacinie.
Po otrzymaniu prezentu Maria pocałowała krzyż. I pocałowała Filipa. W policzek.
– To dobry znak, na Boga – mówi Brandon. – Bo nigdy nie pocałowała żadnego z nas.
– Nie macie odpowiedniej rangi – zauważa król. – Ten zdrajca Exeter był ostatnim, który miał. Jako jej kuzyn.
Biskup Sampson pochyla się do przodu, marszcząc brwi.
– Filip nie jest chyba jej kuzynem? A jeśli jest, to którego stopnia?
Cromwell robi notatkę. Henryk mówi:
– Wydaje mi się, że nasza przyjaźń z niemieckimi państwami bardzo by się wzmocniła, gdybyśmy doprowadzili do tego małżeństwa.
Zapada cisza. Król nieznacznie się uśmiecha. Zawsze jest z siebie dumny, gdy zaskakuje członków swojej rady.
– Jeśli ja mogę się poświęcić dla Anglii, to dlaczego nie moja córka? Skoro ja muszę się rozmnażać dla narodu, to ona też. Cromwell zapewnia mnie, że będzie posłuszna. Zawsze przekazuje mi takie zapewnienie, ale nigdy nic z tego nie wychodzi. Biskupie – zwraca się do Sampsona – może ty byś się do niej wybrał i przygotował ją do tego małżeństwa?
Sampson ściąga wargi. Z trudem zmusza się do skinienia głową.
On, Tomasz Cromwell, mówi:
– W Europie twierdzą, że to małżeństwo już zostało zawarte wbrew woli lady Marii. Vaughan donosi, że mówi o tym cała Antwerpia. Marillac też tak uważa, a przynajmniej udaje. Taka wiadomość dotarła już do Franciszka.
Henryk pyta:
– Uważają, że byłbym zdolny ją do tego zmusić?
– Tak.
Król wpatruje się w niego.
– I?
– I dlatego uważam, nie uwłaczając waszej królewskiej mości, że powinieneś odwrócić swoje zamiary, rozczarować księcia i szybko odprawić go do domu. Inaczej zrobisz dokładnie to, czego oczekują twoi wrogowie, a to nigdy nie jest dobra polityka.
Edward Seymour zakrywa usta. Nie udaje mu się jednak powściągnąć radości.
Henryk milczy z zaciśniętymi wargami. Po chwili oznajmia:
– Dobrze więc. Zrobię dla Filipa coś innego. Może Order Podwiązki. – Pociera nos. – Lepiej nie odbieraj mu całej nadziei. Niech wie, że może wrócić. Powiedz mu, że zawsze z radością go przyjmę, ale nie musimy jeszcze ustalać daty tej wizyty.
– Wasza królewska mość, twoja córka nigdy nie wyjdzie za mąż – odzywa się Norfolk. – Cromwell doprowadza do odrzucenia kolejnych pretendentów do jej ręki.
Król wstaje z miejsca. Jedną ręką rozciera sobie pierś, drugą się podtrzymuje. Wszyscy członkowie rady są już na nogach, gotowi przyklęknąć: czasem król tego wymaga, a czasem nie. Norfolk proponuje:
– Moje ramię, wasza królewska mość?
– Jaki z niego pożytek? – pyta król. – Prędzej ja bym cię podtrzymał niż ty mnie.
Drzwi się otwierają i król wychodzi. Per Risley niepewnie zagląda do środka i czeka. Dopiero wtedy członkowie rady zauważają, że książę Suffolk nadal siedzi przy stole rady, kiwając się do przodu i do tyłu.
– Biedny Henryk, biedny Henryk – zawodzi. Po jego policzkach spływają łzy.
*
Siódmego stycznia król śpi sam, jak zalecali doktorzy. Przez kolejne dwie noce jego dworzanie eskortują go do apartamentu królowej.
Doktor Butts przychodzi na rozmowę.
– Lordzie Cromwell, to wszystko na nic. Powiedziałem jego królewskiej mości, żeby się nie zmuszał.
– Mogłoby to nawet wywołać obrażenia jego królewskiej osoby – stwierdza Chambers.
– Ale on zapowiada, że będzie chodził do jej apartamentu co noc – ciągnie Butts. – Żeby nie dać powodu do plotek.
Chambers mówi:
– Wspomniał też, że wokół niej roztacza się nieprzyjemny zapach. Może byś porozmawiał z jej pokojowymi? Trzeba sprawdzić, czy odpowiednio ją myją.
Cromwell odrzeka:
– Sam idź do nich, jeśli chcesz. – Wyobraża sobie, jak służące namaczają Annę w Tamizie, mydlą ją i szorują, biją na kamieniach, później podnoszą i wyżymają. – Założyłbym się o własne życie, że ona jest dziewicą.
– Zdaje się, że on już zrezygnował z rozmów na ten temat – informuje Chambers. – Teraz wspomina tylko o tym, że ona go mierzi. Twierdzi jednak, że jest zdolny do samego aktu. A przynajmniej do wytrysku. To zdaje się dobra wiadomość dla ciebie, gdybyś musiał znów wprowadzić go na rynek.
Doktor Butts szepcze:
– On doznał… wiesz, o co nam chodzi? Duas pollutiones nocturnas in somne.
– Dlatego uważa, że mógłby to zrobić z inną kobietą – dodaje Chambers.
– Czy ma na myśli którąś konkretną? – pyta Cromwell i przychodzi mu do głowy, że ma tak samo jak Charles Brandon: wstyd mu prowadzić taką rozmowę.
*
Podczas kolejnego spotkania rady lord kanclerz mówi:
– Jeśli król i królowa okażą sobie uprzejmość w ciągu dnia, będzie łatwiej przeciwdziałać plotkom. Myślę, że możemy na nich polegać w tej sprawie.
– Gdy był z poprzednią i nie mógł jej kryć, winił za to czarownice – przypomina Fitz.
– Przesądy – obrusza się Cranmer. – Dziś jest na to za mądry.
Norfolk pyta:
– Więc, Cromwell? Co robić?
Cromwell odpowiada:
– Wszystko, co robiłem, było z myślą o jego bezpieczeństwie i szczęściu.
Podsłuchuje dworzanina – oczywiście to Howard, młody Culpeper: „Skoro król nie radzi sobie z nową królową, Cromwell zrobi to za niego. Dlaczego nie? Robi przecież wszystko inne”.
Jego towarzysze się śmieją. Cromwella niepokoi nie tyle szyderstwo, ile to, że dworzanie nie próbują nawet ściszyć głosów.
Przychodzi mu na myśl, że przed następnym spotkaniem rady powinno się posypać podłogę piaskiem, który wchłonie krew. Sala obrad rady królewskiej jest jak champ clos podczas turnieju rycerskiego, solidnie odgrodzona, żeby widzowie nie mogli wejść do środka, a walczący rycerze wyjść na zewnątrz. Król stoi na wieży obserwacyjnej i ocenia każdy ruch.
*
Tamtego wieczoru pisze do Stephena Vaughana. Przekazuje mu to, co wszystkim za granicą: król i królowa są weseli i wszyscy tu uważają, że ich małżeństwo jest wielkim sukcesem.
Okłamuję nawet Vaughana, myśli.
Richard Riche pyta:
– Jakie masz wiadomości od swojej córki w Antwerpii?
– Żadnych – odpowiada.
– Może to i lepiej – mówi Riche. – Król ma nos wyczulony na herezję. Oczywiście, milordzie, ponieważ tyle w życiu podróżowałeś po świecie, możesz też mieć inne dzieci, o których jeszcze nie wiesz. Czy kiedyś się nad tym zastanawiałeś?
– Tak, Wolsey wspominał o tym raz czy dwa. – Nie wiem, czy mógłbym teraz spełnić żądanie Jenneke, gdyby je wysunęła, dodaje w duchu. Kiedy wyprowadza Riche’a, przed drzwiami zastaje Wriothesleya, który ewidentnie podsłuchiwał, bo się zaczerwienił na ich widok. Mówi: „Ten człowiek nie ma żadnych uczuć. Składa się wyłącznie z ambicji”.
Ale właśnie to Riche mówi mi o tobie, myśli. Gdy jednak ja sprawuję władzę, starasz się dla mnie najlepiej, jak potrafisz, i twoje najlepiej jest naprawdę dobre. Muszę komuś ufać, nawet jeśli żywię obawy. Nie mogę pracować sam. Chłopcy Seymourów mają w sercu własne interesy i nic w tym dziwnego. Nie mogę liczyć na wsparcie Fitzwilliama, bo broni własnej pozycji i obwinia mnie, bo obwiniają jego. Cranmer jest wystraszony, jak zawsze zresztą. Latimer okrył się hańbą. Robertowi Barnesowi nie powierzyłbym jego własnego życia, a co dopiero mojego. Poradniki uczą, że słabych ludzi należy się bać bardziej niż silnych. Ale w obecności króla wszyscy jesteśmy słabi. Nawet Thomas Wyatt, który potrafi pokonać lwa.
Pierwszy doradca królestwa powinien mieć wielki plan. Teraz jednak Cromwell załatwia tylko bieżące sprawy z godziny na godzinę, nie podnosząc głowy znad dokumentów. W mieście przebywa mnóstwo Niemców, oficjalnie i nieoficjalnie, którzy wierzą, że Cromwell uczyni z króla sojusznika Lutra. „Lordzie Cromwell – mówią – wiemy, że dzień po dniu osłabiasz siłę praw wprowadzonych zeszłego lata. Wiemy, że w sercu pragniesz doskonalszej reformacji. Wierzysz w to, w co my wierzymy”.
Cromwell wskazuje króla, który stoi w oddali.
– Wierzę w to, w co on wierzy.
W domu przy Austin Friars postanawia obejrzeć lamparta. Dick Purser poznał już zwyczaje bestii, jej ponure zachcianki, okresy niebezpiecznej narowistości.
– Dick – mówi – nie wolno ci myśleć, że się z nią zaprzyjaźniasz. Nie wolno ci myśleć, że możesz ją wypuścić z klatki.
Cromwell patrzy na bestię i ona patrzy na niego. Jej złote oczy mrugają. Ziewa, ale w tej samej chwili myśli o morderstwie. Zdradza się, machając ogonem.
Dick pyta:
– Co by powiedziała, gdyby potrafiła mówić?
– Nic, co byśmy zrozumieli.
– Tego dnia, gdy przyszedłeś mnie zabrać z domu Morusa, do głowy by mi nie przyszło, że będę opiekunem takiej bestii.
Cromwell otacza go ramieniem. Dick Purser jest sierotą. To Morus i biskup Stokesley ścigali i prześladowali jego ojca, zakuwając go w dyby i piętnując jako heretyka. Cromwell jest pewien, że to ich działania zabiły ojca chłopca. Morus chciał zyskać uznanie, przygarniając chłopca, a później raz jeszcze zyskać uznanie za wybicie mu z głowy herezji – batem. Sir Tomasz się przechwalał, że nigdy nie uderzył własnych dzieci nawet piórkiem, ale takiej samej łagodności nie stosował wobec dzieci cudzych.
Cromwell więc, z ustami suchymi ze wściekłości, stanął na progu domu Morusa. Nie chciał posyłać w tej sprawie sługi, nie zamierzał też czekać w holu, aż Morus znajdzie czas.
– Przyszedłem po syna Pursera. Wydaj mi chłopca albo złożę na ciebie skargę o napaść.
– Co? – szydził Morus. – Chcesz mi zarzucić to, że wymierzyłem karę własnemu domownikowi? Zostaniesz wyśmiany, panie Cromwell. Zresztą ten nicpoń zniknął. Na szczęście zabrał tylko to, co miał na sobie. Inaczej odpowiedziałby za kradzież.
– No proszę, a ja słyszałem, że zabrał ze sobą twoje błogosławieństwo. Widoczne w postaci siniaków.
– Prawdopodobnie pobiegł do twojego domu – odrzekł Morus. – Gdzież indziej szukałby schronienia, jak nie pod heretyckim dachem?
– Uważaj, żebyś nie został pozwany o oszczerstwo – powiedział prawnik do prawnika.
– Proszę, składaj sobie pozew – odparł Morus. – Fakty wyjdą na światło dzienne. Twoje powiązania z handlarzami książek. Twoi podejrzani wspólnicy. Antwerpia i wszystko inne. Nie, lepiej idź do domu, znajdziesz tego łobuza pod swoimi drzwiami. Gdzie indziej by poszedł?
Na nabrzeże, myśli Cromwell, do doków. Żeby wsiąść na statek. Zrobić to, co ja zrobiłem. Albo coś jeszcze gorszego. Chociaż czy byłby w stanie zrobić coś gorszego ode mnie?
Teraz płaci Dickowi Purserowi dwanaście funtów rocznie. I cztery pensy dziennie za opiekę nad lampartem.
*
Cromwell idzie na spotkanie z lordem Rutlandem, szambelanem dworu królowej. W aluzyjnej rozmowie lord Rutland daje do zrozumienia, że nie miesza się w sprawy alkowy.
Proponuje jednak, że porozmawia z żoną. Lady Rutland zamienia słówko z jedną z wyższych rangą dam z Niemiec. Następnego dnia Anna rezygnuje ze swojego nakrycia głowy i pojawia się we francuskim kornecie, którego owal podkreśla kształt jej twarzy i pokazuje ładne jasne włosy.
Cromwell mówi do Jane Rochford:
– Jaki kolor może sprawić, że jej skóra będzie wyglądała na świeższą? Król ciągle wspomina Joannę.
– Joanna nie była świeża – odrzeka Rochford. – Była blada. Jakby całe życie spędziła pod obrusem ołtarzowym. Chociaż oczywiście nie była taka święta. Znajdowała czas, żeby straszyć Annę Boleyn.
Wtrąca się Maria Fitzroy:
– Nie możesz oczekiwać, że królowa będzie promieniała, milordzie. Słyszy, że król jest nieszczęśliwy, a im lepiej poznaje angielski, tym częściej będzie żądała wyjaśnień.
– Och, nie sądzę, że będzie – oponuje mała Katarzyna Howard. – Wie przecież, że z pierwszą żoną król się rozwiódł, bo prosiła Boga, żeby mu wybaczył, robiąc to głośno po łacinie, wie, że zabił Annę Boleyn, bo plotkowała i wrzeszczała, i wie, że kochał trzecią żonę, bo prawie się nie odzywała. Dlatego ona chce naśladować Joannę. Oprócz umierania.
Znów odzywa się Rochford:
– Może chciałbyś osobiście umyć ją i ubrać, milordzie? Przyjdziesz, postawimy ją przed tobą nagą i zajmiesz się resztą.
Cromwell mówi:
– Daj mi znać, jeśli ci się zwierzy.
Dowiaduje się przez tłumaczy, czego Anna oczekuje po małżeństwie. Jej rodzice nie pobrali się z miłości, która jednak przyszła z latami. Pisali dla siebie nawzajem wiersze. Ona wie, że w swoim czasie król pisał wiersze, i zastanawia się, kiedy napisze coś dla niej.
Ambasadorowie Kleve pytają:
– Czy twój król miał kochanki dawniej, gdy był bez żony?
– Nasz król jest człowiekiem prawym – odpowiada im Cromwell.
– W to nie wątpimy – zapewniają ambasadorowie. – Ale mogły być jakieś inne powody.
Cromwell mówi do Fitzwilliama:
– Doradź królowi, żeby publicznie zademonstrował swoje uczucie.
– Ty to zrób – odrzeka Fitz.
– Nie, ty.
Fitz odchodzi z jękiem.
Później tego dnia, przed całym dworem i Niemcami, Henryk wzywa królową, bierze ją za rękę: „Chodź, droga pani”. Wodzi wzrokiem po twarzach członków swojej rady. Mają zachęcające miny.
Przyciąga ją do siebie. Czoło Anny opiera się o jego ozdobioną klejnotami pierś. Jakby uważał, że będzie się opierać, ściska ją silnie. Jakby uważał, że mogłaby uciec, jeszcze zacieśnia uścisk.
Anna ma sztywne ciało, spłaszczone. Jej usta zakrywa futro z podbicia stroju króla. Próbuje odwrócić twarz w bok, żeby mogła oddychać. Rękę zaciska w pięść na fałdzie sukni. Robi głęboki wdech. Później, odwrócona plecami do obecnych w sali, cichnie.
Grzegorz pyta szeptem:
– Może ją zabił?
Wriothesley mówi:
– Wasza królewska mość… czy nie byłoby lepiej, gdybyś…
– Co? – Henryk puszcza królową. Cofa się o krok, jakby chciał powiedzieć: „Dobrze, już dobrze. Sami widzieliście, że próbowałem”.
Anna odrywa się od niego. Stoi niepewnie. Mrugając powiekami, przenosi wzrok z Fitzwilliama na Grzegorza, potem na innych mężczyzn, których zna, po czym chwiejnym krokiem idzie w ich kierunku z wyciągniętą ręką opadającą bezwładnie, jakby miała złamane palce. Na jej policzku odcisnęły się ogniwa królewskiego złotego łańcucha.
*
W końcu stycznia Wyatt wreszcie stosuje się do poleceń przesyłanych z Londynu przez każdego posłańca, niesionych na fali każdego przypływu. Wciska ostrze sztyletu, żeby siłą wyłamać szczelinę w monolicie przyjaźni między cesarzem a Franciszkiem.
Staje przed obliczem Karola podczas uroczystej publicznej okazji.
– Dlaczego – pyta – nie dotrzymujesz obietnic, cesarzu? Podpisaliśmy wszak traktaty o ekstradycji, a ty pozwalasz angielskim zdrajcom swobodnie się poruszać, żeby odwiedzić tego potwora Pole’a. Jesteś taki niewdzięczny po tym wszystkim, co mój król zrobił dla ciebie?
– Niewdzięczny? Ja? – Pierwszy szlachcic chrześcijaństwa dostaje wypieków z wściekłości. Członkowie jego rady, w szoku, zbierają się w grupkę i naradzają. Jeden z nich występuje do przodu.
– Nie zrozumieliśmy cię może, monsieur Wyatt? Albo może źle się wyraziłeś? Francuski nie jest wszak twoim pierwszym językiem.
– Z moim francuskim wszystko jest w porządku – zapewnia Wyatt – ale mogę powtórzyć po łacinie, jeśli chcecie.
Karol pochyla się do przodu. „Jak twój pan śmie używać słowa «niewdzięczny»?” Jak to możliwe, że niewdzięczność zarzuca cesarzowi poseł jakiejś wysepki pełnej heretyków i owiec? Król jest niższy rangą, nie może oczekiwać wdzięczności. Święty cesarz rzymski został postawiony nad zwykłymi królami. Ich miejsce jest u jego stóp.
Wyatt się wycofuje.
– Wszystko zostało powiedziane, panie.
Chcąc obrazić Henryka, cesarz obraził wszystkich władców, łącznie ze swoim francuskim sojusznikiem.
Gdy przychodzi list Wyatta, na głos odczytuje go Wriothesley.
– To jak teatr! – stwierdza William Kingston. Przez usta członków rady królewskiej przebiega nieśmiały uśmiech. Między Franciszkiem a Karolem tlą się stare spory i kłótnie, które zawsze mogą znowu zapłonąć, gdy zaś ogień spali ich traktaty, Anglicy będą mogli spać spokojnie.
– Wtedy nie będziemy potrzebowali niemieckich przyjaciół, prawda, Cromwell? – zwraca się do niego Norfolk. – Twój przyjaciel Wyatt działa sprzecznie z twoim celem. – Książę wyraźnie się cieszy na tę myśl. – Jeśli mu się uda, wyjdziesz na głupca.
*
W Valenciennes nad Skaldą Karol i cesarz się rozdzielają. Cesarz zabiera swoje siły i jedzie na wschód.
– A z nim Wyatt – relacjonuje Henrykowi. – Przy jego boku, żeby mu dokuczać.
Dzień lub dwa mijają bez wiadomości. Później staje się jasne, że Karol zmierza w kierunku zbuntowanej Gandawy. Mieszkańcy miasta wiedzą już, czego się spodziewać. Wcześniej Karol skazał na śmierć jednego z ich przywódców: siedemdziesięciopięcioletniego mężczyznę rozerwano końmi. Wcześniej ogolono mu głowę i tułów, był więc łysy jak noworodek.
Henryk mówi:
– Cesarz kocha wojnę. Po wyjeździe z Gandawy ruszy na Geldrię, a wówczas książę Wilhelm zwróci się do mnie o pomoc, której nie będę mógł mu odmówić. Tak więc gdybym miał zostać wciągnięty w wojnę, nie będzie to na moje życzenie, lordzie Cromwell, lecz o dziwo, na twoje.
Richard Riche przychodzi skonsultować z nim listę pensji dla opactwa westminsterskiego. Opat twierdzi, że już umiera, ale może to podstęp, żeby zyskać wyższą wypłatę? Opactwo ma teraz być katedrą, opat zaś, jeśli przeżyje, zostanie jej dziekanem. Henryk nie zniszczy świętego miejsca, w którym koronuje się królów. Nie zakłóci też spoczynku swojej matki i ojca, których nad ziemią upamiętnia brąz, pod ziemią zaś kryje ołów; przecz cały dzień palą się wokół nich świece grube jak filary, obmywając grobowiec zielonkawym światłem wiecznym. Relikwie zostaną z opactwa usunięte, ale podobizny i pomniki przetrwają. Niewierny Tomasz klęka, żeby wetknąć palec w krwawą ranę na piersi swojego Zbawiciela. Święty Krzysztof niesie swojego Boga, który przycupnął na jego ramionach jak ulubiony kot. Na ścianach kapitularza Święty Jan żegluje na pustkowie do Patmos, ocierając łzy z oczu. Użyteczne wielbłądy i dromadery przemierzają piaski pustyni, kozioł zaś depcze soczystą zieleń delikatnymi kopytami, a patriarchowie i dziewice stoją ramię w ramię z wyznawcami i męczennikami, przeszywając przestrzeń świdrującym wzrokiem. Pomniki nagrobne zmarłych monarchów stoją blisko siebie, jakby ich kości doradzały sobie nawzajem, a prorocze napisy na chodnikach pod nimi, z onyksu, porfiru, zielonego serpentynu i szkła, informują nas, jak długo jeszcze przetrwa świat.
– Dlaczego w ogóle chcą wiedzieć? – pyta Richarda Riche’a. – Dla mnie to cud, że którykolwiek mnich żyje dłużej niż trzydzieści lat. – Ponieważ reguła zakonna zakazuje podawania potraw mięsnych w refektarzu, zakonnicy mają drugą salę jadalną, w której mogą do woli zaspokajać apetyt na mięsiwa pieczone i gotowane. Podczas uroczystych świąt kościelnych przygotowują potrawę o nazwie pudding pryncypała. Zużywają do niej sześć funtów koryntek, trzysta jaj i wielkie bloki łoju. Kiedyś pokazali mu ten ich smakołyk w trakcie przygotowywania, niby chcąc sprawić mu przyjemność: kipiącą tłustą masę upstrzoną czarnymi rodzynkami, jakby obsiadły ją muchy. – Warto było zlikwidować opactwo, żeby skończyć z tym puddingiem.
On, lord Cromwell, wpatruje się w wachlarzowe sklepienie nowej kaplicy.
– Gotowym przysiąc, że zwisy się przemieszczają. Gdy byłem tu pierwszy raz, wyglądały na proste.
– To tylko osiadanie budynku – wyjaśniają mnisi. – Takie rzeczy się zdarzają, milordzie.
Ci, którzy uczestniczą tu w mszy, otrzymują odpust, którego każdy z nas prędzej czy później będzie potrzebował: schody do Nieba. Święty Bernard miał wizję, w której ukazały mu się dusze wstępujące stopień po stopniu do wieczności, wspomagane przez anioły podające im rękę przy ostatnim schodku, z którego wskakiwało się do wiecznej szczęśliwości. Łatwo jest się wspinać. Trudniej zgadnąć, co się będzie robiło na szczycie. Gdy wchodzimy na górę, szatan trzęsie na dole, przez co schody mogą pęknąć albo nawet cała konstrukcja zapaść się w bagnisty grunt. Cromwell mówi do Riche’a:
– Ricardo, twoim zdaniem niedoskonała jest natura drabin czy natura wspinaczy?
Nie jest to jednak pytanie, którym zaprzątałby sobie głowę przewodniczący Izby Przybytku.
*
Pod koniec miesiąca Edward Seymour udaje się do Calais, a Rafe Sadler do Szkocji. Jeśli król Jakub chce przysługi, instruuje Rafe’a Cromwell, powinien dbać raczej o swojego wuja Henryka, niż wikłać się w kontakty z Franciszkiem, który wykorzysta Szkocję jako państwo wasalne. Jeśli zaś Rafe między Jakubem a papieżem wyczuje jakiś rozziew, powinien go poszerzyć. Królowi Szkotów trzeba pokazać korzyści z przejęcia kontroli nad własnym Kościołem, zwracając uwagę na zasoby klasztorów na jego terenie: każdy władca chce pieniędzy, a tam one już na niego czekają.
Rafe będzie podróżował wolniej, bo musi zabrać ze sobą szereg wałachów, które król pragnie sprezentować swojemu siostrzeńcowi.
– Pisz do mnie – mówi Cromwell – przy każdej okazji.
Nieobecność Rafe’a jest jak zimny wiatr na szyi.
*
Gdy dwór przenosi się do Westminsteru, płyną rzeką w towarzystwie statków kupieckich, z muzykami na pokładzie. Z Tower rozlega się salwa. Mieszkańcy gromadzą się wzdłuż drżących brzegów i wiwatują.
W Westminsterze król nadal odwiedza królową co drugą noc. Niemcy pytają:
– Wasza królewska mość, kiedy się odbędzie koronacja?
On, Cromwell, przypomina członkom rady, że była planowana na Matki Bożej Gromnicznej, ale to święto już minęło. Norfolk mówi:
– Wiemy, dlaczego chcesz ją koronować. Myślisz, że jeśli król wyłoży pieniądze, nie będzie chciał jej odesłać.
– Odesłać? – Cromwell musi udawać oburzenie.
Ze skrzydła pałacu, które zajmuje królowa, żadnych wiadomości. Kobiety przemykają obok niego, marszcząc brwi: zawsze się dokądś śpieszą. Powinien spytać o coś Annę, ale nie wie, o co właściwie. A może chodzi o coś, co on powinien powiedzieć jej. W bajkach wędrowiec może napotkać w lesie damę, zawoalowaną i opatuloną, która zada mu zagadkę. Jeśli udzieli poprawnej odpowiedzi, z damy w mgnieniu oka zsunie się ubranie, a ona sama wślizgnie się w ramiona wędrowca i ich ciała połączą się w jedno. Ale jeśli odpowiedź będzie niepoprawna, kobieta natychmiast zamieni się w pomarszczoną wiedźmę, położy rękę na męskim przyrodzeniu i zmniejszy je do rozmiarów ziarna fasoli.
*
Cromwell zaprasza Charlesa Brandona do domu przy Austin Friars. Pokazuje mu lamparta, sprawiając Charlesowi wielką przyjemność, po czym informuje go w tajemnicy: król przyznaje, że nie jest w stanie wypełniać obowiązków małżeńskich, ponieważ nigdy nie pokocha królowej.
– Nie może i nie chce, ale dla państwa to bez różnicy.
Suffolk ma poważną minę.
– Czyli już przestał próbować, tak? Nie miałem pojęcia. Czy Thomas Howard wie? Czy biskupi wiedzą? Każdemu innemu mężczyźnie można by zaproponować…
Cromwell nie ma pojęcia, do czego Charles zmierza.
– Można by zaproponować, żeby spróbował myśleć o innej kobiecie. Ale gdyby Henryk zaczął myśleć o innej kobiecie, toby chciał ją poślubić. W jakiej sytuacji postawiłoby to ciebie?
Na dworze Cromwell obserwuje bratanicę Norfolka. Gdy wodzą za nią wzrokiem mężczyźni, co się zdarza bardzo często, stroszy się jak pulchna kwoczka.
Thomas Howard ma jechać do Francji, postanawia król, który chce przeniknąć umysł Franciszka i uważa, że tylko arystokrata ma szansę tego dokonać. „Potrzeba kogoś z pozycją lorda Norfolka”, mówi.
Młody Surrey rzecze do swoich pieczeniarzy: „Tylko szczęśliwym zrządzeniem niebios królowi został przedstawiciel wysokiego rodu, którego może tam wysłać. Cromwell wykończyłby nas wszystkich, gdyby to zależało od niego”.
Później do Cromwella podchodzi Wriothesley.
– Panie, zauważyłeś, jak chętnie Norfolk podchodzi do swojej misji? Wcześniej, gdy był wysyłany za granicę, zawsze zwlekał. Obawiam się też, że jego francuski nie jest wystarczająco dobry.
– Może więc będzie milczał i zyska reputację mędrca.
Richard Riche dodaje:
– Ty też mógłbyś czasem spróbować, Per Risley.
Norfolk będzie miał wsparcie sir Johna Wallopa, który został mianowany stałym ambasadorem. Valloppe, nazywają go Francuzi. To doświadczony dyplomata, ale nie byłby pierwszym wyborem Cromwella, choćby dlatego, że zbyt blisko się przyjaźni z Lisle’em. Cromwell ma teraz swojego człowieka w Calais. Mathew donosi mu, co się dzieje w domu lorda namiestnika. Cromwell czeka, aż na biurku jego lordowskiej mości – albo może w pudełku na przybory do szycia jaśnie pani – pojawi się obciążający ich list od Reginalda Pole’a.
Przed zaokrętowaniem Norfolk przez kilka dni jest widywany w domu Gardinera w Southwark.
– To naturalne, że milord szuka rady – mówi Cromwell spokojnym głosem, gdy docierają do niego informacje na ten temat. – Ponieważ Gardiner był przez długi czas naszym ambasadorem we Francji.
– To nie to – upiera się Wriothesley. – Oni coś szykują.
– No cóż. Ja też coś szykuję.
Gdy Norfolk zobaczy niespodziankę, jaką mam dla niego, nigdy więcej się nie ruszy sprzed kominka.
*
Wielki Post 1540 roku przestrzegany jest według starych reguł pod okiem Gardinera i jego przyjaciół. Nie zaszkodzi pozwolić im działać po swojemu w małych rzeczach, na które pilnie baczą. Dzięki Thurstonowi mogą jakoś to przeżyć na chlebie szafranowym, tartach cebulowych z rodzynkami, ryżu zapiekanym z mlekiem migdałowym i nowym sosie do ryb solonych przyrządzanym na bazie czosnku i orzechów włoskich.
W Dzień Świętego Walentego znów wybuchają wojny kazaniowe. Gardiner występuje przeciwko Barnesowi, Barnes występuje przeciwko Gardinerowi. Obydwaj są zawzięci, ale Gardiner nie ma nic do stracenia, podczas gdy Barnesowi grozi utrata życia. Złamie się więc, jak kiedyś się złamał przed Wolseyem. Zawiedzie nie jego wiara, lecz temperament. Nie jest Lutrem. Stoi, aż Gardiner zada mu cios z przeciwległego końca sali.
Londyńczycy, kucający w prowizorycznych schronieniach, tłoczący się pod brezentowymi zadaszeniami, słuchają ich kazań, mrużąc oczy w deszczu, z posklejanymi włosami i zalanymi uszami. Mimo to starsze białogłowy twierdzą, że czeka nas gorące lato. Na razie, jak mówi poeta, brak świeżych zielonych liści, brak jabłoni, są tylko kolce. Zima ściska żelaznym uchwytem także tego dnia, gdy Cromwell idzie do króla prosić o łaskę.
– Chodzi o Roberta Barnesa? – pyta Henryk. – Zdaje się, że dałem się zwieść w jego sprawie. Gardiner twierdzi, że to zupełny heretyk. I pomyśleć, że zawierzyłem mu sprawy Anglii za granicą. Znasz się z nim raczej dobrze, dopuściłeś się zaniedbania, nie ustalając jego poglądów, że o ich obnażeniu nie wspomnę. Przypuszczam, że ich nie znałeś?
– Nie przyszedłem wstawiać się za Barnesem. – Wyobraża sobie, że wychodzi z komnaty i wkracza do niej ponownie. – Przyszedłem w sprawie Gertrudy Courtenay. Moglibyśmy ją wypuścić. Zachowując oczywiście dowody. Jej błąd polegał na łatwowierności, przed którą kobiety nie potrafią się powstrzymać, i na lojalności wobec tych, którzy zmarli, to zaś wasza królewska mość z pewnością rozumie.
– Katarzyna nigdy nie umrze do końca. – Widać, że Henryk jest zmęczony. – I zawsze będą tacy, którzy nie zaakceptują faktu, że nie była moją żoną.
– Lady Exeter będzie potrzebowała środków do życia, jeśli więc twoja łaskawość na to pozwoli, wyznaczę jej roczną rentę z ziem jej zmarłego męża.
– Oby Bóg go przeklął! – rzuca Henryk. – Dobrze, wypuść tę kobietę, zatrzymaj pod strażą dziecko Exetera. Żadne zdradzieckie szczenię nie może jeździć po kraju.
Cromwell robi notatkę. Henryk pyta:
– Czy mógłbyś mieć dziecko?
Cromwell jest zaskoczony tym pytaniem.
– Myślę, że byś mógł – kontynuuje Henryk. – Jesteś z ludu. Mężczyźni z ludu mają wigor.
Król nie ma pojęcia, jak szybko się zużywają. W czterdziestym roku życia mężczyzna pracujący fizycznie jest zrujnowany i sękaty. Jego żona zużywa się do kości w wieku czterdziestu pięciu lat.
– Myślałem, że to małżeństwo da mi jeszcze jednego syna – wyznaje król. – Ale nic na to nie wskazuje, żeby taki był Boży zamiar. – Opada na krzesło. Przerzuca kilka kartek papieru. – Moglibyśmy napisać do Kleve, zaraz. Pisałbyś pod moje dyktando. Jak kiedyś.
Cromwell odrzeka:
– Moje oczy nie są już takie jak kiedyś.
To tyle, jeśli chodzi o wigor.
– Ale nadal piszesz listy – mówi Henryk. – Znam twój styl. Chcę, żebyś zapytał Wilhelma, gdzie są te papiery, z których wynika, czy jego siostra była zamężna, czy nie, ponieważ… – Opiera łokcie na stole i skrywa głowę w dłoniach. – Cromwell, czy nie możemy jej spłacić?
– Moglibyśmy zaproponować jej ugodę, tak. Nie wiem, jaką kwotę musielibyśmy zdobyć, żeby udobruchać jej brata. I nie wiem, jak ratowałbym reputację waszej królewskiej mości, gdybyś się wyrzekł legalnie poślubionej żony. Byłoby trudno, żebyś trzymał głowę wysoko między innymi książętami. Że o poślubieniu kolejnej żony nie wspomnę.
– Mógłbym brać następną choćby jutro – szorstko stwierdza Henryk.
Drzwi się otwierają, ostrożnie. Pokojowcy pytają o światło.
– Przynieście świece – poleca Cromwell. Ale król chyba już nie pamięta o liście. Czeka, aż znów zostaną sami, ale nawet wtedy się nie odzywa, dopóki ciepłe światło nie rozejdzie się po całym pomieszczeniu.
– Pamiętasz, milordzie, ten dzień, gdy jechaliśmy do Weald? Na spotkanie z hutnikami. Mieliśmy poznać nowe sposoby odlewania dział.
Para osadza się na zimnych szybach. Brylanty Henryka, gdy się porusza, wyglądają jak stalowe paciorki albo ziarna padające na kamienny grunt. Cromwell czeka z piórem w palcach.
– To były piękne dni – wspomina Henryk. – Joanna nie mogła podróżować, bo nosiła pod sercem mojego następcę. Nie podobało jej się, że ją zostawiam, ale rozumiała, że to od dawna zaplanowana podróż. Wiedziała też, jak wasza lordowska mość potrafi naciskać w sprawach państwowych, a ja jako król mam też obowiązki, nie chciała więc prosić mnie, żebym zrezygnował. Pamiętam, że wstałem wcześnie. To było chyba tuż po Świętym Janie. Zrobiło się jasno, jeszcze zanim nastała pora mszy. Joanna poprosiła, żebym poczekał, aż przyjdzie kapelan. I czekałem, bo na prośby kobiety w tym stanie trzeba zważać. To tylko dwie noce, góra trzy, zapewniałem, nawet jeśli pojedziemy spokojnym tempem. Będziemy słuchać śpiewu ptaków i jak rycerze Camelotu jechać przez knieje. Będziemy się cieszyć słońcem. – Henryk robi pauzę. – Słońce, gdzie ono się podziało?
– Bóg stworzył luty, najjaśniejszy panie, ale i czerwiec.
– Słowa godne biskupa. – Henryk spogląda na niego. – Chcę, żebyście się pogodzili z Gardinerem.
Już to przerabialiśmy, myśli Cromwell.
– Na Wielkanoc usiądźcie razem.
– Na honor, spróbuję.
Milczenie. Cromwell się zastanawia, czy to, co powiedział, było dostatecznie dobre.
– Zaprowadzę pokój, jeśli tylko będę mógł – dodaje.
Pokojowcy nie zamknęli okiennic. Cromwell się podnosi, żeby to zrobić.
Henryk mówi:
– Zostaw, chcę widzieć światło, dopóki jest. – Za szybą przelatują mewy, jakby wzięły zamek westminsterski za morski klif.
Henryk patrzy. Jego wielkie ręce opadły wzdłuż ciała, wiotkie i puste. Mówi:
– Ale gdy się nad tym zastanawiam, Cromwell… Przypominam sobie, że ostatecznie nie odbyliśmy tej podróży.
– Do Kentu? Nie. Ale była planowana…
– Planowana, tak. Zawsze jednak z jakiegoś powodu nie mogliśmy pojechać.
Cromwell ponownie siada naprzeciwko króla.
– Powiedzmy, że pojechaliśmy, panie. Nic nie szkodzi to sobie wyobrazić. – Zielone serce Anglii, odległy dźwięk kościelnych dzwonów, cień drzew chroniący przed upałem. – Powiedzmy, że hutnicy przywitali nas najcieplej, jak potrafią, odkryli przed nami tajniki swojej wiedzy, pokazali wszystkie swoje sekrety.
– Z pewnością – odrzeka Henryk. – Przede mną nie da się utrzymać sekretów. Nie ma co próbować.
*
Wychodzi. Opierając się jedną ręką o ścianę, odmawia modlitwę. W Księdze Zwanej Henrykiem nie znajdzie teraz żadnych rad.
Król porzucił swój naturalny grunt, jakby wyemigrował do królestwa, w którym przyczyna nie łączy się ze skutkiem; jest mu też wszystko jedno, w jaki sposób otwiera swoje serce. I pomyśleć, że po upadku Boleynów Henryk napisał sztukę teatralną o ich monstrualnych zdradach. Nosił ją w małej książeczce na piersi, pokazywał różnym ludziom.
W styczniu powiedział: „Cromwell, to nie twoja wina”. Teraz wręcz słychać, jak myśli: Jedną rzecz, chciałem, żeby zrobił dla mnie tylko jedną rzecz, a on nie chciał.
Zastanawia się. Byłoby trudno uwolnić Henryka, ale nie jest to niemożliwe. Oznaczałoby zwycięstwo Norfolka i jemu podobnych, zachętę dla papistów i koniec nowej Europy. Jak często pojawia się szansa, żeby zmienić mapę? Raz na dwa, może na trzy pokolenia, a teraz ta szansa zaczyna się wyślizgiwać z rąk. Wyatt i działanie czasu oderwą Francję od cesarza i wrócimy do starych wyświechtanych gierek, które trwały przez całe jego życie.
Później Henryk będzie chciał mieć nową żonę, Bóg jeden wie kogo. Przypomina mu się piosenka, zapewne jedna ze śpiewanych przez Waltera:
Słodko ją pocałowałem, także ona całowała mnie;
Później ją huśtałem na moim kolanie.
Król wybierze sobie jakąś papistkę, a ja zacznę marzyć o wyjeździe, myśli. Gdybym osiadł w Italii, mógłbym mieć dom na wzgórzach z białymi ścianami i czerwonymi dachówkami, kolumnadą zacieniającą wejście i balkonami, na których okiennice chronią przed upałem. Miałbym sady, ukwiecone ścieżki, fontanny i winnicę; bibliotekę z freskami przedstawiającymi zwierzęta i ptaki jak na malowidłach w kapitularzu opactwa westminsterskiego.
Do willi Frescobaldich co rano przychodziła dziewczyna z koszykiem ziół. Przechodząc, potrącało się słoje z oliwą, a dźwięk informował, na ile są wypełnione. Gdy chłopcy w kuchni przestali prowokować go do bójki, nauczył ich angielskich piosenek i rymowanek. Pod błękitnym italskim niebem śpiewali o mglistych porankach, popiele, dębie i nagłej stracie błony dziewiczej w maju.
Później pewnego dnia pan wezwał go do rachuby, tak że wtedy kuchenny fartuch zawiesił na kołku. Potem dla Frescobaldich stał się zaufanym pomocnikiem. Podczas odwiedzin u rodziny Portinarich był traktowany jako przyjaciel młodego pana domu. Nikt nie powiedział: „Nie wpuszczajcie go, to syn kowala”. Opuściwszy bank Frescobaldich, pojechał do Wenecji. Tam podjął pracę w miejscu, gdzie mieli długą komodę z rzeźbionymi panelami ukazującymi Świętego Sebastiana ugodzonego strzałami. Co noc zamykał w niej księgi główne, a klucz wrzucał do kieszeni, nawet nie patrząc na świętego męczennika. Jak więc to jest, że widzi go teraz? Łucznicy stoją po jednej stronie. Kusznicy po drugiej. Strzały przebijają go z każdej strony.
Cromwell opuszcza apartamenty królewskie. „Słodko ją pocałowałem, także ona całowała mnie”…
*
Przez następne dni jego życzliwość jest poddawana próbie, a cierpliwość prawie się wyczerpuje. Gdy pojmany szpieg nie chce mówić, Cromwell nie idzie do Tower, żeby pochlebstwem, przekupstwem albo podstępem nakłonić go do współpracy.
– Połamcie go kołem – poleca i wyznacza trzech ludzi, żeby zanotowali wynik tortury. – Przyjdźcie do mnie z samego rana i poinformujcie o swoim sukcesie.
*
Zanim Norfolk zdążył wrócić z Francji, Cromwell najechał jego hrabstwo. Zamknął klasztor w Thetford, w którym spoczywają przodkowie księcia. Przez trzysta lat byli tam świadkami cudów, odkąd mnisi otworzyli skład relikwii, schludnie opisanych, umieszczając w nim skały z Kalwarii, część grobowca Matki Bożej i fragmenty żłobu, w którym położono Dzieciątko Jezus. Teraz pojawia się tam największy cud ze wszystkich, Tomasz Cromwell, chłopiec z Putney, który twierdzi, że upływ czasu nie dodaje blasku fałszerstwom i nie ma potrzeby czcić oszustw tylko przez wzgląd na ich wiekowość.
Co się stanie z szacownymi zmarłymi? Pochowany jest tu John Howard, który zmarł, jeszcze zanim padł na ziemię, gdy zestrzelono go z siodła. Także ojciec księcia, ten sam Thomas Howard, który rozsiekł Szkotów pod Flodden, a później rozwlókł ich okrwawione kończyny po polach. Niedawno spoczął tu także młody Richmond, bękart króla i zięć księcia.
Czy rodzina będzie musiała postawić nowe grobowce? „To obraza dla nazwiska Howardów – wrzeszczy Norfolk – i rujnujące koszty!” Przychodzi z pytaniem: „Cromwell, czy ty żywisz dla mnie pogardę? Miej się na baczności. Flaki ci wypruję”.
– Ostre słowa – odrzeka Cromwell. – Nie rozmawialiśmy w ten sposób od czasów kardynała.
– Za mojego ojca muszą się odbywać modły! – ryczy książę. – Jeśli nie w Thetford, to gdzieś indziej.
Odzywa się Riche:
– Co, sugerujesz, że na koszt lorda Cromwella?
W duchu Cromwell pyta: Dlaczego nie zostawisz w spokoju swojego starego ojca? Dlaczego nie pozwolisz mu zaryzykować?
– Mówili o nim Norfolk spod Flodden – przypomina książę. – Ojciec nazwany od zwycięskiej bitwy. Co ty na to, Cromwell?
Howard się wynosi, przeklinając. Klnie, odkąd wrócił z Francji, gdzie doradzono mu, żeby zawarł znajomość z kochankami Franciszka, ponieważ król im ufa. Teraz Norfolka nadal paraliżuje wstyd, że o przysługę musiał błagać kobietę.
Odzywa się Wriothesley:
– On jest taki dumny ze swoich przodków. Nie sądzę, by ci wybaczył, że ich wykopujesz. I nie sądzę, by ujawnił wszystkie uzgodnienia, które poczynił z Francuzami, na pewno nie.
Richard Riche dodaje:
– Francuzi cię nienawidzą. A Norfolk ich zachęca.
Wriothesley mówi:
– Czy nie radziłem ci, panie, po upadku Boleynów? Zniszcz Norfolka, dopóki możesz, powiedziałem, skorzystaj z okazji.
*
Robert Barnes przychodzi do domu przy Austin Friars: topielec znów wypłynął na tych samych schodach. Cromwell kazałby go zatrzymać przy bramie.
Barnes mówi:
– Winchester myśli, że jeśli mnie zatopi, ty pójdziesz na dno razem ze mną.
Cromwell przytakuje skinieniem głowy: to brzmi jak rozsądne podsumowanie.
– Mógłbyś uciec – podpowiada.
– Nie tym razem. Jestem zbyt zmęczony. Zawsze mówisz o roztropności. Powściągliwości. Jak długo jeszcze Bóg będzie zwlekał, zanim Anglia przyjmie prawdziwą religię?
– Kolejną dekadę – odrzeka Cromwell. – Z Jego perspektywy to nie jest długo.
Barnes gapi się na niego.
– Chcesz powiedzieć, że do śmierci Henryka? A jeśli książę nigdy nie zasiądzie na tronie? Jeśli władzę przejmie Maria?
– Wtedy wszyscy zginiemy – mówi Cromwell.
*
Trzynastego marca Henry Bourchier, hrabia Essex, spada z konia, łamie kark i ginie na miejscu.
– Niech Bóg mi wybaczy – mówi Charles Brandon. – W dzień ślubu króla żartem powiedziałem, że długo nie pożyje na tym świecie.
– Milordzie – pociesza go Cromwell. – Bynajmniej nie jest to twoje dzieło.
Dokąd pójdzie stary Essex? Prosto na sąd ostateczny? Czy będzie leżał spokojnie w grobie aż do końca świata? Odpracuje swoje grzechy w czyśćcu przez pół miliona lat czy jest już w miejscu swojego przeznaczenia, na szczycie schodów do nieba albo w kręgu piekieł zarezerwowanym dla hrabiów?
Większej części dworzan jest wszystko jedno. Z wyjątkiem niedziel i dni, gdy są chorzy, mają gdzieś dysputy Gardinera czy Barnesa. Chcą tylko wiedzieć, co się stanie z tytułem Essexa. Hrabia nie miał syna. Jego zięć żywi nadzieję, ale nikt nie jest pewien, jak obstawiać.
W Niedzielę Palmową nadchodzi wiadomość o śmierci Johna de Vere’a, piętnastego hrabiego Oxfordu. Ta śmierć nie jest zaskoczeniem. Vere chorował od miesięcy. Jego dziedzic jest pełnoletni, zostanie więc szesnastym hrabią. Przypuszcza się też, że zostanie mianowany na pełniony przez ojca urząd lorda wielkiego szambelana, który kieruje organizacją dworu króla.
– Niekoniecznie – wyrokuje Wriothesley. Pochodzi z rodziny heroldów, ma więc te niuanse w małym palcu. – Vere został powołany na ten urząd około roku tysiąc sto trzydziestego trzeciego za rządów pierwszego Henryka. Od tamtej pory było niewielu szambelanów, którzy nie pochodzili z tego rodu. Ale to nie jest ich prawo. Król może mianować, kogo mu się spodoba.
Cromwell nie ma czasu, żeby o tym dyskutować. Jest nowy ambasador, którego musi przyjąć. Kleve w końcu przysłało swojego stałego przedstawiciela. To doktor Carl Harst, który wcześniej reprezentował księcia Wilhelma w Hiszpanii. Nie zna angielskiego, nie ma żadnych dokumentów ani żadnego lokum. Dysponuje jedynie funduszem równie skromnym jak styl jego ubrań i zachowania. Cromwell mówi do Wriothesleya:
– Szkoda, że nie przysłali kogoś lepszego. Obawiam się, że nasz dwór go wyśmieje.
– Czego zresztą się spodziewa – odrzeka Wriothesley. – Bo jego zdaniem oni wszyscy się mylą.
Książę Wilhelm z pewnością otrzymał już list od swojej siostry. Wyrażając się we własnym języku, Anna opowiedziała bratu, że nie mogłaby chyba chcieć lepszego męża, i podziękowała rodzinie za umożliwienie jej tego szczęścia.
Lady Rochford mówi:
– Ona nie wie, co robić. Udaje, że wszystko jest dobrze, ale jest jak kawka czekająca, aż dojrzeją figi. Żyje nadzieją. – Rochford się uśmiecha. – Wielki Post się skończył i żaden mężczyzna, nawet najbardziej świątobliwy, nie może odrzucić swojej żony. Pytamy: Pani, co on robi? Gdy zgaśnie świeca? Odpowiada: Całuje mnie i mówi „Dobranoc, ukochana”. Rano wstaje i mówi: „Żegnaj, najdroższa”. Na co my jej wtedy, że jeśli na tym się kończy, to upłynie dużo czasu, zanim się doczekamy księcia Yorku.
– Ucisz się, Jane.
– Wszyscy o tym mówią. Uważasz, że uda ci się to ukryć przed Niemcami?
Kroki za nimi. Jedna z dam dworu.
– Wydaje się, jakbyś była wszędzie naraz, panno Howard.
Katarzyna patrzy na niego.
– Tak.
Cromwell taksuje ją wzrokiem.
– Nowa suknia?
– Od wuja Norfolka.
– Przyniosłaś jakąś wiadomość czy przyszłaś, żeby olśniewać moje zmysły?
Dziewczyna opuszcza głowę.
– Królowa i lady Maria chcą spacerować z tobą w galerii, milordzie.
Deszcz spływa po szybach okien; ołowiane gargulce wypluwają go ze swoich paszcz.
*
Damy dworu królowej już mu powiedziały, że jej spotkanie z lady Marią nie było sukcesem. Wbrew wszelkim dowodom Maria bierze Annę za luterankę, Anna zaś nabrała nieufności, ostrzeżona przez swoich ludzi, którzy od dawna uważali, że Maria szpieguje dla cesarza.
W galerii spaceruje między damami: Anna w wiosennej żółci, Maria w swoim ulubionym szkarłacie.
– Znowu deszcz – odzywa się Anna, popisując się znajomością angielskiego.
Król powiedział wcześniej: „Porozmawiaj z nią, Cromwell. Nie możesz z nią porozmawiać?”. „Nigdy bym nie śmiał”, odrzekł, ale Henryk nalegał: „Dlaczego nie, skoro daję ci przyzwolenie?”. Odpowiedział w myślach: Ponieważ nie wiem, co mam z tej rozmowy wynieść dla ciebie. Czy chcesz, żeby się zamieniła w kobietę, którą możesz pokochać, czy w kobietę, którą możesz odrzucić.
Maria mówi:
– Rozumiem, że twój przyjaciel doktor Barnes niebawem trafi do więzienia. Inni zaprzyjaźnieni z tobą kaznodzieje też.
Zawiesza głos, by powiedział, że Barnes nie jest jego przyjacielem. Cromwell tej pauzy nie wypełnia. Anna idzie po jego drugiej stronie, beztroska, obojętna, opuszkami palców dotykając jego rękawa. Czuje, jakby wciąż miał w ręku luterański zegar, a drganie mechanizmu zakłócało jego puls. Obudowa wyszła spod ręki artysty, mechanizm wykonał rusznikarz.
– Czego Barnes oczekuje? – pyta Maria. – Najpierw odwołuje, później powtarza swoje błędy. Byłeś tam?
– Tak, pani. Długie dni pełne kazań.
– Przekaż mi notatki na ich temat – poleca. Jakby był jej klerkiem. Kłania się jej. Maria dodaje: – O ile wiem, w Calais wszystko jest nie tak.
– Lord Lisle ma się tu pojawić na uroczystości Orderu Podwiązki. Niewątpliwie nastąpi jakieś rozliczenie.
– Dziwne czasy, milordzie. Dwóch wielkich lordów nie żyje.
Galeria jest obwieszona nowymi tapiseriami króla ilustrującymi życie Świętego Pawła. Królowa, córka króla i syn browarnika przeszli razem drogę od Damaszku, oślepieni światłem przemierzyli Morze Śródziemne, teraz zaś stoją przed czarnoksiężnikami z Efezu, którzy palą swoje księgi nawróceni przez świętego. Cromwell ma ochotę sięgnąć do tkanin i wyjąć je z płomieni.
*
W domu Gardinera jedzą kapłony z figami, croustade lombarde i siekane wątróbki drobiowe z jajami na twardo, potem cielęcinę w galarecie z sosami korzennymi i winnymi. On, Cromwell, jest tam na rozkaz króla i patrzy na swój talerz, ponieważ nie chce patrzeć na biskupa Winchesteru. Ani na Thomasa Howarda. Nie miał nawet pojęcia, że Howard też będzie, dopóki nie zobaczył zacumowanej barki z jego flagą.
Wchodząc, mówi:
– Co tu robisz, książę? Zdaje się, że masz w domu zarazę. Nie powinieneś się pojawiać w pobliżu króla.
– I nie pojawiam się – odrzeka Norfolk. – Jestem w pobliżu ciebie.
Gardiner wydaje się nastawiony pojednawczo, jak przystało na dobrego gospodarza.
– O ile wiem, umarł sługa, ale milord nie przebywał w promieniu czternastu mil od niego.
– Nie umarł i to nie był sługa – prostuje Norfolk. – Nikt inny w domu nie zachorował. Nic mi nie dolega, zapewniam cię. O tej porze roku jadam pudding wrotyczowy na oczyszczenie krwi.
– Zawsze bardzo dbasz o siebie – mówi Cromwell. – Ty także, lordzie biskupie. – Siadają. Służba nalewa wino. Cromwell zwraca się do Norfolka: – Pamiętam, gdy Stephen był sekretarzem lorda kardynała i obydwaj pojechaliśmy do Ipswich w związku z przygotowaniami do otwarcia kolegium lorda kardynała. Sam wieszałem kotary, ponieważ robotnicy strasznie się ślimaczyli, wnosiłem ławy i kozły, a mój dobry towarzysz stał obok i komenderował, i miłosiernie radził mi, żebym nie nadwyrężył pleców.
Gardiner się uśmiecha.
– Wysilam się tylko w dobrej sprawie.
Norfolk uderza kielichem o blat stołu.
– Ipswich? – Nigdy wcześniej nikt tak nie pluł słowami jak książę teraz. – Żeby zdobyć fundusze na tę swoją przeklętą szkołę w Ipswich, Wolsey rozwiązał klasztor w Felixstowe, a to był mój klasztor. Mój! Cieszyłem się, gdy jego szkoła została zamknięta. Mam nadzieję, że popadnie w ruinę. Na Boga, jak możliwa jest taka niesprawiedliwość w tym królestwie? Jak nie Wolsey mnie oszukuje, to jego wyznawca. Bo Wolsey był twoim bogiem, Cromwell. Twoim rzeźnickim bogiem!
– Muszę się zgodzić. – Gardiner odkłada nóż. – Zdumiewa mnie, Cromwell, że nadal nie dostrzegasz, kim naprawdę był Wolsey. A był skorumpowany i nadmiernie ambitny. Sam wiesz, że gdy stracił łaskę króla, pisał do obcych książąt, prosząc ich o pomoc. Bez wiedzy króla, za plecami króla nawiązywał i utrzymywał kontakty, jakby sam był księciem. Jak nazywamy takiego człowieka? Nazywamy go zdrajcą. Gdyby ktoś zreferował ci jego sprawę, sam byś go skazał.
– To prawda – odzywa się Norfolk. – I nie musiałbyś się napracować. Ale mimo wszystko to jest coś, że człowiek taki jak ty czuje wdzięczność. Co miałeś, gdy przyszedłeś na dwór? Wolsey musiał ci dać koszulę, w której paradowałeś. Teraz się rusz i okaż wdzięczność królowi, który tyle dla ciebie zrobił. Weź tych swoich Niemców i wykop ich za drzwi.
Podchodzi służący z dzbankiem. Stephen piorunuje go wzrokiem i chłopak cofa się pod ścianę. To niepodobne do Thomasa Howarda, żeby się upić, ale chyba coś wypił jeszcze przed wyjściem z domu. Chce dodać sobie odwagi, myśli Cromwell. I na Boga, będzie jej potrzebował.
Zaciska pięść. Uderza nią o stół. Naczynia podskakują.
– Cała rada zaaprobowała to małżeństwo. Ty się pod nim podpisałeś, Thomasie, tak samo jak ja. Jeśli zaś chodzi o damę, król nie mógł się jej tutaj doczekać.
– Nie, na wszystkich świętych! – oponuje Norfolk. – To ty obciążyłeś go i zakułeś w łańcuchy. I mówię ci, że on chce być wolny. Nie widziałeś, jak patrzy na moją bratanicę? Katarzyna pobudziła jego fantazję, gdy tylko ją zobaczył pierwszy raz.
– Jeśli chcesz władzy – odzywa się Cromwell – zdobądź ją jak mężczyzna. Twoim siwym włosom nie przystoi zabawa w Pandarosa.
– Niech cię Bóg pokarze! – Książę tupie, odsuwa krzesło i szarpnięciem pozbywa się serwetki. Gardiner ma obfity obrus, toteż książę wygląda, jakby próbował się wyplątać z namiotu. – Nie pozwolę się nazywać rajfurem!
Razem z księciem podnosi się Cromwell. Służący przylegają płasko do ściany. Kątem oka widzi czerwony błysk. Przy sercu ma nóż ukryty pod ubraniem, czuje jego chłód i zarys ostrza osłoniętego pochwą. I jego ręka automatycznie podnosi się w tym kierunku, jakby działała z własnej woli.
Ale staje między nimi Gardiner.
– Żadnych pięści, moi lordowie.
Pięści? Nie znasz mnie, myśli Cromwell. Mogłem go pokroić jak gęś, zanim zdążyłeś wstać z krzesła.
Uśmiechając się, jakby chodziło o kobiecy pojedynek w kręgle, Gardiner wyrzuca ręce w powietrze.
– No cóż, lordzie Norfolk, zrozumiem, jeśli musisz nas opuścić. Jesteś zajętym człowiekiem. – Uśmiecha się. – Twoją porcję oddamy biednym.
*
Książę wychodzi, wrzeszcząc na swojego gwardzistę, potem na kapitana swojej barki. Gdy odpływa, znów siadają do stołu. Stephen pochyla się do przodu, żeby poklepać go po ramieniu.
– Powiedz to, Stephen. – Cromwell jest przygnębiony. – Cromwell, zapominasz się, nie jesteśmy w Putney.
Stephen gestem każe podać wino.
– Obraza to misterna sztuka. Przez chwilę się zastanawiałem, czy on wie, kim był Pandaros. Myślałem nawet, że jesteś zbyt subtelny.
– Nie, nie dzisiaj – odrzeka Cromwell. – Dzisiaj jestem daleki od subtelności. Wybacz mi. Wiem, że obydwaj musimy się starać, i stać mnie na więcej, obiecuję. Jestem pewien, że mam rzeczy, których chcesz, i mogę wyświadczyć ci przysługę. Są też rzeczy, których ja chcę…
– Chcesz, żeby wypuścić Barnesa – wpada mu w słowo Gardiner. – Myślisz, że jest reformowalny? Zawsze mi przykro, gdy człowiek z Cambridge idzie na stos. Wstawiłem się za nim, jak pamiętasz, lata temu, gdy stanął przed Wolseyem.
– Skoro tak mówisz.
– Inaczej poszedłby prosto do Tower, co zaoszczędziłoby nam czasu, jak przypuszczam. Nie widzę, żeby coś dobrego wyniknęło dla Anglii z jego ambasadorowania. Król żałuje, że w ogóle go posłał za granicę.
Wnoszą warzywa w zalewie, gruszki w syropie aromatycznym i marmoladę z pigwy. Stephen mówi:
– Norfolk jest w gorącej wodzie kąpany, ale ma rację. Nie czujesz, że wiatr się zmienia? Zapewniałeś króla, że bez Niemców będzie pozbawiony przyjaciół. I mówiłeś prawdę, ale teraz sojusz między Francją a cesarzem się chwieje i Henryk znów będzie emablowany przez jedną albo drugą stronę, albo przez obydwie.
– Nie mam pojęcia, jak Norfolk może uważać, że widzi przyszłość, skoro zwykle nie dostrzega czubka swojego nosa.
– Zapominasz, że jeszcze kilka tygodni temu był we Francji. Zdaje się, że Franciszek dawał przyjacielskie sygnały, które były nie tyle ukryte, ile bardzo prywatne. Powierzył je księciu, ale nie tobie.
Tak twierdzi Norfolk.
– Wiem, że masz swoich ludzi u każdego z nas, w kraju i za granicą. Wiem, że ci ludzie szpiegują i są wścibscy, i kopiują listy wykradane z sekretarzyków, i kradną klucze. Ucierpiałem od nich w moim własnym domu.
– Tak jak ja ucierpiałem od twoich ludzi, Stephen.
– Ale nie jesteś wszechwiedzący. Ani wszechobecny. Uważasz, że tak? Masz się za Boga?
– Nie – odpowiada Cromwell. – Za sługę Boga.
– Wyszpieguj zatem, jakie są fakty – mówi Stephen. – Jeśli król dojdzie do wniosku, że nie potrzebuje przyjaźni Kleve, to zważywszy na jego nieuleczalną niechęć do tej niewiasty, może wyznaczyć tylko jeden kurs i będzie to poszukiwanie sposobu, jak go od niej uwolnić.
Cromwell odsuwa swój kielich. Jak Norfolk, tylko wolniej, po czym wyplątuje się z fałdów obrusa. Gardiner nie jest głupcem. Demonem owszem, ale nie głupcem.
– Dobra marmolada – przyznaje. – To chyba przepis lady Lisle? Król często ją chwali.
– Wysyła ją nam wszystkim – mówi Gardiner, jakby się tłumaczył.
– Wszystkim, których chce zadowolić. Czy zawija ją w listy?
Gardiner patrzy na niego z uznaniem.
– Na Boga, nic się przed tobą nie uchowa, prawda? Nawet przetwory. – Wzdycha. – Tomaszu, obydwaj wiemy, co to znaczy służyć królowi. Wiemy, że to niemożliwe. Pytanie brzmi, kto najlepiej tę niemożliwość znosi. Nigdy nie wypadłeś z jego łask. Mnie to się zdarzało wiele razy. A mimo to…
– A mimo to jesteś tutaj. I liczysz, że wrócisz do rady.
Stephen wyprowadza go z budynku.
– Wiesz, czego chce król. Żebyśmy zapomnieli o dzielących nas różnicach w służbie dla niego. Żebyśmy zostali idealnymi przyjaciółmi.
Podają sobie rękę, chłodno. Gdy Cromwell zbiega po schodach do nabrzeża, karzeł Stephena krzyczy:
– Cromwell! Uważaj, bo cię zadepczą.
*
Dzień jest zimny i mokry z przebłyskami słońca: pierwsze oznaki zmiany pory roku. Barka przewozi go na drugą stronę rzeki. Na jego fladze trzepoczą małe czarne ptaki: wrończyki kardynała tańczące wokół drzewca.
Kapitan jego barki mówi:
– Jak tylko dostrzegliśmy barkę księcia, od razu powiedzieliśmy, że żal naszego pana. Norfolk i Gardiner naraz? Na Boga!
Cromwell odrzeka:
– Do mojego pana i króla czuję to, co do Chrystusa wiszącego między dwoma łotrami. – Ściąga rękawiczkę, wsuwa dłoń za pazuchę. Gdy ją wysuwa, trzyma w niej nóż. – Christophe. – Odwraca się do chłopaka. – Od teraz jest twój. Postaraj się go nie używać.
Christophe obraca prezent w dłoniach.
– Będę chodził z podniesioną głową, mając taki nóż. Dlaczego rozstajesz się z nim akurat teraz?
– Bo omal nie wbiłem go w Norfolka. – Załoga barki tłumi okrzyk uznania. – Możesz powiedzieć panu Sadlerowi, że ci go oddałem. – Rafe chciał, żebym dorósł, zanim się zestarzeję, myśli.
Bastings pyta:
– Zrobiłeś go sam, panie? Gdy jeszcze wykonywałeś taką pracę?
– Nie. Owszem, zrobiłem nóż dla siebie, ale… zgubiłem go. Ten dostałem w prezencie od pewnej młodej damy w Rzymie. Mam go od lat.
– Założę się, że był używany – mówi Bastings z podziwem. – Panie, powinieneś coś wiedzieć. Ta młoda panienka od księcia jest zepsuta, tak słyszałem. W domu starej hrabiny jest jeden, który się przechwala, że wsadzał jej rękę między nogi. Mówi, że dobrze ją wymacał i teraz rozpoznałby nawet po ciemku między setką innych.
– Skąd o tym wiesz? Od przewoźników? – Otula się peleryną. Nawet jeśli to prawda, myśli, co mogę z tym zrobić? Jeśli król jest zakochany, zdepcze każdego, kto stanie między nim a jego igraszką. Mówi: – Powinieneś się zadawać z takimi, którzy mają czyściejsze myśli, Bastings.
Zapomnę, że o tym słyszałem, myśli. Na falach Tamizy wściekle próbuje zapomnieć. Między setką innych?
Słodko ją pocałowałem, także ona całowała mnie;
Później ją huśtałem na moim kolanie.
Prawdziwe poczułem do niej pragnienie
I radosne było słowika śpiewanie.
Czeka na niego Wriothesley. Cromwell go instruuje:
– Możesz napisać do ambasadorów, że zjadłem obiad z Winchesterem i teraz rozumiemy się doskonale.
Wriothesley pyta:
– Czy dodać sformułowanie typu „wszelkie przeszłe niesnaski poszły w niepamięć”?
– Zostawiam to do twojego uznania, panie Wriothesley.
Czasem mu się wydaje, że nie poczyniliśmy żadnych postępów od Trzech Króli. Rzymianie i Brytowie nadal walczą w jego snach. Nacierają, cofają się i znów prą naprzód. Sieką, dźgają, mylą przeciwnika fintami, uchylają się; okryte zbroją kończyny podnoszą powoli i ciach, ciach, ciach.
*
W Calais obraduje nowa komisja, która ma znajdować heretyków. Zapoczątkował ją Norfolk, bawiąc tam przejazdem: rozpalił ogień, po czym wsiadł na pokład i odpłynął. Cromwell pyta króla:
– Może lepiej znajdźmy zdrajców? Czterdziestu uzbrojonych Francuzów mogłoby zająć Calais w godzinę. Zgnilizna jest wewnątrz i nie chodzi mi o mieszczan. Mam na myśli tych, którzy wszystkim zarządzają.
Król robi zbolałą minę.
– Lord Lisle jest mi bardzo drogi.
– Nie będę niepokoił lorda Lisle – odrzeka Cromwell. Jeszcze nie: zacznę od jego przyjaciół. – Chcę znaleźć pewne dokumenty. Wyatt powiedział mi, czego szukać. On wie wszystko o Calais.
– Ach, Wyatt – wzdycha król. – On nigdy nie ma na myśli tego, co mówi, a tego, co ma na myśli, nie mówi nigdy.
Jego bezpośrednim celem jest biskup Sampson. Nakłada na niego areszt domowy, konfiskuje jego dokumenty i przegląda je w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów współpracy z Pole’em, jakichkolwiek wskazówek, że ktoś z jego znajomych mógł współpracować z Pole’em. Gdy król mówi:
– No dobrze, Cromwell, a jakie masz dowody?
– To skomplikowane zadanie, wasza wysokość.
Zupełnie jak układanie któregoś z chodników w opactwie. Masz trójkąty, okręgi, prostokąty i kwadraty. Masz wapień, porfir, serpentyn i szkło. A ludzie muszą ci uwierzyć, bo do pewnego momentu nie będą widzieć, jaki wzór układasz. To się okaże dopiero po pewnym czasie.
Zmienia się pora roku. Każdy jaśniejący dzień złożony jest z innych dni, które pamięta. Cromwell patrzy na stadko zięb unoszących się znad nieruchomej sadzawki niczym latające róże. Jego jastrzębie obserwują drobinki kurzu tańczące na tle ściany, jakby promienie słońca były ich żywą ofiarą.
Wzywa go Henryk.
– Muszę z tobą porozmawiać. Sprawa jest raczej poważna. Chodź ze mną do gabinetu i zamknij za sobą drzwi.
Jedno z okien jest otwarte. Ktoś na zewnątrz śpiewa. W myślach Cromwell zadaje sobie pytanie: Czy za chwilę odkryję powód nieprzespanych nocy, niespokojnych snów?
Ze strachu nocami trzęsę się.
Z gorąca i zimna cały płonę i drżę.
Z braku snu głowa wciąż boli mnie.
Co znaczy wszystko to?
Idzie za królem. Bo Cyceron miał rację: trzeba żyć z nadzieją i umierać z odwagą.
*
W domu zastaje wielkie poruszenie. Per Risley wita go z dokumentem w ręku.
– Panie, lepiej zobacz to od razu.
To streszczenie – kopia, bądźmy szczerzy – listu ambasadora Marillaca do Franciszka.
– Marillac twierdzi, że król niebawem aresztuje Cranmera. Arcybiskup pójdzie do Tower razem z Barnesem.
Per Risley umieścił swojego człowieka w świcie ambasadora.
– Dobra robota – chwali go. List wygląda na ważny.
– Są tu gorsze rzeczy, panie. Marillac pisze, że król zamierza odebrać prywatną pieczęć nam i powierzyć ją Fitzwilliamowi. I że odwoła cię ze stanowiska wicekróla i na twoje miejsce powoła biskupa Tunstalla.
Cromwell mówi:
– Właśnie rozmawiałem z królem. Wiem, jak szybko potrafi zmieniać swoją politykę, ale nie zdążyłby zrobić tego wszystkiego w pół godziny. Przychodzę prosto od niego i przynoszę wiadomości. Uważam, że dla ciebie dobre, i mam nadzieję, że też będziesz tego zdania.
Chce mu polecić, żeby poszedł po Rafe’a, ale on właśnie staje w drzwiach z oczami utkwionymi w liście Marillaca.
– Czy mogę zobaczyć ten tekst, panie? Per Risley nie chce się z nim rozstać.
– Zignoruj go – radzi Cromwell. – Ambasador siedzi w swojej rezydencji i wymyśla te fantastyczne opowieści. Brakuje w nich tylko Sextona w kostiumie osła i Willa Somera w roli hiszpańskiej ladacznicy.
Rafe i Per Risley patrzą po sobie. Rafe mówi:
– Oryginalny list jest już pewnie w drodze do Dover. Czy chcesz, żeby kurierowi po drodze przydarzył się wypadek?
– Mógłby na przykład upuścić list do wielkiej kałuży – podrzuca Wriothesley.
Sugestia jest tak delikatna, że rozśmiesza Cromwella.
– Niech jedzie spokojnie – mówi. – Jeśli król Francji narobi sobie nadziei, tym lepiej. Marzy o tym, żebym został zdymisjonowany i żeby królowi służyli chłopcy i głupcy.
– W której kategorii jesteśmy my? – upewnia się Wriothesley.
– W żadnej. Wy jesteście tymi wybranymi. Bądźcie cicho i wysłuchajcie, co mam do powiedzenia, dobrze na tym wyjdziecie. Wiecie, że odkąd zostałem sekretarzem króla, staram się być przy nim, ale niemal zawsze jestem potrzebny w Westminsterze, więc może na co dzień obserwować, jak wygląda moje życie. – Te dni, które się ciągną od świtu do świtu. Z braku snu głowa ciągle boli… – Król się zgodził, żebym podzielił swoje obowiązki. Już wcześniej to z nim poruszałem, ale czas nadszedł teraz.
Wriothesley chce coś powiedzieć, lecz Cromwell kontynuuje:
– Podzielicie tę funkcję między siebie. I jeden, i drugi będzie osobistym sekretarzem króla. Zorganizujecie pracę tak, że gdy jeden pójdzie do Westminsteru, drugi zostanie przy królu. Stworzę mechanizm, który pozwoli wam przekazywać sobie wyniki pracy z ręki do ręki.
– Cud natury – komentuje Rafe. Jest zaskoczony. – Dwa ciała z jedną głową.
– Jeden śpi, drugi czuwa – dodaje Wriothesley.
– Obydwaj zostaniecie pasowani na rycerzy. Obydwaj wejdziecie w skład rady. Podczas obrad parlamentu zasiądziecie w Izbie Gmin, ja w Izbie Lordów. – Klepie obydwu po ramieniu. – Wiecie, co uczyniłem z tego urzędu dzięki łasce Boga i króla. Nic się przed nim nie ukryje. Nic nie jest poza jego kompetencjami. Wszystko zacznie się od was i na was się zakończy. – Cromwell siada na krześle. – Oprócz tego…
– Jest jeszcze coś?
Cromwell podnosi rękę. Nagła przyjemność dotyka jak nagły ból, pozostawia odrętwienie i zawroty głowy. W takich okresach życia – o czym wiedzą ci, którym fortuna je przyniosła, bo fortuna sprzyja tylko odważnym – traci się na chwilę poczucie własnej cielesności, żeby zyskać lekkość powietrza.
– Otrzymam stanowisko de Vere’a, zostanę lordem wielkim szambelanem. Jego syn zachowa parostwo zgodnie z obyczajem, ale ponieważ biedny Essex nie zostawił dziedzica, jego tytuł otrzymam ja. – Było już tak, iż Cromwell myślał, że kończy się jego czas, że piasek wysypuje się przez szczeliny w lśniącej misie możliwości, którą trzyma w rękach. – Teraz wszystko jest naprawione – oznajmia.
Per Risley ma wypieki na twarzy.
– Gratuluję ci, panie, z całego serca.
Cromwell mówi:
– Król wyjaśnił mi, że jestem aspektem jego chwały. Powiedział: „Nie każdego władcę stać na to, żeby dostrzec wartość człowieka za jego proweniencją. Bóg dał ci talent, Cromwell. I sprawił, że się urodziłeś w takim czasie oraz miejscu, żebyś mógł go wykorzystać w mojej służbie”.
– I zachowałeś poważną minę? – pyta Rafe.
– Owszem, dlatego wy też zachowajcie. Ma rację, że gratuluje sobie. Myśli o uchwalonych prawach i zarobionych pieniądzach. Gdybym to ja był księciem i miał Cromwella, też bym uważał, że niebiosa mnie wybrały.
– Zastanawiam się, dlaczego teraz – mówi Per Risley. – Prawdę mówiąc, mógł to zrobić już dawno temu. Ale wiedział, jaka byłaby obraza.
– Obrazy jest znacznie mniej niż radości – ocenia Rafe. – Powiedz domownikom, panie. Poślij po pana Richarda. Sprowadź Grzegorza. Na Boga! Czy Grzegorz będzie teraz lordem? Dostanie tytuł?
Na dole robi się gwarno. Thomas Avery wbiega, obejmuje go.
– Panie, teraz wszyscy będą oczekiwać podwyżki wynagrodzenia.
– I słusznie, bo będą służyli hrabiemu.
Pokój wypełnia się promieniejącymi twarzami jego ludzi. Cromwell bierze Avery’ego na bok.
– Pamiętasz, co ci powiedziałem? O pieniądzach za granicą?
Avery robi zaskoczoną minę.
– Tak, panie.
– Wiesz więc, co robić?
Chłopak marszczy brwi.
– Wybacz mi, wasza lordowska mość, ale mówisz, jakby szczęście się od ciebie odwróciło, jakbyś od losu otrzymał cios, a nie awans i wielki zaszczyt.
– Znajdź moją córkę – poleca. – Ustal z nią jakiś kanał komunikacji, żeby mogła otrzymać pieniądze. – Niech ma mój majątek, myśli, skoro nie ma mojej miłości. – Gdy wychodziłem od króla… – Urywa. Prawda jest taka: zaraz za progiem zdał sobie sprawę, że wszyscy, którym chciałby się pochwalić, już nie żyją. „Chciałbym porozmawiać z moim dobrym panem Frescobaldim i z moimi przyjaciółmi w jego kuchni, ze służącym, który szorował schody, gdy szedłem na górę do rachuby. Chciałbym powiedzieć Anzelmie, mojej żonie i dzieciom, i dziewczynie z Rzymu, która dała mi nóż. Chcę śpiewać Scaramellę: «Scaramella rusza w bój, tram-ta-ram-ta». Chcę się pochwalić Wolseyowi i otrzymać jego błogosławieństwo. Chcę powiedzieć Walterowi i zobaczyć jego minę. Wiadomość dotrze do Putney: noże ostrzę, noże został hrabią!” Chłopakowi od oprawiania węgorzy też chciałby powiedzieć; gdyby chłopak od węgorzy żył, Cromwell pojechałby do niego, wyciągnął go z meliny i wbił mu tę wiadomość do głowy.
Psy strzegące domu przy Austin Friars dostają dodatkową kość. Lampart dostaje dodatkową padlinę. Błazen Anthony chodzi po domu z poważną twarzą, brzęcząc srebrnymi dzwoneczkami.
Tytuł Cromwella zostaje ogłoszony w piękny wiosenny dzień. Nowi sekretarze już pracują. Sir Per Risley czyta patent, który nadaje Cromwellowi tytuł hrabiowski. Sir Rafe Sadler ogłasza go lordem szambelanem.
Gdy Marillac widzi go na dworze, przeraża się i rusza w przeciwną stronę. Cromwell odczuwa nawet niejakie współczucie: ambasador mówi królowi to, co ten chce usłyszeć, i chociaż jest za morzem, musi odgadnąć wymagania rozdrażnionego chorego człowieka. Franciszek nie przejedzie w siodle nawet mili. Mówią, że umiera. Ale umierał już wiele razy w ludowych podaniach. Franciszek, tak jak nasz król, zawsze się podnosi.
Henryk mówi:
– Ambasador Marillac oznajmił, że nie może załatwiać spraw swojego kraju w twojej obecności, Cromwell. Uważa, że jesteś szpiegiem cesarza.
– To stawia nas w trudnej sytuacji.
– Niekoniecznie. Mogę go przyjmować sam.
Cromwell się kłania. Król zawsze wierzył, że książę powinien przemawiać do księcia, a zwyczajni ludzie powinni czekać w zasięgu głosu, gotowi przybiec na żądanie. Henryk dodaje:
– Musimy udobruchać Franciszka. Jeśli przeżyje, może podpisać ze mną nowy traktat. Cesarz także, jego też musimy więc ułagadzać.
Cromwell rozumie przekaz: działaj na dwóch frontach, jak zawsze.
– Czasem – mówi później Wriothesleyowi – najlepsze, co można zrobić, to zgarnąć swoje papiery i się wynieść.
Z francuskiego dworu nie napływają żadne reakcje na jego awans, przynajmniej niewystarczająco grzeczne, aby je odnotowywać. Z cesarskiego dworu taka sama cisza. Ale napływają gratulacje od Eustachego Chapuysa, który czeka we Flandrii, aż Karol znów przyśle go jako ambasadora: i zrobi to, twierdzi Chapuys, gdy rozłam z Anglią zostanie naprawiony.
Po mieście rozchodzi się plotka, że Anna zostanie koronowana w dzień Zesłania Ducha Świętego. Cromwell im nie przeciwdziała. Rozniosą się, a później uspokoją. Doktor Harst odwiedza królową, ale co od niej wynosi, pozostaje tajemnicą. Harst jest bezużyteczny, ciągle się naprzykrza z niezrozumiałymi prośbami dotyczącymi protokołu. On, hrabia Essex, jest zajęty, ponieważ niebawem zacznie obradować parlament z porządkiem obrad pełnym ustaw, które przygotował. Król oczekuje od niego, że podniesie podatki. Pieniądze z ziem po opactwach napływają powoli; jak kiedyś wyjaśniał kardynałowi, delikatnej pracy wymaga zamiana posiadłości w żywą gotówkę.
Cromwell przemawia w Izbie Lordów – nie na temat podatków, lecz o Bogu: przekazując intencję króla, którą jest harmonia. Czuje, że nigdy dotychczas nie przemówił tak dobrze ani nie powiedział tak mało.
Po pierwszej sesji przychodzi do niego królewski sekretarz Rafe.
– Richard Riche jest niezadowolony. Myśli, że przy tak wielu zmianach on też powinien zostać awansowany.
Na kogo? Jakie można mieć lepsze stanowisko niż kierowanie Izbą Przybytku? Riche ma swój majątek w Essex. Dostał Bartholomew, jeden z największych londyńskich klasztorów. Ale Rafe mówi:
– On chowa urazę, panie. Ponieważ nie kochasz go tak, jak kochasz Thomasa Wyatta.
– Wyatt niebawem będzie w domu – odrzeka Cromwell. To przewrotne, że Riche przeprowadza takie porównania. – To tylko pokazuje… – Nie kończy zdania. To pokazuje, że ludzie są niepojęci tak jak to, co skrywają w duszy, nie pokazując tego nigdy na twarzy.
Rafe mówi:
– Pamiętasz tego sąsiada Stowa? Gdy przyszedł się żalić, że ukradłeś część jego ogrodu?
– Nie było żadnej kradzieży. Stow miał płot w złym miejscu.
– Wiemy o tym przy Austin Friars. Powiedziałeś, że wiesz, gdzie przebiegają twoje granice. Ale Stow chodził po mieście i obgadywał cię. Jego rodzina się skarży i wszyscy im wierzą.
Cromwell odczytuje morał, który Rafe chce przekazać. Niczego nie ukradł rodzinie hrabiego Oxfordu, ale Vere’owie myślą, że należy im się stanowisko szambelana, bo przez tyle lat pozostawało w ich rodzinie i zamierzali je piastować do końca świata.
Gdy się spotyka z Gardinerem, biskup mówi:
– Moje gratulacje, Cromwell.
– Essex – poprawia. – Teraz jestem Tomasz Essex.
– Skonfundowałeś Francuzów – mówi Gardiner. – Byli pewni, że fiasko Kleve cię pogrążyło. A jeśli nie Kleve, to heretycy z Calais, którzy twierdzili, że do nich należysz. Wiesz, że wróżbita imieniem Calchas przeżył godzinę śmierci, którą sam sobie przepowiedział, po czym umarł ze śmiechu?
– Ale był też poeta Petrarka. Leżał jak umarły prawie przez cały dzień. Ludzie modlili się za jego duszę. Ale tuż przed rozpoczęciem pogrzebu usiadł. Później żył przez kolejne trzydzieści lat. Trzydzieści, Stephenie.
*
Zbiera się parlament i dwór królewski się zapełnia. Jest największy od trzydziestu lat. Cromwell zauważa, że Jane Rochford rozmawia z Norfolkiem. Rozmowa wygląda na poważną, a krewniak, jako żywo, okazuje jej pewien szacunek.
Później Cromwell się z nią przekomarza:
– Co wuj Norfolk ci mówił?
– Rzeczy, które powinnam wiedzieć.
Odwraca się od niego wyniosła i rozdrażniona: bezużyteczna. Cromwell myśli: Straciłem ją. Kiedy to się stało?
Podchodzi do niego żona jego syna.
– Mam wiadomość związaną z robótkami ręcznymi. Wiem, że zainteresuje waszą lordowską mość.
Cromwell przechyla głowę na bok: słucham.
– Polecono mi wykonać pewną pracę. Mogła ją wykonać jedna ze służących, ale przydzielono ją mnie. Złośliwie. Dotyczyła Joanny. Królowej Joanny, mojej siostry. Dostałam książkę z godzinkami, która należała do niej, z poleceniem, żeby wypruć inicjały. Odparłam, że tego nie zrobię: jestem panią Cromwell, a nie służącą.
– Lady Cromwell – przypomina jej.
– Powinnam była tak powiedzieć, ale zapomniałam. Mój tytuł jest zbyt nowy.
Niewiele brakuje, żeby popłakała się ze złości. Cromwell chciałby ją przytulić, ale lepiej, żeby tego nie robił. Bess nie powinna wyszywać ani pruć. Mogłaby dowodzić obozem wojskowym albo oblężeniem.
– Niedługo potem zobaczyłam Katarzynę Howard z tymi godzinkami u pasa. To nie pierwszy otrzymany przez nią prezent, który wcześniej należał do damy lepszej, niż ona kiedykolwiek się stanie. Król chce mieć ją w swoim łożu, chce ją obłapić, żeby się przekonać, czy jeszcze może to zrobić. Rodzina na pewno jej powtarza, żeby nie dawała mu satysfakcji, nie ustępowała, nawet nie patrzyła w jego kierunku. Jestem o tym przekonana. – Bess ma kamienny wyraz twarzy. – My, Seymourowie, sami to robiliśmy. Nie możemy się uskarżać, choć się uskarżamy. Howardowie wierzą, że on może się z nią ożenić. I kto może zaręczyć, że tego nie zrobi?
Cromwell czuje się zmęczony.
– Co mówi Anna? Musi wiedzieć. – Widział zachowanie królowej: jest nadąsana, apatyczna. – Nie powinna dawać królowi powodów do narzekania. Gdybym miał jej radzić…
– Ale nie radzisz. Nawet się do niej nie zbliżasz.
Gdyby miał doradzać Annie, rekomendowałby jej cierpliwość. Wdowa Katarzyna zyskała podziw wszystkich, gdy przy królu, którego uznawała za swojego męża, siedziała uśmiechnięta całymi godzinami podczas ceremonii dworskich. Później te godziny zamieniły się w lata. Nigdy nie widziano jej w złości albo z łzą na policzku, albo z ponurą miną.
– Tak – mówi Bess. – Katarzyna była wielkim przykładem kobiecości. Umarła sama i bez przyjaciół, czyż nie?
*
Na Święto Wiosny Richard Cromwell ma walczyć w turnieju w Greenwich mającym trwać przez pięć dni wypełnionych nie tylko walką, lecz także widowiskami i publicznymi festynami. Richard znalazł się w grupie nazywanej Szlachcicami Anglii, w skład której wchodzi także waleczny przystojny Thomas Seymour. Wśród rywali ma między innymi młodego hrabiego Surrey, który publicznie debiutuje w szrankach.
Grzegorz z pewnością będzie walczył w przyszłym roku. Na razie uczestniczy w walkach ćwiczebnych. Nie ma wagi Richarda, ale opanował technikę, obcy mu jest strach i dysponuje najlepszą zbroją i końmi.
– Thomas Culpeper – wyjaśnia Grzegorz. – Obserwujemy, co zrobi. Jest faworytem króla. Henryk postawił na niego pieniądze. Richard jest wystawiony przeciwko niemu w walce pieszej. Nie ściera się z nim konno.
Walka piesza jest najbardziej bezlitosną z dyscyplin turniejowych. Przebiega ad hominem. Nie ma możliwości, żeby się ukryć.
– Obiecujący młody człowiek – mówi Cromwell. – Jest przystojny.
– Póki się z nim nie rozprawię – grozi Richard.
*
Zarówno Suffolk, jak i Norfolk są obecni na otwarciu turnieju i witają się ze swoją zwykłą pustą uprzejmością. Suffolk deklaruje, że wstałby z grobu, by oglądać walkę w szrankach, ponieważ w czasach młodości dzierżył palmę pierwszeństwa: Ja i król, wspomina, zawsze Henryk i ja. W tamtych latach byliśmy bogami.
Każdy, kto siądzie blisko króla, pod baldachimem z herbami Anglii i Francji, poczuje, że jego ciało jest wręcz sztywne od napięcia, a mięśnie drżą, jakby sam siedział w siodle. Henryk patrzy, notuje, punktuje każdy ruch, na koniec pojedynku opada na krzesło, wypuszczając powietrze, gdy zwycięzca i przegrany są oprowadzani, ich spienione konie idą wkoło, kurbetując, a oni ze zdjętymi hełmami pozdrawiają tłum.
Młody Surrey naciera siedem razy: nie odnosi specjalnych sukcesów, ale też nie daje się wysadzić z siodła. Norfolk, jak podejrzewa Cromwell, woli prawdziwą walkę. Świta Howardów robi wiele hałasu, lecz sam książę wydaje się niezbyt zainteresowany szczegółami, o ile występ jest zaliczony i honor rodziny podtrzymany. Gdy idzie o turnieje, nie należy do tych, którzy tęsknią za dawnymi czasami; gdyby miał wybór, ciągnąłby działa i walił we wroga, goniąc go do samej Jerozolimy.
Między potyczkami grają muzycy. Śpiewają Niech Anglia się cieszy, ale głosy zanikają na otwartej przestrzeni. Później grają Taniec niedźwiedzi, później Awanturę w Montard i wszystkie damy zaczynają podskakiwać na swoich miejscach, a każdy, kto nie nosi zbroi, klaszcze. Królowa jest spokojna, siedzi z założonymi rękami, ale na wszystko, co się dzieje, patrzy z zaciekawieniem. Zerka na króla w poszukiwaniu wskazówek, kiedy ma wiwatować, a kiedy się zasmucić.
On, Essex, kręci się tam i z powrotem, gdy przybywają kolejni posłańcy. „Wiadomości z Irlandii”, krótko informuje króla. Podczas gdy trzepoczą jedwabne proporce i grają trąbki, on czołga się po bagnach i zaroślach za O’Connorami, O’Neilami, Kavanaghami i Breenami; goni rozbójników, podpalaczy i grabieżców gotowych otworzyć swoje porty dla okrętów Pole’a.
Podczas pierwszego najazdu kopia Richarda wysadza przeciwnika z siodła. Tak celnego uderzenia nie oglądano od lat. Ten, kto widział, jak prostak nadziewa kawałek mięsa na czubek noża i kręci nim w kółko, może sobie wyobrazić, że tak samo wylatuje z siodła przeciwnik Richarda, a jego koń pędzi naprzód bez niego. Prawie nie słychać upadku na ziemię, bo dworzanie wrzeszczą jak pijacy podczas szczucia niedźwiedzia.
Richard ściąga i zawraca konia. Jego stajenni biegną do końca barierki, chcąc dopilnować, żeby nie zahaczył o jej kraniec podczas zawracania. Richard pokazuje tłumowi dłoń w metalowej rękawicy, pustą, jakby nie zauważyli, że jego kopia się roztrzaskała. Henryk zrywa się na równe nogi, lśniąc złotem. Wychodzi z siebie, śmiejąc się i krzycząc. Stajenni machają, żeby Richard zawrócił do króla, ale przez wąską szczelinę w hełmie prawdopodobnie ich nie zauważa. Giermek bierze jego konia za uzdę i zwierzę podnosi się na tylnych nogach, parskając i dzwoniąc uprzężą. Król zdejmuje brylant z palca. Mówi coś. Richard wyciąga urękawiczoną dłoń.
Następnego dnia jest niedziela. Richard Cromwell klęka i podnosi się jako sir Richard. Henryk całuje go i mówi: „Richardzie, jesteś moim brylantem”.
3 maja rycerze obydwu drużyn walczą konno na miecze ze stępionymi ostrzami. Fitzwilliam, lord admirał, siedzi obok niego i mimo szczęku oręża zaczyna rozmowę:
– Znad granicy dochodzą wieści, że Szkoci zbierają flotę. Ich ambasador mówi, że Jakub planuje popłynąć do Francji, by odwiedzić rodzinę. Ale nasi agenci donoszą, że jego celem jest Irlandia.
Cromwell patrzy znacząco w stronę Norfolka.
– Szkoda, że Szkot nie podróżuje lądem. Milord zawsze jest gotów powtórzyć bitwy stoczone przez swego ojca. Czasy takie, że brakuje mu chwały.
Fitzwilliam odrzeka:
– Chcę dwadzieścia statków. Muszę dopłynąć do wybrzeży Irlandii przed Jakubem, żeby go zepchnąć z powrotem na otwarte morze.
Cromwell wyraża aprobatę skinieniem głowy.
– Dopilnuję, żebyś otrzymał zaopatrzenie.
Z tłumu dobywa się gromki ryk: kolejny rycerz zostaje wyrzucony z siodła, całym ciężarem zbroi płytowej upada na sprężysty zielony grunt i przekręca się, zatrzymując z tyłkiem nad głową. Zwycięzca zdejmuje hełm, publiczność wrzeszczy: „Cromwell!”. Fitzwilliam odzywa się opryskliwie:
– Jesteś popularny na tej arenie.
– Krzyczą z powodu mojego siostrzeńca. Powinienem posłać Richarda do rady na moje miejsce, żeby wyjaśnił moje wydatki.
Napływają rachunki za przewóz królowej lądem i morzem. Tylko jej trzynastu trębaczy kosztowało nas prawie sto funtów. Także tego ranka otrzymał kalkulację na ponad sto czterdzieści funtów za prace nad grobem króla, co jest nie fair, zważywszy że Henryk nie zamierza umierać. Cromwell narzeka:
– Uhonorowaliśmy księcia Bawarii na pożegnanie, ale kosztowało nas to dwa tysiące marek.
Lord admirał reaguje:
– Ale zdaje się, że to była dla ciebie dobra inwestycja? Nawet gdybyś finansował ją z własnej kieszeni.
Cromwell nie prosi Fitza, żeby wyjaśnił, co chciał przez to powiedzieć. Myśli o grobie: sto czterdzieści dwa funty, jedenaście szylingów i trzy pensy. Ciekawe, czy Fitz widział kiedyś ilustrację rannego mężczyzny w podręczniku dla chirurgów: pod stopami ma kolczatkę, w łydce włócznię, a między żebrami strzałę ze złamanym drzewcem, w ramieniu tasak, w brzuchu miecz, a w oku sztylet. I krwawi. Cromwell tak samo krwawi pieniędzmi. Owszem, przekonał parlament do dwuletnich subsydiów dla króla. Decyzja nie będzie popularna na wsi, ale trzeba budować forty, ekwipować statki. Cromwell nigdy nie wierzył w przyjaźń między Franciszkiem a cesarzem, lecz uważa, że są w stanie odłożyć na bok wzajemne animozje dla konkretnego celu: najechania Anglii. Mówi do Fitza:
– Przyjdą przez Irlandię, jeśli będą mogli, albo jeden, albo drugi. Król mówi, żeby ich udobruchać, ale jest głupcem, jeśli wierzy w cokolwiek, co mówią.
– Poinformuję go, że tak powiedziałeś, dobrze?
Poniżej herb Cromwella łopocze na wietrze. Dla Richarda to najważniejsze dni jego życia. Ważniejsze niż małżeństwo, narodziny syna, nadania ziemskie i zlecenia od króla. Od pomyślności, od bezpieczeństwa ważniejsze są te momenty, gdy mięśnie i kości, i oko zdobywcy pozostają niepokonane; gdy serce bije, widok olśniewa, a czas wydaje się rozszerzać ze wszystkich stron, otulając niczym zaśnieżone pole, niczym puchowe łóżko. Cromwell przypomina sobie dzień, gdy brat Frisby tarzał się po śniegu w Launde, promieniejąc jak serafin.
Richard to realista. Wie, że ten sposób pokonywania przeciwnika jest elitarny, przestarzały i kosztowny. Ale chce się wspiąć w tym świecie, jak przystało na Cromwella. Jego dziadek był łucznikiem Tudora. Jego ojciec uprawia zawód prawnika. Teraz on jest rycerzem królestwa. Wyraz twarzy Surreya pod hełmem można sobie tylko wyobrażać.
Fitz pyta:
– Czy walczyłeś kiedyś w hełmie i zbroi, milordzie?
Na Chrystusa, nie, myśli. My, pikinierzy, byliśmy zbyt ubodzy na zbroję. Szliśmy do walki w gotowanej skórze, którą utwardzaliśmy modlitwą. I w cudzych butach.
*
Wyatt wpada prosto po podróży z portu i nawet nie siada, tylko od razu wyrzuca z siebie:
– Bonner jest biskupem Londynu? Myślisz, że to ci służy?
Bonner to pulchny różowy człowieczek; wygląda na głupka, ale jego umysł jest przenikliwy jak naostrzony gwóźdź. Wrócił z Francji, objął swoją stolicę biskupią i już zdążył się okazać niewdzięcznikiem albo dwulicowcem. On, Essex, niełatwo daje się zwieść, ale takie czasy, że ludzie są przyjaciółmi przed bramą i wrogami przy drzwiach.
– Myślałem, że jest jednym z nas. Ale on prawdopodobnie należy do wszystkich po trochu. Mimo wszystko wie różne rzeczy – odpowiada Cromwell. – O Gardinerze i jego praktykach we Francji.
– Nie powinieneś promować człowieka tylko dlatego, że nienawidzi Gardinera. To nie jest bezpieczny sposób. – Wyatt chodzi tam i z powrotem. – Słyszałem, że zjedliście razem obiad.
– To prawda. Stephen wyglądał, jakby połykał kijanki.
– Ludzie mówią, że gościłeś tu Suffolka. Otóż wiedz, że on nie stanie po twojej stronie, gdy będziesz potrzebował przyjaciela.
– Ty i Brandon sprzeczacie się od dziesięciu lat. Już zapomniałem dlaczego.
– Ja też. I on. To nie znaczy, że możemy zawrzeć pokój.
– Jedź do domu do Bess Darrell – mówi mu Cromwell. – Jedź do Allington i ciesz się latem. Bess mi pomagała. Teraz ja mogę pomóc wam.
– Niczego nie jesteś mi winien – stwierdza Wyatt. – Jeśli mowa o zobowiązaniach, to jest wręcz odwrotnie. Zachodziłem w głowę, co o mnie pomyślisz. Wykonywałem instrukcje. „Doprowadź do rozłamu między Franciszkiem i cesarzem”. Tak uczyniłem, ale obawiam się, że ci nie pomogłem.
– Ich wrogość jest tak stara, tak zakorzeniona, że nie powinieneś całej zasługi przypisywać sobie. Dwaj monarchowie po prostu wrócili do stanu, który doskonale znają. Swoją drogą cóż innego mógłbyś uczynić, jeśli nie stosować się do instrukcji? Wiedz, że nie uczyniło mi to żadnej szkody.
– Oprócz tego, że możesz stracić swoją królową.
Więc Wyatt o wszystkim wie. Fale Wąskiego Morza szeleszczą jak pościel, przenosząc do Europy wieści o niesprawności Henryka.
– Bez niej rozgrywka będzie słaba, to prawda.
Wchodzi Wriothesley.
– Wyatt? Tak myślałem, że to ty. – Wymieniają uścisk, towarzysze broni. – Możesz nam wyjaśnić, co się tutaj dzieje?
– Ale przecież byłem poza królestwem – odrzeka Wyatt.
– To nieważne. W nim i poza nim ani nie chodzimy po ziemi, ani nie pływamy, ani nie latamy. Nie wiemy, w którym żywiole jesteśmy. Nadchodzi lato, ale u króla deszcz i słońce jak w kwietniu. Ludzie zmieniają swoją religię jak płaszcze. Rada podejmuje rezolucję i chwilę później o niej zapomina. Piszemy listy i słowa znikają z naszej pamięci. Gramy w szachy po ciemku.
– Na szachownicy zrobionej z galarety.
– Pionkami z masła.
Wyatt mówi:
– Wasze metafory powodują we mnie zamęt.
– Zaproponuj więc nam lepsze, drogie serce – odrzeka Wriothesley.
Gdy trwali w powitalnym uścisku, Cromwell widział oczy Per Risleya nad ramieniem Wyatta. Były jak oczy Waltera tego dnia, gdy sparzył się przy piecu. Odszedł zanurzyć ramię w wodzie. Milczał. Nie powiedział ani słowa: ani przekleństwa, ani nagany dla siebie, tylko pot wystąpił mu na czoło i ugięły się pod nim nogi.
*
Tego roku sprawy królestwa nie pozwalają mu uczestniczyć w uczcie. Trzeba wymienić lorda namiestnika Irlandii i sprawa jest pilna. Upłynęły cztery lata, może pięć, odkąd rekomendował na to stanowisko Leonarda Greya. Cóż, popełnił błąd. Niektórzy członkowie rady uważają, że jedynym skutecznym krokiem naprzód będzie wyludnienie wyspy i zasiedlenie jej Anglikami. Ale on uważa, że Irlandczycy wycofaliby się do interioru i pochowali w dziurach, gdzie nawet szczury nie mogłyby przeżyć.
Mówi do Audleya:
– Krążą plotki, że armia Pole’a wylądowała w Galway. Inni twierdzą, że w Limerick. Wątpię, czy Reynold potrafiłby ich zidentyfikować, gdyby był w Irlandii albo w krainie Nod. Jeśli możemy się kierować trasami jego podróży, to spróbuje zaatakować nas przez Madryt.
Audley odpowiada przeciągłym spojrzeniem: jak możesz sobie żartować? On sam jest uosobieniem powagi, odkąd został wyróżniony Orderem Podwiązki i nosi łańcuch, a na piersi nowego lśniącego Jerzego.
Gdy lord Lisle otrzymał zgodę na wyjazd z Calais, żeby mógł wziąć udział w uroczystościach Orderu Podwiązki, uznał to za oznakę łaski. Jest zaskoczony, że musi stanąć przed radą i odpowiedzieć na pytania. Jest tajemnicą poliszynela, że niektórzy członkowie jego dworu porzucili pełnione funkcje i udali się do Rzymu. Między innymi Mathew przywiózł do kraju grube teczki z dowodami. Ale lord tajnej pieczęci nie dostał tego, czego chciał: ani jednego dokumentu świadczącego o kontaktach z Pole’em.
Rafe mówi:
– Na tym etapie zwykle aresztujemy Francisa Bryana, prawda? Gdy odpowiedzi nie możemy dopasować do pytań.
Cromwell się uśmiecha. Bryan wie wszystko o Calais, to prawda. Mógłby pomóc w zniszczeniu Lisle’a, może też ambasadora Valloppe’a. Ale kto uwierzy Francisowi? Wikariusz Piekieł osuszył zbyt wiele kielichów, zbyt wiele razy siadał przy karcianym stole i zbyt wielu ludzi obrażał. Jeśli się myśli, że in vino veritas, wystarczy spojrzeć na Bryana. Francis jednak zna sekrety wielu ludzi i zdaje się być kuzynem wszystkich. Ma przyjaciół w każdym skarbcu, strażnika w każdym porcie.
Rafe wzrusza ramionami, jakby próbował poprawić źle wyważony ładunek. My, słudzy króla, musimy się pogodzić z myślą, że niektórych gier nie możemy wygrać, musimy więc tracić siły w walce o remis, nie wyjaśniając reguł gry. Nasze instrukcje są pełne wnyków i pułapek, przez co w miarę zyskiwania tracimy. Nie wiemy, jak prowadzić grę, ale jakoś nam się udaje i kolejna noc zastaje nas w Greenwich, Hampton Court albo Whitehallu.
Król zastanawia się głośno, co zrobimy, jeśli się okaże, że wśród rycerzy Orderu Podwiązki są zdrajcy, ludzie tacy jak Nicholas Carew. Z pewnością ich nazwiska powinny zostać wykreślone z woluminów opisujących historię tego orderu. Ale czy to nie oszpeci piękna tych kart?
Zapada decyzja, że nazwiska okryte hańbą mają pozostać, na marginesie jednak dopisane zostaną przy nich słowa „VAH! PRODITUR”, żeby napiętnować je na zawsze.
Vah! Cromwell myśli o Gardinerze próbującym wykrztusić swoje kijanki. Do dziś jego diabelski umysł nadął je już do wielkich rozmiarów, Stephen będzie więc musiał wypluwać je jako żaby.
– Ewidentnie potrzebuje Świętego Aelreda – mówi Grzegorz. – Kiedyś święty napotkał wzdętego mężczyznę trzymającego się za brzuch. Wetknął mu palce do gardła i mężczyzna zwymiotował żabami, które pływały w siedmiu pintach żółci.
Cromwell zwraca się do swojego syna:
– Mam dla ciebie wiadomość. To cios, muszę przyznać.
Wraz z tytułem hrabiowskim król przyznał mu dwadzieścia cztery majątki w Essex oraz nadania w innych hrabstwach. W zamian jednak chce majątek w Wimbledonie i dom w Mortlake.
Grzegorz mruga.
– Dlaczego?
– Wiesz, że teraz nie może długo jeździć konno. Chce połączyć jeden wielki park z innym, żeby mógł wyjeżdżać na zachód od Londynu, nie opuszczając swojej ziemi. Pokażę ci mapę. Zobaczysz, że to ma sens.
Cromwell nie zagląda do ksiąg rachunkowych, żeby sprawdzić, ile pieniędzy wydał na swój dom w Mortlake. Myślał, że to inwestycja na całe życie.
Grzegorz mówi:
– Nie będziesz tęsknił za starymi kątami?
Od dziecka Grzegorz przebywał na orbicie książąt. Nic dla niego nie znaczy Putney, te pola, o które Walter tak rozpaczliwie walczył, pastwiska dla owiec, o które się wykłócał z sąsiadami.
Grzegorz dodaje:
– Nie trać serca, ojcze. Święty Aelred był dobry nie tylko na bóle brzucha. Leczył też złamane kości. Raz nawet przywrócił mowę niememu.
– Tak? I co on wówczas powiedział? – dopytuje się Cromwell.
*
Gdy uznaje, że nadszedł właściwy czas, posyła ludzi po Lisle’a: o dziesiątej w nocy, żeby wyciągnęli go z łóżka i powiedli do Tower. Pośle tam też biskupa Sampsona. Dogodnie będzie przesłuchać ich razem, bo fakty bardzo się zazębiają. Cromwell nie zamierza stawiać biskupa przed sądem, wystarczy aresztowanie, usunięcie z grona członków rady i z ambony. Cranmer przejmie jego kazania u Świętego Pawła. Pora oddać głos miłośnikom Ewangelii. Dla innych biskupów aresztowanie Sampsona będzie ostrzeżeniem. Cromwell ma na liście pięć nazwisk. Upublicznia ten fakt, choć nazwiska zachowuje dla siebie.
Także Lisle’a można będzie trzymać, dopóki się nie dopasuje dowodów. W Calais zastąpi go ktoś aktywniejszy, z większymi kompetencjami. Wyatt: dlaczego nie? Francuzi się boją monsieur Wyatta. Chociaż jak ktoś zauważył, nie boją się go aż tak bardzo jak Anglicy.
O świcie nazajutrz po aresztowaniach staje przed drzwiami Cromwella John Husee, żeby błagać w sprawie Lisle’a. Cromwell mówi mu: „Trzymaj się od tego z daleka, Husee. Byłeś dobrym sługą i zasługujesz na lepszego pana”.
W Calais nadal jest Honor Lisle. Wriothesley mówi:
– Po namyśle, panie, uważam, że powinniśmy zabezpieczyć ją razem z mężem. Z nich dwojga to ona jest większą papistką.
– Można ją trzymać w domu – uznaje Cromwell. – Zorganizuj to, dobrze? – W tej jednej chwili uświadamia sobie coś, czego dotychczas nie zauważał: Nie jestem dostatecznie bezwzględny w opinii Thomasa Wriothesleya. Zwraca się do Johna Husee: – Byłoby lepiej dla lady Lisle, gdyby przekazała nam listy, zamiast je palić. Jestem biegły w interpretowaniu popiołów.
Po wyrażeniu zgody na aresztowanie swojego wuja król udaje się na modlitwę. Ale nie chce się zobaczyć z lordem Lisle’em, choć ten usilnie go o to błaga. Ze Szkocji napływają wiadomości, że nowa żona dała królowi Jakubowi syna.
– Mogłem poślubić tę damę – mówi król. – Ale członkowie mojej rady działali zbyt wolno i zbyt opieszale.
W pięknej Gandawie cesarz zasiada w sali wśród czarnych draperii, decydując o losie mieszkańców miasta. Odbiera gildiom przywileje, nakłada karę, konfiskuje broń i burzy część murów obronnych oraz główne opactwo i ogłasza, że zbuduje tam fortecę, w której będą stacjonować hiszpańskie oddziały. Najznamienitszych mieszkańców posyła na ulice boso, w szatach penitentów, z pętlami na szyjach. Egzekucje trwają przez miesiąc.
W dawnych czasach się mówiło, że z Karolem bezpieczniej wylądować w łóżku niż z Franciszkiem, bo mniej schorowany. Ale dzisiaj nie wiadomo, którego wybrać: obydwaj są odrażający, spoceni, ropiejący.
– Naszego króla nazywają zabójcą – zwraca się do Brandona. – Ale gdy porównam…
– Na Boga, mają czelność! – wykrzykuje książę. – Po wszystkich przejściach z mężczyznami i kobietami, ze zdrajcami i rebeliantami, i z fałszywymi doradcami nazywam go namaszczonym świętym.
*
Norfolk i Gardiner nadal się odwiedzają nawzajem tak jak przed wyjazdem księcia do Francji. Informatorzy Cromwella donoszą: Norfolk zabiera ze sobą młodą Katarzynę. W domu Gardinera wystawiono sztukę. „Wybrali akurat Wspaniałość, panie. Z całą pewnością przeciwko tobie”.
To stary tekst, który Skelton napisał w czasach Wolseya przeciwko kardynałowi. Opowiada, co się dzieje, gdy woźnice zostają dworzanami: parweniusz się chlubi, grzeszy, obraża dobro wspólne. Postaci to Zmowa, Obraza, Głupota i Szelmostwo oraz oczywiście sama Wspaniałość, która oznajmia:
Przywdziewam moje szaty, rządzę tak, jak mam ochotę,
Wnet do uległości pięścią zmuszę całą tę hołotę.
Ostatecznie jednak Wspaniałość zostaje pokonana, pobita i zawstydzona, pozbawiona wszystkiego, co ma, i pogrąża się w biedzie. Wtedy wkracza Rozpacz, żeby namówić Wspaniałość do skończenia ze sobą przy użyciu sztyletu albo sznura, bo nigdy nie chodził po świecie większy od niej niegodziwiec.
W ostatniej chwili pojawia się Dobra Nadzieja, niosąc ocalenie.
Gdyby jednak aktorzy uznali, że publiczności takie rozwiązanie się nie spodoba, zawsze mogą zakończyć sztukę wcześniej, zostawiając Wspaniałość w błocie.
Rafe mówi:
– Per Risley tam był. Na przedstawieniu u Gardinera.
– Naprawdę? – Cromwell jest zaniepokojony. – Jestem pewien, że zrobił to w naszym interesie.
Docierają wieści z prywatnego gabinetu Gardinera. Biskup wyznaczył ludzi, którzy mają się zająć finansami Per Risleya. I biskup, i Wriothesley mają ziemie w Hampshire, siłą rzeczy ich interesy są więc powiązane, a jeśli dochodzi do jakiegoś cwaniactwa, to nie ukryje się ono przed biskupem.
Cromwell mówi:
– Szkoda, że Per Risley nie przyszedł do mnie z prośbą, żebyśmy te księgi przejrzeli razem.
Czasem transakcje są dziurawe. Czasem kolumny nie chcą się zazębiać. Da się to naprawić przy odrobinie pomysłowości, nie trzeba być nieuczciwym.
Dodaje:
– Jeśli Gardiner przysyła wezwanie, Per Risley nie ma wyboru, musi się stawić. Skoro stawiane mu są jakieś zarzuty, musi usłyszeć, o co chodzi.
Myśli: Wriothesley oskarży mnie o nauczenie go pożądliwości. Nauczyłbym go rachunkowości, gdyby potrafił usiedzieć w miejscu i słuchać. Mówi:
– Może jest jakaś transakcja do przeprowadzenia. Gardiner sam ma wiele do ukrycia, gdyby komuś się chciało to wytropić.
Po wieczorze z przedstawieniem Katarzyna Howard nie wraca do swoich obowiązków na dworze. Ludzie królowej donoszą, że Anna z ulgą traktuje jej odejście. Ale gdyby Anna znała angielską historię, zdałaby sobie sprawę, że to dobrze jej nie wróży. Jej dawna dama dworu wróciła do domu rodzinnego w Lambeth, gdzie teraz ma własne damy dworu i jest obsługiwana z szacunkiem przez tych, którzy mają nadzieję, że pociągnie ich za sobą do wielkiej fortuny. Wieczorami barka króla przemyka po wodzie. Jego minstrele grają Taniec błazna i Mój pan i moja pani odchodzą. Henryk zostaje z Howardówną do późna, odpływa po zachodzie słońca, a flety i bębny cichną.
Cromwell myśli o chirurgach, o ich zbroczonym krwią podręczniku. Pocięty, porąbany i przeszyty strzałą mężczyzna stoi. Wyciąga ręce, jedną prawie odciętą na wysokości nadgarstka: „No dalej, dalej, co jeszcze macie?”.
*
Cromwell dotrzymał słowa danego królowi: posłuszny parlament dał to, czego jego skarbiec potrzebował. Jeszcze przed nadejściem lata parlamentarzyści się rozjadą, nie poznawszy daty następnego posiedzenia. Chociaż on, Essex, pozbył się obowiązków sekretarza królewskiego, wydaje się bardziej niż kiedykolwiek zapracowany z powodu przygotowań do niewidzialnych niebezpieczeństw. Jeśli Pole naprawdę zmierza do Irlandii, jego żagli nie dostrzeżono. Lord admirał Fitzwilliam zostawia swoich kapitanów na czatach, a sam wraca, żeby zasiąść na swoim miejscu w radzie.
To, że lord Lisle przebywa w Tower, nie powstrzymuje go przed rzucaniem oskarżeń. Żeby położyć temu kres, trzeba by przestać go przesłuchiwać. Lisle obstaje, że lord Cromwell był patronem wszystkich heretyków w Calais przez ostatnie siedem lat, tym samym omijał prawo i miał w pogardzie rozkazy króla.
Lisle nie podaje szczegółów kiedy, gdzie i kto. Każdy w jego sytuacji rzucałby błotem i liczył, że do kogoś się przyklei. Jego żona jest teraz w areszcie domowym. On, Essex, bez zaskoczenia przyjmuje wiadomość, że Lisle’owie nie płacili swoim służącym od dwóch i pół roku.
6 czerwca wzywa go do siebie król.
– Milordzie, słyszałem, że zostałeś zaatakowany.
Zaatakowany?
– Zdążyłem się przyzwyczaić.
– Otwarcie obrażony – kontynuuje król. – Podczas przedstawienia teatralnego. Ale już oznajmiłem, że ci, którzy uwłaczają Cromwellowi, uwłaczają też swojemu królowi. To ja, nikt inny, ganię lub nagradzam moje sługi.
Nie rozmawiali – król i jego główny doradca – na temat bratanicy księcia Norfolka. Teraz król pozwala sobie na gniewny wybuch.
– Powiem komplement jakiejś słodkiej głuptasce, a cały świat zaczyna mówić, że zamierzam się z nią ożenić. Co zrobiłeś, żeby temu przeciwdziałać?
Cromwell odpowiada:
– Do Norfolka należy powstrzymanie tych plotek. Poza tym odpowiedź jest jedna: wasza królewska mość nie może się ożenić. Ma żonę.
Henryk mówi:
– Wilhelm był w Gandawie. Widział się z cesarzem. Osiągnęli pewne porozumienie. Albo wpadli w impas, sam nie wiem.
Coś drażni Henryka, coś oprócz przedmiotu rozmowy sprawia, że jest marudny i podenerwowany. Dowiem się z czasem, myśli Cromwell, nie będę unikał tej wiedzy. Mówi:
– Nie mamy jeszcze informacji, co się stało w Gandawie. I nie ufałbym pierwszym doniesieniom. Nigdy im nie ufam.
– Cóż, i tak ty je dostajesz – zrzędzi Henryk. – Wiem, że przychodzą do ciebie listy, które powinny trafiać do mnie. Muszę posyłać do ciebie i dopominać się o informacje w moich własnych sprawach. Ktoś chyba może nam powiedzieć, czy Kleve i cesarz rozstali się w zgodzie? Bo jeśli nie, to możemy się spodziewać wojny. Co z tego, milordzie, że zdobywasz dla mnie pieniądze od parlamentu, skoro natychmiast muszę je wydawać na wojnę, której nie chcę, dla człowieka, który mnie wykorzystuje…
– Nie wydaje mi się, żeby Wilhelm poszedł na wojnę.
– Ach tak? Czyli uważasz, że się dogaduje z cesarzem? Za moimi plecami? Od dawna podejrzewam, że Kleve jest nieuczciwy. Chce ograć mnie i cesarza naraz. Wiedząc, że ma poręczenie moich wojsk, może się sprzeciwić cesarzowi i stawiać mu warunki. Chce, żeby Karol dał mu księżnę Krystynę, będzie też próbował zatrzymać Geldrię.
– Odważny plan – stwierdza Cromwell. – Ale przecież mógł go powziąć. Czy nie zrobiłbyś tego samego?
– Możliwe, gdybym nie miał sumienia – odpowiada Henryk. – Ani strachu. Gdybym nie miał poczucia obowiązku. Może gdyby to się działo dwadzieścia lat temu. Ten twój człowiek, ten Machiavelli twierdzi, że fortuna sprzyja młodym.
– On nie jest moim człowiekiem.
– Nie? Kto więc jest?
– Byłeś widoczny w lustrze książąt, zanim ja pokazałem swoją twarz. Nie brak ci sztuki ani rzemiosła, by rządzić.
– A mimo to łamiesz mi serce – zauważa Henryk. – Twierdzisz, że wszystko robisz z myślą o mnie, ale odmawiasz wyplątania mnie z tego potwornego nieuświęconego mezaliansu. Chcesz mnie zostawić przeklętego, bez kolejnych potomków, sprzymierzonego z heretykami oraz wystawionego na niebezpieczeństwo i koszty wojny.
– Wybacz, panie – mówi. Idzie przez galerię do miejsca, w którym pada snop słonecznego światła, ukrywając przed nim widok gromadki dworzan obserwujących go z daleka. Myśli: Chodzę po chmurach.
Odwraca się.
– Wasza królewska mość trzyma za kotarą portret Krystyny.
– Mogłem ją mieć, gdybyś uznał za stosowne. Ale nic nie zadowoliłoby Cromwella oprócz siostry luteranina, którą musiałem poślubić.
– Wasza królewska mość wie, że nie uważam księcia Wilhelma za luteranina. Jak wasza królewska mość, tak Wilhelm idzie swoją drogą, niosąc światło poddanym.
Król zaczyna coś mówić, ale przerywa, rezygnując ze swoich własnych myśli. Po chwili znów się odzywa beztroskim tonem, jakby opowiadał dowcip.
– Norfolk mnie pytał, ile Cromwell dostał za doprowadzenie do małżeństwa z Kleve.
– Doskonale wie, skąd czerpię swoje dochody. Podobnie jak ty, panie.
Wciąż ta lekkość w głosie Henryka.
– Mówiłem ci przecież, że nic się przede mną nie ukryje. Norfolk pytał też: „No i ile dostaje za to, żeby to małżeństwo trwało?”. Uważa, że suma musi być olbrzymia, żebyś się narażał na moje niezadowolenie od samego początku tego roku.
Cromwell wie, że musi starannie dobierać słowa. Nie wolno mu składać żadnych obietnic, których nie zdoła dotrzymać.
– Zrobię, co w mojej mocy, ale jeśli odrzucisz królową, nie zdołam zapobiec złym konsekwencjom.
– Grozisz mi? – pyta Henryk.
– Broń Boże!
– Zabraniam.
Król się odwraca i wparuje w ścianę, jakby urzekła go imitująca maswerk boazeria.
*
Następnego dnia nie ma zaplanowanego spotkania z królem. Ale przeczuwa, że nadejdzie jakaś wiadomość. Bo Henryk uwielbia przegonić go po okolicy. Żeby biegał, słysząc w uszach okrzyk: „Pilne! Pilne!” natarczywy jak szczekanie ogarów, które złapały trop.
Przychodzi list. Czyta i próbuje zrozumieć: rozkazy króla. Archiwizuje list. Zerka na wezwanie: nic. Wyjmuje list spomiędzy dokumentów i daje Wriothesleyowi. Myśli: Per Risley i tak go wyjmie, ciekawość okaże się silniejsza od niego, a jeśli donosi Gardinerowi… no cóż, niech donosi. W najbliższych dniach trzeba będzie wyciągnąć wnioski.
Wriothesley trzyma list.
– Król by cię nie wyniósł do nowej godności, panie, tylko po to, żeby cię potem zniszczyć. I nie przekazałby ci poleceń w tych sprawach, gdyby nie chciał, żebyś je doprowadził do końca.
Księga Zwana Henrykiem: „Nigdy nie mów mu, czego nie zrobi”. Cromwell siada.
– Rozumiem, że chce rozwiązania przez wzgląd na królową. Ale kłopot polega na tym, że mam przekazać radzie wiadomość o nieskonsumowaniu małżeństwa. Król pisze, że o szczegółach mogę powiedzieć Fitzwilliamowi. Może jeszcze jednemu albo dwóm, jeśli będę musiał. Ale przecież wszyscy wiedzą. Że wszystko się skończyło już na samym początku.
Przesuwa dłonią po twarzy. Papiery dotyczące Irlandii leżą nietknięte. Przychodzi pora kolacji. Ale on nie jest głodny. Sekretarz Wriothesley też wygląda tak, jakby nie miał apetytu. A szkoda, bo Wyatt przysłał z Kentu wczesne truskawki.
Per Risley mówi:
– Możesz wykorzystać umowę przedmałżeńską, panie. Robiłeś już trudniejsze rzeczy. Musielibyśmy znaleźć pieniądze na pensję dla damy. I na zaspokojenie żądań jej brata, gdy będzie się domagał rekompensaty. Chociaż skoro ona nadal jest dziewicą, to Kleve może znaleźć dla niej nowego męża, co byłoby ulgą dla naszego skarbu.
Ale przecież Anna może mieć dość mężczyzn, myśli Cromwell. Miała w sobie tylko jego palec. C’est tout.
– Żeby zachować twarz króla, wspomnimy o jego skrupułach – dodaje Per Risley. Obawa, że ona może nie być wolna, że została przeznaczona Lotaryńczykowi, tak bardzo ciążyła królowi na duszy, że postanowił nie tknąć lady Anny, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. A nie została…
– Ale dlaczego miałbym próbować? – pyta Cromwell
– …i teraz król uważa, jak każdy na jego miejscu, że Kleve celowo opóźnia…
– Dlaczego miałbym? Jeśli odejdzie Anna, przyjdzie Norfolk z tą małą dziwką pod rękę. Już raz planował rządzić przez siostrzenicę, ale Anna go spławiła. Ale wiadomo, że ta będzie posłuszna, wystarczy na nią spojrzeć. Norfolk jest przekonany, że usunie mnie z rady i razem ze swoim nowym przyjacielem Gardinerem zaprowadzi nas z powrotem do Rzymu. Ale ja nie ustąpię, Per Risley. Będę walczył. Możesz to przekazać Stephenowi, gdy znów się z nim zobaczysz.
Cromwell widzi, że Wriothesley się kurczy jak pies pod batem. Skowyczy pod ciężarem tego, co wie, jak wszystkie inne królewskie stworzenia.
Tej nocy śni mu się, że jest w Whitehallu na spiralnych schodach prowadzących do areny walki kogutów. Na dole krążą koguty, czerwone i białe, z nastroszonymi piórkami. Poruszając skrzydłami, unoszą się w powietrze: szpony zaciśnięte. Młócą ostrogami, jakby były ze stali, dziobią po oczach, wyszarpują piersi, rozrywają skrzydła. Gdy jeden ginie, publiczność ryczy i tupie; opryskani krwią widzowie klaszczą i spłacają długi. Ktoś zgrabia z piasku szczątki martwego koguta i rzuca je jakiemuś kundlowi.
*
Rano Cromwell idzie do Westminsteru, gdzie uczestniczy w posiedzeniu Izby Lordów. Zjada obiad. O trzeciej po południu udaje się do sali posiedzeń rady, mając przy boku Audleya, za sobą Fitzwilliama. Norfolk uwija się w słońcu, raz z przodu, raz z tyłu, rozmawiając ze swoimi sługami, którzy mają przy boku miecze.
Podmuch wiatru zrywa mu kapelusz z głowy. Cromwell próbuje go złapać, ale na próżno. Nakrycie głowy toczy się w kierunku rzeki.
Rozgląda się wokół siebie i czuje, jak jeżą mu się włosy na karku. Żaden z członków rady nie odkrył głowy. Wszyscy idą dalej. Cromwell przyśpiesza, chcąc ich wyprzedzić, ale oni skupiają się wokół niego, dostosowując tempo swoich kroków.
– Zły wiatr – odzywa się. – Zdmuchnął mój kapelusz, a zostawił wasze.
Przypomina mu się bezwietrzny wieczór w Wolf Hall, ręka Henryka na jego ramieniu. Wnętrze domu otwarte przed nimi; muzycy grają królewską piosenkę Gdyby rządziła teraz miłość, oni obydwaj idą na kolację.
Światło słońca wydobywa srebrną nić przetykającą niebieski brokat płaszcza lorda admirała Audleya. Kątem oka Cromwell zauważa czerwony przebłysk i odruchowo podnosi rękę do piersi, ale noża już tam nie ma: tylko jedwab, bawełna, skóra. Rafe miał oczywiście rację. Gdy nóż jest naprawdę potrzebny, nigdy nie można go użyć.
Ktoś pociąga go za rękaw.
– Zgubiłeś to, lordzie Essex?
Mały chłopiec promienieje z dumy: nie dość, że odnalazł kapelusz, to jeszcze wie, który lord jest który. Cromwell sięga po monetę, patrzy na podniesioną twarz.
– Czy ja cię nie znam? Przynosiłeś kosze plecione z sitowia do York Place.
– Dziękuję, panie. – Bierze monetę. – To na pewno był mój brat Charles. Ja jestem George. Bardziej podobnego do Charlesa matka nie mogłaby mnie urodzić. Ludzie często nas mylą. Ale Charles… – Chłopak podnosi rękę, pokazując obecny wzrost swojego brata.
– Faktycznie – mówi Cromwell. Gdy Charles przynosił koszyczki z sitowia, Anna Boleyn była zwykłą markizą. Widząc, że Cromwell idzie do jej matecznika, zapytał go: „Czy masz święty medalik, który będzie cię chronił?”. – Przekaż moje uszanowanie swojemu bratu. Mam nadzieję, że dobrze mu się wiedzie. I tobie także. Dziękuję za kapelusz.
Zdaje mu się, że dostrzega Stephena Gardinera, czarny kształt na tle czerwonej cegły. Gdzie są sekretarze? – myśli. Jeden albo obydwaj powinni tu być… Czuje suchość w gardle. Wali mu serce. Jego ciało już wie, zaczyna też rozumieć głowa. Cóż, zmierzamy na posiedzenie rady.
Dotarli na miejsce. Letni dzień chyli się ku końcowi. Cromwellowi przychodzi do głowy, że przed tajnym pomieszczeniem zostawił swojego ostatniego zwolennika: mały George pokrzykuje tam z radości, podrzucając w powietrze otrzymaną nagrodę. Nigdzie nie ma Riche’a. Cromwell przypomina sobie, co powiedział mu Wyatt. Charles Brandon nie stanie po jego stronie, ale nawet gdyby chciał, to nie może, bo go tu nie ma. Ale za to Norfolk staje tuż obok. Norfolk spod Flodden, ojciec nazwany od zwycięskiej bitwy: „Co ty na to, Cromwell?”.
Walter nie zostawiłby noża w domu, myśli Cromwell. Gdyby mój ojciec tu był, niczego bym się nie bał. Baliby się moi przeciwnicy. Gdyby Walter tu był, oni chowaliby się pod stołem, szczając po nogach ze strachu.
Rozgląda się wokół siebie.
– Czy lord arcybiskup już idzie?
Fitzwilliam odpowiada:
– Nie spodziewamy się go dzisiaj.
Gardiner wszedł za nimi do środka.
– Co to ma znaczyć, Winchester? – pyta go Cromwell. – Znów jesteś członkiem rady?
– Niebawem będę – odpowiada Gardiner.
– Przekonamy się, jak długo to potrwa. Ktoś chce się założyć? – Cromwell siada. – Skład jest mniejszy, ale zacznijmy.
Fitzwilliam oznajmia:
– Nie siadamy do stołu ze zdrajcami.
Cromwell jest na nich gotowy: na nogach, z zaciśniętymi zębami, zwężonymi oczami, krótkim oddechem. Norfolk mówi:
– Wyrwę ci serce i wepchnę do gardła.
Klerkowie, z dokumentami przytulonymi do piersi, cofają się, żeby wpuścić do środka halabardników króla. Członkowie rady rzucają się na niego. Jak sfora psów skowyczą i warczą; stękają i wymachują rękami. Fitzwilliam próbuje zerwać mu z płaszcza baretkę Orderu Podwiązki. Odtrąca go. Popycha Norfolka, który wpada na stół. Ale Fitzwilliam wraca. Szarpią się, kopią, ciągną. Cromwell zostaje obezwładniony i pobity. I wszystko się kończy. Odbierają mu łańcuch i Jerzego. Ktoś zgarnia jego papiery ze stołu.
William Kingston jest potężnym mężczyzną i członkowie rady cofają się przed nim.
– Milordzie, musisz się udać z tymi strażnikami. – Mówi jak człowiek wielkiej wiary. – Pójdziesz ze mną. Będę ci towarzyszył. Trzymając się przy twoim boku, przeprowadzę cię przez tłum.
Jest tylko jedno miejsce, do którego odprowadza Kingston. Na widok Kingstona z nakazem wielkie serce lorda kardynała go zawiodło. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa; usiadł na skrzyni, lamentował i modlił się.
W drzwiach słyszy Gardinera:
– Adieu, Cromwell.
Przystaje.
– Gdzie należny mi tytuł?
– Nie masz żadnego tytułu. Twój tytuł zniknął, Cromwell. Jesteś teraz tylko tym, czym stworzył cię Bóg. Niech On okaże ci łaskę.
W słońcu nie widać twarzy gapiów. Członkowie rady pośpiesznie wychodzą tuż za nim. Najwyraźniej nie będą już nic robić; albo uznają, że zrobili już wszystko.
Cromwell uświadamia sobie, że teraz pomógłby mu tylko człowiek, który zastrzelił Packingtona. Ale nawet on mógłby nie poradzić przy tylu celach. W kogo kazałbym mu wycelować?
Na dole czeka na niego łódź. Wszystko zostało zorganizowane tak sprawnie, jakby on sam to zaplanował. Dwuminutowa burda, myśli, ale musieli się z tym liczyć. Chyba ktoś przyłożył mu pięścią w twarz, lecz tylu ich było na niego jednego. I wszyscy wiedzieli, jak to się skończy. Otrzepali się, kazali mnie wyprowadzić.
Jest 10 czerwca. Była trzecia po południu, gdy po drodze wiatr zwiał mu kapelusz. Czyli nie ma jeszcze czwartej. Do końca dnia zostało wiele godzin. Zwraca się do Kingstona:
– Czy lord arcybiskup został aresztowany?
– Nie otrzymałem żadnych takich rozkazów – szorstko odpowiada Kingston, po czym dodaje: – Możesz być o to spokojny.
– Grzegorz?
– Widziałem twojego syna w Izbie Gmin godzinę temu. Nie mam żadnych rozkazów w jego sprawie.
– A sir Rafe? – Tytułów musi dziś używać ostrożnie.
– Możliwe, że został zatrzymany, by nie dotarł na posiedzenie rady. Ale w sprawie pana sekretarza też nie otrzymałem żadnych rozkazów.
Nie pyta o Wriothesleya.
– Poślesz po kogoś z moich domowników, żeby usługiwał mi do czasu uwolnienia?
Kingston odpowiada:
– Nie mamy w zwyczaju pozostawiać szlachcica bez służby. Daj nam jego nazwisko, a zostanie sprowadzony.
– Poślij na Austin Friars i poproś o Christophe’a.
Posiniaczyli mnie, myśli Cromwell, ale do jutra przestanie boleć. Woda kołysze się pod nimi, modra toń. Tower jest w zasięgu wzroku. Krzemień połyskuje jak słońce na morzu.