I

Lustro
Czerwiec – lipiec 1540

Zachód słońca. Christophe staje w progu. Ma rozdarte ubranie, podbite oczy.

– Kazali mi przysiąc, że im doniosę, jeśli powiesz tu coś, co będzie zdradą – relacjonuje. – Złożyłem tę przysięgę, a później na zewnątrz wyplułem. – Chodzi tam i z powrotem. – Rzeka jest zaraz obok. Można zorganizować ucieczkę.

– Kapuściana głowo, ucieczkę? – odrzeka Cromwell. – Niby jak? Zresztą nawet gdyby się udało, co wówczas z moją rodziną? Uważasz, że wszyscy popłyniecie ze mną do Utopii na jednej łodzi?

Przynajmniej Christophe nie ugodził nikogo moim nożem, myśli, a jeśli nawet, to nie znaleźli ciała.

– Zadeptali wszystko – relacjonuje chłopak. – Żądali kluczy i powiedziałem, że nic im nie dam, ale Thomas Avery i inni ludzie posłuchali.

– Nie mieli wyboru.

– Wpadli jak wojsko. „Wszystko tutaj należy do króla”, krzyczeli. Wyjęli nasze pieniądze z sejfu. Włamali się do szafki, do której tylko ty miałeś klucz. Powiedziałem jednemu: „Uważaj, jak chodzisz, bydlaku. Jeśli zadepczesz ten dywan z jedwabnych kwiatów, to lord Cromwell osobiście obedrze mięso z twoich kości”. Ale nie, deptał dalej. Zeszli z pochodniami na dół, do piwnicy. Wrócili i krzyknęli: „Kości”.

Kości i relikwie, niektóre bezimienne, niektóre oznaczone według miejsca pochodzenia. Cromwell notuje w myślach: Przekażę wiadomość, żeby ktoś zszedł do piwnicy, odnalazł Becketa i usunął jego opis. To ostatecznie go wykończy.

Pyta:

– Kto nimi kierował?

– Któż by inny, jak nie Per Risley?

Cromwell podnosi wzrok.

– Nie byliście zaskoczeni?

– Nikt nie był zaskoczony. Ale wszyscy czuli odrazę.

Cromwellowi przychodzi na myśl, że gdy Gardiner skontaktował się z Wriothesleyem, nie złożył rozsądnej propozycji: kogo wybierasz, Cromwella czy mnie? Jego oferta brzmiała: albo ja, albo śmierć.

Christophe opowiada dalej:

– Wrzucili twoje papiery do skrzyń i wynieśli. Per Risley kierował, dokąd mają iść: „Zajrzyjcie do tej skrzyni, otwórzcie tamtą”. Ale nie znalazł wszystkiego, czego szukał. Thomas Avery powiedział: „Podejrzewałem Per Risleya od miesięcy. Dlaczego mój pan trzymał go u siebie?”.

– Chrystus trzymał u siebie Judasza. To nie jest porównanie.

– Później przyszedł Richard Riche. Kazał im zajrzeć do tej żółtej skrzyni pod oknem. – Christophe szczerzy zęby w uśmiechu. – Ale żółta skrzynia zniknęła.

Razem z nią zniknęły listy od szwajcarskich duchownych, które bardzo by mu zaszkodziły. Dałyby podstawę do uznania go za heretyka, który twierdzi, że w hostii nie ma Boga. A tak dowodów nie znajdą, a Cromwell bez oporów stwierdzi, że Bóg jest wszędzie.

– Nie możemy się doczekać, kiedy wrócisz do łask – mówi Christophe. – Zjawisz się z powrotem i wszystko będzie tak, jak było. Na razie jestem tutaj, żeby ci służyć. – Christophe podnosi wzrok na złocony sufit. – Bałem się, że zastanę cię w lochu.

– Nie byłeś tu nigdy wcześniej?

Cromwell osobiście nadzorował przebudowę tych pomieszczeń przed siedmioma laty, żeby Anna Boleyn mogła w nich spędzić noc przed koronacją. To on kazał na nowo oszklić ona, on zamówił boginie na ścianach, tylko oczy przemalowano później na niebieskie, gdy nastała Joanna Seymour. Do apartamentu wchodzi się przez wielką izbę wartowniczą. Dalej jest sala audiencyjna, przestronna jasna komnata, w której teraz siedzi, sala jadalna, sypialnia i mała prywatna kaplica.

– Chodzi nie tyle o mój komfort, ile o wygodę tych, którzy przyjdą mnie przesłuchiwać. Spodziewam się ich niebawem.

Bo członkowie rady królewskiej byli przygotowani, nawet jeśli ja nie byłem. Kto zaplanował aresztowanie? Kto szeptał, zasłaniając usta dłonią, kto unosił brwi, kiwał głową, mrugał porozumiewawczo? I kto naradzał się z królem, czyi informatorzy wślizgiwali się do niego zaraz po moim wyjściu? Nic dziwnego, że Henryk odwrócił się do mnie tyłem, gdy rozmawialiśmy ostatni raz. Nic dziwnego, że zwracał się do ściany.

– Powiedz Thurstonowi, żeby nie odwieszał fartucha. Będzie mi przysyłał posiłki.

– Gdy wyjdziesz – mówi Christophe – dopadniemy Norfolka, urwiemy mu głowę i rzucimy ją psom. Riche’a przyszpilę do podłogi, żeby go szczury podgryzały, i niech umiera, jak długo chce, a ja będę bił brawo. Per Risleyowi utnę obydwie nogi, a potem będę patrzył, jak się czołga po dziedzińcu i wykrwawia na śmierć.

Cromwell łapie się za głowę. Czuje się osłabiony planem działania Christophe’a.

– Dla mnie to będzie przyjemność – zapewnia Christophe. – Nie mogę się doczekać. A Henryk? Będę go kopał po Whitehallu jak świński pęcherz. Pęknie, to się przekonamy, kto jest królem. Rozmaże się po bruku i zobaczymy, kto będzie górą.

*

Pierwszej nocy, zostawiony sam sobie, próbuje się modlić. Chapuys pytał go kiedyś, co zrobi, gdy pewnego dnia Henryk się od niego odwróci. Powiedział mu wtedy: „Uzbroję się w cierpliwość i resztę zostawię Bogu”.

Istnieją książki, które namawiają, żeby rozmyślać o swojej ostatniej godzinie: każdego dnia żyć tak, jakby wieczorem miało się zalec nie we własnym łóżku, ale na marach. Duchowni zalecają to nie tylko więźniom i kalekom, ale też ludziom z jego pompą, przepychem i zdrowiem, kupcom z weneckiego Rialto oraz gubernatorom w senacie.

Ale ja nie jestem gotów, myśli. Najpierw zobaczę, kogo mam za przeciwnika. A król często zmienia zdanie. Wszyscy to wiemy. Narzekamy na to przez cały czas.

Ale czy kiedyś się zdarzyło – nie może sobie przypomnieć – żeby Henryk znów na kogoś spojrzał, gdy już się od niego odwrócił? Zostawił Katarzynę w Windsorze i nigdy potem jej nie widział. Odjechał od Anny Boleyn, wydał instrukcję, żeby ją zabić, i zostawił ją obcym.

Przeczytał całą bibliotekę tomów określanych mianem luster dla książąt i wyczytał w nich, że mądry doradca musi być zawsze przygotowany na swój upadek. Powinien przyjąć swoją śmierć jak przywilej. Czy Święty Paweł nie chciał odejść, żeby być z Chrystusem? Cromwell jednak nie pragnie niczego innego w ten ciepły wieczór, jak znaleźć się we własnym ogrodzie, który o tej porze powoli znika za oknem, ale jest pilnie strzeżony, bo przecież on w każdej chwili może chcieć zaczerpnąć powietrza.

Przykłada rękę do piersi. Wyczuwa w niej coś obcego, jakby jego serce rozciągnęło się w jednym miejscu, a skurczyło w drugim. Ile dni jeszcze zostało? Moi wrogowie będą chcieli pośpieszać Henryka. Bojąc się, że nie utrzymają go w tym destrukcyjnym nastroju, będą chcieli, żebym zginął jeszcze w tym tygodniu. Ale jeśli król zamierza się uwolnić od Anny, powinien mnie utrzymać przy życiu, żebym mu w tym pomógł, a zapewne nie będzie to ani proste, ani szybkie. Jeśli przeżyję dwa miesiące, Henryk znów się pokłóci z Gardinerem, a gdy się zwróci o radę do Norfolka, co otrzyma oprócz uporu, niekompetencji i humorów? Kto więc będzie za niego rządził? Fitzwilliam? Tunstall? Audley? Są dobrzy, owszem, ale tylko na tyle, by asystować pierwszemu ministrowi. Miną trzy miesiące, a sprawy Henryka znajdą się w takiej rozsypce, że zacznie mnie błagać, abym wrócił.

A ja powiem: „Nie, panie. Mam cię dość. Jadę do Launde”.

Ale zaraz potem, po jednym uderzeniu serca, wyrwę mu z rąk wielką pieczęć, pytając: „Od czego mam zacząć, wasza królewska mość?”.

Tomasz Morus spędził w areszcie piętnaście miesięcy. Ciągle coś pisał, dopóki nie został zmuszony oddać pióra i papieru. Morus jednak mógł się uwolnić w każdej chwili. Wystarczyłoby, żeby wypowiedział te magiczne słowa.

Gdy baśniowy olbrzym zabija Jacka, sam zaczyna upadać. Słabnie i kurczy się z samotności i żalu. Ale trwa to siedem lat, zanim umrze.

*

Następnego ranka o ósmej przychodzi Kingston.

– Jak się czujesz?

– Bardzo źle – odpowiada.

W apartamencie królowej są lustra, jak można oczekiwać. Cromwell widział w nich swoje odbicie: bladej, nieogolonej, niepewnej twarzy.

– Widziałem to już wiele razy – stwierdza Kingston. – Takie poczucie dotyka więźniów na początku, zwłaszcza jeśli ich upadek był raptowny.

– Co radzisz?

Prawdopodobnie nikt wcześniej nie pytał o to Kingstona. Ale odpowiada bez wahania:

– Zaakceptować. Uspokoić umysł. Rozliczyć się ze sobą, milordzie.

– Nadal jestem lordem?

– Trafiłeś tutaj jako hrabia Essex i pozostajesz Essexem, dopóki nie usłyszę, że jest inaczej.

A więc Gardiner się mylił: nie miał racji w wielkich sprawach i nie miał racji w małych. Chociaż Cromwell nie jest pewien, czy jego hrabiostwo to mała sprawa. Boże, może tak. Ale przez ostatnie dwa miesiące uznawał je za ochronę, traktował jak ścianę, którą wokół niego zbudował król.

Kingston dodaje:

– Król przesłał też pieniądze na twoje utrzymanie podczas pobytu w Tower. Życzy sobie, żebyś był traktowany tak, jak przystoi twojej randze.

Cromwell ma ochotę zapytać, na jak długo wystarczą te pieniądze, ale Kingston odpowiada niepytany:

– Król zapłaci za wszystko, co będzie potrzebne. Bez ograniczeń czasowych.

Do wczoraj Cromwell miał własne pieniądze. Teraz jest żebrakiem króla. Kingston informuje, jakby chodziło o coś obojętnego:

– Twój chłopak tutaj jest.

Nagły przypływ niepokoju.

– Grzegorz?

– Młody Sadler, to znaczy królewski sekretarz sir Rafe, trudno spamiętać te wszystkie nowe awanse. Jest tutaj. To znaczy przyszedł i czeka. Nie został osadzony. Informuj o wszystkim, czego będziesz potrzebował.

Rafe wygląda, jakby było mu za gorąco w czarnym stroju.

– Dzień dobry, panie. Wiatr ustał. Na zewnątrz jest gorąco jak w sierpniu. Mówią, że będzie tak przez całe lato. Nie da się nam dogodzić. Czy ciepło, czy zimno, zawsze narzekamy. – Błądzi wzrokiem po ścianach, bo nie ma odwagi spojrzeć na swojego pana. Zdejmuje kapelusz i trzyma go w dłoni, mnąc aksamit.

– Podejdź tutaj, Rafe – zachęca Cromwell. Obejmuje go na powitanie. – Kingston mnie wystraszył. Pomyślałem, że cię aresztowali.

Niepewnym gestem Rafe dotyka jego ręki, jakby chciał się upewnić, że Cromwell nie jest duchem.

– Myślę, że tak by się stało, ale król nie chce zamętu w swoich interesach. Nie wiem jednak, na czym stoję. Dziś wcześnie rano wyprawiłem Helenę i dzieci z Londynu.

– Będą cię obserwować. – Cromwell siada. – Jestem chory, Rafe. Brakuje mi oddechu. Czuję się przytłoczony w tych murach. Kingston mówi, że muszę się przyzwyczaić.

– To szok, panie. Ja też nie wiedziałem, co się dzieje, inaczej znalazłbym sposób, żeby przekazać ci ostrzeżenie. Zorganizowali to tak, że gdy szliśmy na posiedzenie rady, ktoś mnie odwołał w jakiejś błahej sprawie. Później chciałem do ciebie dołączyć, ale wszyscy już wychodzili. Audley powiedział: „Twój pan został aresztowany, idę teraz do parlamentu, żeby to ogłosić”. Był przygotowany. Miał papier w kieszeni. Czekał tylko na informację od straży.

Jeszcze dobrze nie wsiadłem do łodzi, a już wieźli mnie przez Styks.

– Jak parlament przyjął wiadomość?

– W milczeniu, panie.

Cromwell pochyla głowę. Tak lordowie, jak i członkowie Izby Gmin mogli być zaskoczeni, że człowiek, który w kwietniu otrzymał hrabiostwo, teraz jest wykopywany jak pies, który ukradł kawał mięsa. Ale z drugiej strony członkowie parlamentu nie próbują rozumieć królewskiego umysłu. Za swoje czyny król nie odpowiada w dół, przed swoimi poddanymi, lecz tylko w górę, przed Wszechmogącym, ostatnio zaś chyba nawet przed Nim też nie. Jeśli sądzić po słowach króla, to Bóg powinien być wdzięczny za wszystko, co Henryk zrobił dla Niego w Anglii przez ostatnie dziesięć lat: postawił Go na nogi, przetłumaczył Jego wielką księgę, umieścił Go na ustach wszystkich.

Rafe mówi:

– Edward Seymour natychmiast poszedł do króla, żeby się wstawić za Grzegorzem.

– Wstawił się za mną?

– Nie, panie.

– A ktokolwiek inny?

– Ja, panie, ale nie zostałem wysłuchany.

– Cranmer też nie?

– Cranmer pisze list do króla.

– Postaraj się poznać jego treść. – Opuszcza głowę. – Gdy myślę o Per Risleyu… Zastanawiam się, czym go skusili. Ale Riche tak bardzo mnie nie zaskoczył. Chociaż byłem dobry dla obydwu.

Rafe miałby prawo mu teraz wypomnieć, że przecież ostrzegał go przed Per Risleyem. Zamiast tego mówi:

– Myślę, że przez wszystkie te lata próbował pokazać nam swoją nieszczęśliwą naturę, jaki jest niespokojny, jaki drażliwy, jak zżera go zazdrość. Próbował ostrzec nas przed sobą.

– To moja próżność, prawdę mówiąc. Nie przypuszczałem, że ktoś może porzucić służbę u mnie dla Gardinera.

– Gardiner mu groził, ale o tym wiesz. A Pochewka? Pójdzie za tym, kto akurat jest górą.

– Powiedz Grzegorzowi, żeby się zachowywał z taką pokorą, jaka okaże się konieczna. Będą go przesłuchiwać i powinien im powiedzieć to, co chcą usłyszeć. Richard też.

– Richard jest wściekły. Chciał iść prosto do króla i mu o tym powiedzieć.

– Niech nie robi niczego takiego. Przekaż mu, że ma siedzieć cicho i trzymać się z daleka od Grzegorza, a oni obydwaj powinni się trzymać z daleka od ciebie. Nie róbcie nic, co można by uznać za spisek. Wiem, jak działa umysł Henryka.

Jego słowa jeszcze nie wybrzmiewają do końca, a Cromwell dochodzi do wniosku, że jednak chyba nie wie: Gdybym wiedział, nie byłoby mnie tutaj. Pieniądze za granicą go nie uratują. Może tylko całkowicie się podporządkować Henrykowi i czekać, aż królowi przejdzie ten zabójczy nastrój.

– Jak Grzegorz to przyjął? – Cromwell wyobraża sobie nieutulonego w żalu syna, który płacze jak dziecko.

– Jest markotny, panie.

Markotny? Ale z drugiej strony on sam nie byłby nawet markotny, gdyby w dzieciństwie ktoś przyszedł do niego i powiedział: „Twojego ojca mają jutro powiesić”. Odrzekłby: „Przyjdę odpowiednio wcze­niej. Będą sprzedawać paszteciki?”.

Pyta:

– Czy król zasugerował choć słowem, jakich zarzutów się spodziewać? Albo może Audley?

Rafe odwraca wzrok.

– Zdaje się, że chodzi między innymi o Marię. O te opowieści, że zamierzałeś się z nią ożenić. Król postanowił wreszcie je usłyszeć. Wysłał w tej sprawie list do Franciszka. Pisany własnoręcznie, jak słyszałem. Wezwał do siebie Marillaca, żeby wytłumaczyć mu twoje aresztowanie. Chociaż wydaje mi się, że to Marillac tłumaczył je królowi, ponieważ Francuzi aktywnie rozsiewali tę plotkę.

– Puścił ją Chapuys.

– Możliwe. Kto wie, gdzie się zaczęła? Niewykluczone, że w głowie Marii. Nie byłbym zaskoczony. Ona jest bardzo dziwną kobietą.

– Nie – zaprzecza. – Ona jest niewinna w tej sprawie, przysięgam.

– Zawsze miałeś o niej lepszą opinię, niż na to zasługuje. Wątpię, czy cokolwiek zrobi w twojej sprawie, panie, chociaż wszyscy wiemy, że ocaliłeś jej życie. Henryk wierzy, chociaż nie mam pojęcia dlaczego, że chciałeś ją poślubić, a później odsunąć go na bok i samemu zostać królem.

– To niedorzeczne. Jak mogło mu to przyjść do głowy? Jak mógłbym to zrobić? W ogóle o tym pomyśleć? Gdzie jest moja armia?

Rafe wzrusza ramionami.

– On się ciebie boi, panie. Przerosłeś go. Stałeś się kimś więcej, niż jakikolwiek sługa czy poddany powinien być.

Znów kardynał, myśli Cromwell. Wolsey upadł nie za swoje niepowodzenia, lecz za swoje sukcesy; nie za błędy, lecz za nagromadzone żale i za to, jak wielki się stał.

Pyta:

– Zabrali moje książki?

– Powiedz, co chcesz, a przyniosę.

– Znajdź moją gramatykę hebrajskiego. Nicolasa Clenardusa z Leuven. Mam ją w Stepney. Zawsze chciałem ją przestudiować. Brakowało mi wolnego czasu.

Clenardus radzi, żeby opanować podstawowe reguły, zanim się przejdzie do szczegółów. Ponoć jego książka pozwala opanować podstawy w trzy miesiące. Mogę nie żyć tak długo, myśli Cromwell, ale przynajmniej zacznę.

*

12 czerwca pierwsze przesłuchanie.

– Możemy zacząć od dubletu z purpurowego atłasu – oznajmia Richard Riche.

Riche siada przy jednym końcu długiego stołu z Gardinerem i Norfolkiem, na honorowym miejscu; królewski sekretarz Wriothes­ley, niespokojny i nieszczęśliwy, przy drugim.

– Muszę powiedzieć – odzywa się Cromwell, gdy Norfolk i Gardiner zajmują miejsca – że nie podejrzewałem was o taką przyjaźń. Do niedawna. Wcześniej raczej byście się do żywego obrażali, niż siadali razem jako przyjaciele.

– Nie zawsze widywaliśmy się oko w oko – odrzeka Norfolk – ale jedną rzecz mamy wspólną. Winchester i ja, gdy zwęszymy prawdę, trzymamy się tropu. Miej się więc na baczności, Cromwell. Wydobędziemy z ciebie to, co podejrzewamy, w ten czy inny sposób.

Trudno o bardziej ordynarną groźbę. Cromwell mówi:

– Powiem wam prawdę zgodnie z tym, co wiem i w co wierzę. Nie mam dla was nic poza tym.

Gardiner ostrzy pióro.

– Mówią, że prawda jest córką czasu. Żałuję, że czas nie rozmnaża się jak króliki. Szybciej dotarlibyśmy do ostatecznego wyroku.

Wchodzi klerk. Cromwell wita go po walijsku:

– Niech to będzie dobry dzień, Gwyn. Miła słoneczna pogoda.

– Nic z tych rzeczy! – warczy Norfolk. – Wyrzućcie stąd tego skrybę i przyślijcie innego.

Gwyn zbiera swoje rzeczy i wychodzi. Mija trochę czasu, zanim udaje się zlokalizować klerka, który odpowiada Thomasowi Howardowi i którego nie zna Cromwell. Ostatecznie wznawiają przesłuchanie. Wriothesley mówi:

– Czy mógłbyś kontynuować, Riche? Sprawę dubletu?

Riche kładzie rękę na swoich papierach, jakby kładł ją na Biblii.

– Rozumiesz, panie, że zadawanie ci tych pytań jest moim obowiązkiem i nie robię tego ze złej woli?

Cromwell rozpoznaje formułkę. Riche się boi, że Henryk może go odwołać.

– Czy mogę się zobaczyć z królem?

– Nie, na Boga – odpowiada Norfolk.

Wriothesley mówi:

– To byłaby ostatnia rzecz…

Riche pyta:

– Skąd wasza lordowska mość wziął taki pomysł?

Cromwell zsuwa z palca rubinowy pierścień.

– Dał mi go król Francji.

– Naprawdę? – podchwytuje Norfolk i krzyczy do klerka: – Zapisz to!

– Zaraz potem zaniosłem pierścień naszemu królowi, który po pewnym czasie mi go zwrócił. Powiedział mi wtedy, że to będzie nasz wspólny znak, że jeśli mu go wyślę, nawet gdybym nie miał mojej pieczęci, nawet gdybym nie mógł pisać, on i tak będzie wiedział, że to wiadomość ode mnie. Wysyłam mu go więc teraz.

– Ale w jakim celu? – pyta Gardiner.

– Dobre pytanie – stwierdza Riche. – Król wie, gdzie jesteś. Wie też, kim jesteś.

– Chcę przypomnieć królowi, jak wiernie mu służyłem, z całych sił oraz do granic moich możliwości. I mam nadzieję tak mu służyć jeszcze przez wiele lat.

– To właśnie chcemy ustalić – mówi Riche. – Czy mu służyłeś, czy nie. Czy nadużyłeś jego zaufania, jak uważa, i czy spiskowałeś, żeby przejąć jego tron.

Muszę jakoś zapewnić Riche’a, myśli Cromwell, i Wriothesleya, że jeśli Henryk mnie uwolni, nie będę się mścił. Inaczej zabiją mnie w panice.

– Jak miałbym spiskować? – pyta spokojnie, jakby chodziło o jakiś drobiazg.

– W domu przy Austin Friars zostały znalezione pewne listy – odzywa się Gardiner. – W znacznym stopniu przeczą twoim zapewnieniom, że jesteś spokojnym lojalnym poddanym.

– Jasne dowody zdrady – uzupełnia Norfolk.

– Czekam zatem, żebyście mi powiedzieli, co to za listy. Nie powinienem chyba przypuszczać, że je sfałszowaliście?

– To luterańskie listy – oznajmia Riche. – Od samego Marcina i jego heretyckich braci.

– Chodzi o Melanchtona? – pyta Cromwell. – Król też z nim koresponduje.

Gardiner rzuca mu wściekłe spojrzenie.

– Są też listy od niemieckich książąt, którzy nalegają, żebyś przyjął kurs najbardziej szkodliwy dla króla i wspólnoty.

– Nie ma żadnych takich listów – zapewnia Cromwell. – I nigdy nie było. Ale nawet gdyby istniały…

– Prawnicza logika – mruczy Norfolk.

– Nawet gdyby istniały i gdyby zawierały wywrotowe treści, to czy trzymałbym je w swoim domu? Zapytajcie Wriothesleya, co o tym myśli.

Gardiner patrzy na Per Risleya.

– No więc myślę… – Wriothesley się waha. – Szczerze mówiąc, to myślę, że… – Urywa.

– Idźmy dalej – proponuje Cromwell. – A może czekacie, żebym to ja ustalił porządek dzienny i poprowadził spotkanie? Zdaje się, że interesowała was moja garderoba.

– Tak, dublet – potwierdza Riche. – Zaczniemy od niego, a do zdradzieckiej korespondencji wrócimy, gdy pan Wriothesley dojdzie do siebie. Za czasów kardynała posiadałeś dublet z purpurowego atłasu i byłeś w nim widziany.

Cromwell się nie śmieje, bo wie, do czego to zmierza.

Norfolk pyta:

– Jakim prawem nosiłeś rzeczy w tym kolorze? Jest zastrzeżony dla członków rodziny królewskiej oraz wysokich dygnitarzy kościelnych.

Riche dodaje:

– Może ten dublet był fioletowy? Fiolet zostałby wybaczony.

Odzywa się Wriothesley:

– Widziałem go na własne oczy. Był purpurowy. Co więcej, miałeś sobole.

W duchu Cromwell dodaje, że później kupił znacznie ładniejsze.

– Często marznę. Poza tym to był prezent. Od mojego zagranicznego klienta, który nie znał naszych obyczajów.

Riche marszczy brwi. Taka odpowiedź otwiera przed nim tak wiele obiecujących kierunków, że trudno mu wybrać, którym podążać.

– Czy mówiąc „klient”, masz na myśli obcego księcia?

– Książęta nie przesyłali mi prezentów. W każdym razie nie w tamtym czasie.

– Ale nawet jeśli twój klient nie znał zasad, ty je znałeś – zauważa Gardiner.

Norfolk trzyma się swojej tezy:

– To było powyżej twojej rangi i statusu ubierać się tak, jakbyś już wówczas był hrabią.

– Prawda – przytakuje. – Ale dlaczego wasza lordowska mość miałby protestować, skoro król tego nie zrobił? Nie chciałby, żeby jego ministrowie paradowali w samodziale.

Norfolk mówi:

– Ten dublet to tylko jeden przykład twojej ślepej bezbożnej dumy. Nie tylko twój ubiór jest obrazą. Także to, jak się wyrażasz. Jak się wywyższasz. Przerywasz wypowiedzi króla. Pogardzasz ambasadorami, posłami wielkich książąt. Przychodzą do twojego domu, a twoja służba mówi im, że cię nie ma, chociaż jesteś. A później słyszą, jak w ogrodzie grasz w kule! I wiedzą, że masz ich w pogardzie.

– Skoro mowa o ambasadorach… – odzywa się Riche.

Gardiner ucina:

– Nie teraz.

Norfolk kontynuuje:

– Król powierzył ci wysoki urząd, a ty nie stosujesz się do procedur, które zostały ustalone. Składasz podpis na jakimś skrawku papieru i to wystarczy, żeby wypłacić grube tysiące bez nakazu. Nie ma takich spraw króla, w które byś się nie wtrącał. Zmieniasz decyzje rady. Politykę państwa wyciągasz z własnej kieszeni. Czytasz listy innych ludzi. Przekupstwem namawiasz ich służbę do szpiegowania. Odbierasz obowiązki innym.

– Działam wtedy, gdy oni powinni działać – odrzeka Cromwell. – Czasem rządzenie musi przyśpieszyć. – Przecież, dodaje w myślach, nie mogę czekać, aż twój powolny umysł wszystko ogarnie. – Naszymi działaniami musimy wyprzedzać zdarzenia.

– Nie rozumiem jak – stwierdza Riche. – Chyba że korzystasz z usług czarnoksiężników.

Obecni patrzą po sobie. Cromwell pyta:

– Skończyłeś z dubletem?

Wchodzi posłaniec i szepcze coś do ucha Gardinerowi. Przekazuje mu jakiś dokument, który następnie trafia do księcia, podany ukradkiem, ale on, Tomasz Essex, zauważa pieczęć króla Francji. Norfolk wydaje się zadowolony z tego, co czyta – tak bardzo zadowolony, że nie może się powstrzymać, żeby nie mruknąć pod nosem: „Franciszek gratuluje naszemu królowi jego inicjatywy”.

– Twoje afronty – odzywa się Gardiner. – Francuzi mają nam wiele do powiedzenia na temat twoich ambicji, że nie wspomnę o działaniach, którymi nadużywałeś zaufania naszego suwerena.

Dopiero w tym momencie Cromwell uświadamia sobie, co przeoczył: terminy i personel. To musiało być wczesną wiosną, gdy Norfolk tak ochoczo wybrał się za morze. Zapewne wtedy Franciszek zasugerował sojusz i podał swoją cenę. Tą ceną byłem ja, ale król się wzdragał przed jej zapłaceniem. Do wczoraj. Mówi:

– Francuzi lubią ubijać z tobą interesy, lordzie Norfolk.

Norfolk robi minę, jakby odbierał gratulacje. Na Boga żywego, myśli Cromwell, nie potrafię powiedzieć, co jest większe, próżność Norfolka czy jego głupota. To oczywiste, że Francuzi wolą ministra, którego mogą ogłupić i oszukać albo jeśli to będzie konieczne, kupić.

– Chciałbym, żebyśmy wrócili do… – odzywa się Riche.

– Och, jestem pewien, że byś chciał – wpada mu w słowo Cromwell. – Lepiej zmień temat, bo możesz niechcący udowodnić, jak złym ministrem byłem dla Franciszka.

Riche kartkuje stary rejestr listów.

– Zarobiłeś bardzo dużo pieniędzy w czasach kardynała.

– Nie tak wiele u Wolseya. Ale z mojej praktyki prawniczej tak.

– Jak to zrobiłeś?

– Pracowałem do późna w noc.

– Powszechnie wiadomo, że Wolsey wzbogacał swoje sługi – mówi Wriothesley.

– To prawda, jak może zaświadczyć tu obecny Stephen. Ale były też wydatki. Gdy kardynał wypadł z łask, zanim spłacił długi. Jego wrogowie rzucili się na to, co miał. Ostatecznie do niego dopłaciłem.

– Gdy mówisz o jego wrogach, chodzi ci o króla?

– Och, miejże trochę wiary we mnie, Gardiner. Czy jest prawdopodobne, że nazywałbym króla złodziejem?

– Trwałeś przy Wolseyu, nawet gdy udowodniono, że jest zdrajcą.

– To, co nazywasz trwaniem, król uznaje za lojalność.

– To prawda – potwierdza Wriothesley niemal płaczliwym głosem. – Sam słyszałem.

Cromwell patrzy na Per Risleya. Możesz sobie płakać, nie żal mi cię. Sam wybrałeś, po której stronie jesteś. Mówi:

– Król żałuje kardynała. Do dziś go wspomina.

Gardiner mówi:

– Czy możemy zostawić kardynała w spokoju? Szukamy żywego zdrajcy, nie martwego.

Riche rzuca cierpko:

– Chcę iść dalej, zająć się sprawą lady Marii, ale nie mogę tego zrobić, jeśli nie wspomnę o…

Gardiner wzdycha.

– Skoro musisz…

Riche kontynuuje:

– Nosiłeś pierścień, który dostałeś od Wolseya. Mówiło się, że pierścień ma pewne właściwości…

– Chcesz go mieć, Ricardo? Mogę kazać ci go wysłać. Ocali cię przed utonięciem.

– A widzicie! – odzywa się Norfolk. – Ten pierścień służy do czarów. Cromwell sam to przyznaje.

Cromwell się uśmiecha.

– Pierścień ochroni właściciela przed dzikimi bestiami. Gwarantuje też przychylność książąt. Ale zdaje się, że nie działa zbyt dobrze, prawda?

– Sprawia też… – Riche jest zażenowany. Pociera górną wargę. – Sprawia też, że we właścicielu zakochują się księżniczki.

– Codziennie odrzucam ich zaloty.

Odzywa się Wriothesley:

– Lady Marii nie odrzuciłeś.

Riche dodaje:

– Ośmieliłeś się, o czym wie król, ośmieliłeś się stosować na niej swoje sztuczki, wkradać się w jej łaski, przypochlebiać się, aż w końcu nazwała cię… – Riche zerka do swoich notatek – …„mój jedyny przyjaciel”.

– Jeśli rozmawiamy o sytuacji po śmierci Anny Boleyn, to myślę, że to prawda, byłem jej jedynym przyjacielem. Maria byłaby już martwa, gdybym jej nie przekonał, żeby okazała posłuszeństwo swojemu ojcu.

– A dlaczego byłeś tak bardzo zainteresowany jej ocaleniem? – pyta Gardiner.

– Może dlatego, że jestem chrześcijaninem.

– A może dlatego, że chciałeś zostać nagrodzony.

– Była wówczas zupełnie bezsilna. Jak mogłaby mnie nagrodzić?

Norfolk odpowiada:

– Bezczelnie zakładałeś, obrażając Boga Wszechmogącego, że kiedyś się z nią ożenisz.

– Na przykład dałeś jej prezent na Dzień Świętego Walentego.

Cromwell zaczyna się niecierpliwić.

– Wiesz przecież, jak to działa. Losujemy.

– Prawda – potwierdza Wriothesley. – Ale sfałszowałeś losowanie. Przechwalałeś się nieraz, że potrafisz ustawiać wyniki najróżniejszych procedur. Nawet losowania przed turniejem. Doskonale pamiętam dzień, w którym twój syn debiutował w szrankach. Powiedziałeś mu wtedy: „Nie obawiaj się, umieszczę cię w drużynie króla, żebyś nie musiał walczyć przeciwko jego wysokości”.

– Grzegorz ci to powiedział?

– Zwierzył mi się tamtego dnia. Uraziłeś jego dumę.

– Mówił tak z naiwności. I tylko do ciebie, Per Risley, bo brał cię za przyjaciela. Ale rozumiem, że musicie używać tego, co macie. Święty Walenty? Czarnoksiężnicy? Każdy sąd was wyśmieje i pogoni.

Tyle że, dodaje Cromwell w myśli, nie będzie żadnego sądu. Nie będzie procesu. Przegłosują ustawę, żeby mnie wykończyć. Nie mogę narzekać na procedurę. Sam też tak robiłem.

Riche marszczy brwi.

– Był jeszcze pierścień – mówi. – Zdaje mi się, że podarowałeś Marii pierścień w trzydziestym szóstym roku.

– Nie dostała go w dowód miłości. I wcale nie był to pierścień, tylko wisior do noszenia przy pasie. – Cromwell zamyka oczy. – Ponieważ okazał się zbyt ciężki. Zawierał zbyt wiele słów.

– Jakich słów? – interesuje się Norfolk.

– Słów zachęcających do posłuszeństwa.

Gardiner udaje zaskoczenie.

– Uważałeś, że powinna być ci posłuszna?

– Uważałem, że powinna być posłuszna swojemu ojcu. I pokazałem ten prezent jego królewskiej mości. Uznałem, że mądrze będzie przeciwdziałać insynuacjom, które teraz czynisz. Królowi tak się spodobał, że wziął go dla siebie, a następnie podarował jej.

Wriothesley spuszcza wzrok.

– To prawda, milordzie. Byłem przy tym.

Riche rzuca koledze jadowite spojrzenie.

– Mimo wszystko obfitość twojej korespondencji z lady Marią, twój wyraźny wpływ na nią, rodzaj informacji, jakie ci zawierzała, informacji dotyczących jej w sensie cielesnym…

– Masz na myśli te listy, w których pisała mi, że boli ją ząb?

– Zwierzała ci się z rzeczy, które są odpowiednie dla lekarza. Nie dla kogoś obcego.

– Bo nie byłem dla niej kimś obcym.

– Być może nie – mówi Riche. – Sprawiała ci prezenty. Przysłała ci paczkę rękawiczek. To symbol dłoni. Oznacza sojusz. Małżeństwo.

– Król Francji przysłał mi kiedyś parę rękawic. Nie chciał się ze mną żenić.

– To obrzydliwe – odzywa się Norfolk. – Jak kobieta szlachetnej krwi mogła się tak poniżać?

– Nie obwiniaj damy – ostro oponuje Gardiner. – Cromwell doprowadził ją do przekonania, że tylko jego osoba stoi między nią a śmiercią.

– Tu masz rację – zgadza się Cromwell. – Moja osoba. Ubrana w purpurowy dublet, któremu lady Maria nie mogła się oprzeć.

– Dobrze pamiętam – zaczyna Norfolk – chociaż nie przysięgnę co do daty…

On, Tomasz Essex, przewraca oczami.

– Nie pozwól, żeby jakiekolwiek skrupuły cię wstrzymywały, milordzie.

– …ale przy nas stali też inni – kontynuuje Norfolk – dlatego śmiem twierdzić, że…

– Wyduś to wreszcie – ponagla go Gardiner.

– Pamiętam pewną rozmowę. Chodziło o to, czy kobieta może rządzić, a konkretnie Maria. Podczas tej rozmowy ty, jak to masz w zwyczaju, wtrąciłeś się do rozmowy szlachciców i powiedziałeś: „To zależy, kogo weźmie sobie na męża”.

Gardiner się uśmiecha.

– Działo się to jesienią tysiąc pięćset trzydziestego roku. Byłem przy tym.

– I od tamtego czasu dbałeś o to, żeby lady Maria nie zawarła małżeństwa – zauważa Riche. – Wszyscy jej konkurenci byli odsyłani.

– Pamiętam też – dodaje Norfolk – co się działo, gdy król spadł z konia podczas turnieju…

– Dokładnie dwudziestego czwartego stycznia tysiąc pięćset trzydziestego roku – wtrąca Gardiner.

– Króla zaniesiono do namiotu i położono na marach martwego albo umierającego, a ty pytałeś tylko o jedno: „Gdzie jest Maria?”.

– Chciałem zabezpieczyć jej osobę. Chronić ją.

– Przed kim?

– Przed tobą, lordzie Norfolk. I przed twoją siostrzenicą królową Anną.

– Gdybyś wtedy ją znalazł, co byś zrobił? – pyta Gardiner.

– Ty mi powiedz – odpowiada Cromwell. – Jaka historia najbardziej się przyda? Uwodzę ją czy zniewalam? – Cromwell rozkłada ręce. – Dałbyś spokój, Stephen. Tak samo zamierzałem się z nią ożenić jak ty.

Gardiner patrzy lodowatym wzrokiem.

– Bądź uprzejmy używać mojego tytułu, gdy się do mnie zwracasz.

Cromwell szeroko się uśmiecha.

– Nigdy nie wydawało mi się to prawdopodobne, że zostaniesz biskupem. Ale proszę o wybaczenie.

– Odłóżmy na bok sprawę małżeństwa – proponuje Gardiner. – Kontrolować można na różne sposoby. Król uważa, że chciałeś osadzić Marię na tronie i rządzić za jej pośrednictwem. W tym celu pielęgnowałeś przyjaźń z Chapuysem, człowiekiem cesarza.

– Jadaliście razem dwa razy w tygodniu – zauważa Per Risley.

– Wiedziałbyś, gdyby coś się działo. Siedziałeś przy stole.

– Był twoim przyjacielem. Powiernikiem.

– Nie mam powierników, a przyjaciół niewielu. Do wczoraj także ciebie zaliczałem do ich grona.

– Byłem świadkiem, jak konferowałeś z Chapuysem w wieży ogrodowej swojego domu w Canonbury – przypomina Wriothesley. – Złożyłeś mu wtedy pewne obietnice. Dotyczące Marii, jej przyszłego majątku.

– Nie składałem żadnych obietnic.

– Ona uznała, że tak. Chapuys też tak uważał.

Cromwell przypomina sobie teczkę ambasadora na trawie pośród stokrotek. Marmurowy stół, podejrzliwe nastawienie cesarskiego posła do truskawek. Gęstniejące chmury i słowa Christophe’a, że w Islington obawiają się burzy. Później Per Risleya u stóp wieży w półmroku z pękiem peonii w ręku.

Gardiner zapowiada:

– Jutro dojdziemy do łapówek, które wręczył ci cesarz. Na razie zajmijmy się sprawą twojego małżeństwa. Lady Maria nie była twoją jedyną nadzieją. Postarałeś się o to, żeby lady Małgorzata Douglas pozostała przy życiu, choć była winna umyślnego nieposłuszeństwa wobec króla.

Wriothesley wybucha:

– Ja odkryłem ten romans! A ty go bagatelizowałeś, jakby nic się nie stało.

– Nie nic – odrzeka Cromwell. – Jej ukochany dał głowę. – Zwraca się do Norfolka: – Przykro mi, nie zdołałem ocalić obydwojga.

Norfolk stęka z odrazą. Ma wielu braci, raczej nie tęskni za Tomem Truthem.

– Postawiłeś ją w sytuacji, że miała dług wdzięczności wobec ciebie – mówi. – Siostrzenicę króla. Czym była dla ciebie, jeśli nie kolejną ścieżką do tronu? Zdanie: „Gdybym był królem” często pada z twoich ust.

Gardiner pochyla się do przodu.

– Jak tu siedzimy, wszyscy je słyszeliśmy.

Cromwell potwierdza skinieniem głowy. To nawyk, nad którym powinien był zapanować. Kiedyś powiedział: „Gdybym był królem, spędzałbym więcej czasu w Woking. Tam nigdy nie pada śnieg”.

– Uśmiechasz się? – Gardiner robi zdumioną minę. – Ty, oczywisty zdrajca, który chciał się spotkać z królem w bitwie?

– Co takiego? – Cromwell jest rozkojarzony: jeszcze myśli o Woking.

– Pozwól, że ci przypomnę – oferuje Riche. – Przy kościele Świętego Piotra od Biednych, w pobliżu bramy twojego domu przy Austin Friars, w dniu… – Riche zgubił datę, ale nieważne. – Słyszano, jak wypowiadasz słowa stanowiące zdradę stanu: że utrzymałbyś własną opinię w sprawie religii, że nigdy byś nie pozwolił królowi wrócić do Rzymu, a gdyby wrócił, i to są rzekomo twoje słowa, „ja bym nie wrócił i stanąłbym z nim do walki z mieczem w ręku”. Wypowiadając te słowa, wykonywałeś pewne wojownicze gesty…

– Czy to prawdopodobne? – pyta Cromwell. – Nawet gdybym miał takie myśli, czy jest prawdopodobne, że bym je wypowiadał na głos? W miejscu publicznym? Otoczony przez świadków?

– W gniewie mogłeś się dopuścić różnych słów – zauważa Norfolk.

– Mów za siebie, milordzie.

– Stwierdziłeś też – kontynuuje Riche – że sprowadziłbyś do Anglii nową doktrynę i teraz cytuję twoje słowa: „Jeśli przeżyję rok albo dwa, król nie będzie już miał mocy, żeby się oprzeć”.

– Co z tego, że jesteś ostrożny? – pyta Gardiner. – Widziałem, jak w emocjach posuwasz się do drwiny, jak wpadasz w gniew.

– Ja widziałem, jak w emocjach zalewasz się łzami.

– Mógłbym zapłakać teraz – odrzeka Cromwell. W duchu dodaje: Ale faktycznie bym nie zawrócił. Być może wypowiedziałem te słowa. Nie publicznie, lecz prywatnie. W rozmowie z Bess Darrell: „Nie jestem za stary, żeby chwycić za miecz”. Chciałem powiedzieć, że będę walczył za Henryka. Ale bóg przekory sprawił, że powiedziałem coś przeciwnego. Powinienem był się ugryźć w język.

Riche odnajduje datę.

– Kościół Piotra od Biednych, ostatni dzień stycznia.

– Tego roku?

– Ubiegłego.

– Ubiegłego roku? Gdzie od tamtej pory byli świadkowie? Czyż nie jest karygodne, że ukrywali zdradę? Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ich zakutych w kajdany.

Riche najwyraźniej się cieszy, myśli Cromwell, że dałem się sprowokować, jestem rozgniewany. Mogłem się nie odzywać.

– Przyznajesz, że to jest zdrada? – pyta Norfolk.

– Tak, milordzie – odpowiada cierpliwie. – Ale nie przyznaję, że to moje słowa. Jak mógłbym wypełnić takie groźby? Jak mógłbym obalić króla?

– Może przy pomocy swoich imperialnych przyjaciół – odpowiada mu Norfolk. – Chapuysa nie ma w królestwie, ale jesteś z nim w kontakcie, prawda? Pogratulował ci tytułu hrabiowskiego. Słyszę, że planuje do nas wrócić.

– Będzie musiał jadać obiady gdzieś indziej – stwierdza Cromwell.

– Dlaczego w ogóle mielibyśmy się zajmować Chapuysem? – odzywa się Riche. – Tu jest coś znacznie gorszego, jak zaświadczą wszyscy, którzy byli w ogrodzie Sadlera w Hackney tamtego wieczoru, gdy król się spotkał ze swoją córką.

Kielichy z apostołami, myśli Cromwell. Wielka misa zakopana w ziemi, żeby wino pozostało chłodne. Riche mówi:

– Zawarłeś sekretne porozumienie z Katarzyną. I tamtego wieczoru się do tego przyznałeś.

– Wiedziałeś o tym tak długo, Riche. Co cię powstrzymywało przed ujawnieniem tego?

Żadnej odpowiedzi.

– Powiem ci co – ciągnie Cromwell. – Twoja własna korzyść kazała ci milczeć. Dopóki się nie okazało, że po drugiej stronie korzyści będą większe. Czy nie dotrzymałem jakiejś obietnicy, którą ci złożyłem? A co ty obiecałeś mnie?

– Nie powinieneś wspominać o obietnicach – zwraca mu uwagę Norfolk. – Król nie lubi ludzi, którzy nie dotrzymują słowa. Powiedziałeś, że zabijesz Reginalda Pole’a.

– Ani kropla jego krwi nie została przelana – zauważa Gardiner.

No to dochodzimy do sedna, myśli Cromwell. To dlatego Henryk mnie obwinia. I słusznie. Bo w tej sprawie zawiodłem.

Riche mówi:

– W twoim domu dużo się mówiło o tym, jak schwytasz Reginalda w pułapkę. W jednym tygodniu się przechwalałeś, że naślesz na niego swoich znajomych italskich zabójców, w innym tygodniu twój siostrzeniec Richard miał go zabić. Później Francis Bryan, a jeszcze później Thomas Wyatt.

Wriothesley dodaje:

– A skoro o nim mowa. Gdy jeszcze był ambasadorem, wstrzymał pewne listy od lady Marii, które miały trafić do cesarza. Wiesz dlaczego? Czy działał w twoim imieniu jako twój agent?

– Mój agent? W jakiej sprawie?

– Jakiejś nieuczciwości – sugeruje Riche. – Jeszcze tego nie zgłębiliśmy.

– Ale niewątpliwie to zrobimy – zapowiada Gardiner. – Pan Wriothes­ley w codziennej pracy słyszał wiele twoich wypowiedzi, które można uznać za zdradę. Na przykład niedawno słyszał, jak mówiłeś, że wyświadczyłbyś przysługę królowi Francji, gdyby on wyświadczył przysługę tobie. Ciekawe, co z tego wyniknęło.

– Nic nie wyniknęło – odrzeka Cromwell. – Król Francji nie wyświadczył mi żadnych przysług. To lord Norfolk cieszy się jego łaskami.

– Po co więc to mówić? – naciska Riche.

– Przechwałki. Sam to zresztą powiedziałeś. Wśród moich domowników zawsze było ich pełno.

Gardiner złącza obie dłonie opuszkami palców.

– Uzbierałoby się tych przechwałek całkiem sporo, bo na twoim utrzymaniu pozostaje prawie trzy tysiące domowników. Prawdziwie książęcy dwór. Twoje liberie widuje się nie tylko w Londynie, ale i w całej Anglii.

– Trzy tysiące? Przy takiej liczbie byłbym już bankrutem. Przez te siedem lat chyba każdy w Anglii zwracał się do mnie o przyjęcie na służbę swojego syna. Biorę tylu, ilu mogę, wychowuję ich, przekazując im wiedzę i dobre maniery. Za utrzymanie zdecydowanej większości płacą ich ojcowie, nie można więc powiedzieć, że ich zatrudniam.

– Mówisz, jakby to wszystko były potulne skryby – odrzeka Gardiner. – Ale wszyscy wiedzą, że przyjmujesz do służby zbiegłych czeladników, hulaków i zbirów.

– Owszem, przyjmuję takich rozhukanych chłopców, jakim był Richard Riche w czasach, o których wolałby zapomnieć. Nie przeczę, że daję szansę na nowe życie tym, którzy mają na tyle determinacji, żeby zapukać do moich drzwi. – Cromwell patrzy na Riche’a. – Różni cwaniacy szukają u mnie szczęścia.

– Co dzień karmisz biednych przy bramie swojego domu – mówi Norfolk.

– Tak postępują wielcy ludzie.

– Myślisz, że ruszą do powstania w twojej obronie. Armia biedaków. Otóż nie ruszą, milordzie. Nie pójdą za kimś, kto kiedyś ostrzył nożyce. – Książę udaje, że przechodzi go dreszcz. – Ty się nazywasz wielkim człowiekiem! Niech mnie Święty Juda chroni!

Riche sięga po kolejny dokument.

– Mam tutaj inwentarz z domu przy Austin Friars. Posiadałeś około trzystu sztuk broni palnej, czterysta pik, prawie osiemset łuków, halabardy i uprzęże. Jak mówi lord Norfolk, wystarczyłoby, żeby uzbroić armię. Słyszałem z twoich ust zapewnienie, że na każde twoje wezwanie, w dzień czy w nocy, stawią się trzy setki ludzi do twojej ochrony. Wriothesley też potwierdzi, że tak mówiłeś.

– Gdy się zaczęła rebelia na północy, było mi wstyd, że nie mogłem wystawić dla króla większej liczby własnych żołnierzy. Zrobiłem więc to, co na moim miejscu zrobiłby każdy lojalny poddany, gdyby miał środki. Doposażyłem się.

– Och, ględzisz o lojalności, a chciałeś sprzedać króla heretykom! – obrusza się Norfolk. – Chciałeś sprzedać Calais tym obrzydliwym sakramentarianom…

– Ja? – przerywa mu Cromwell. – Sprzedać Calais? Zajrzyj do Lisle’a w tej sprawie. To z nim, jego żoną i Pole’ami powinieneś rozmawiać o zdradzie. Nie ze mną, który wszystko zawdzięcza królowi, ale z tymi, którzy za swoje naturalne prawo uznają odsunięcie go od władzy. Z tymi, którzy uważają, że rządy jego rodziny są tylko przerwą w ich rządach.

Gardiner zwraca się do Norfolka:

– Milordzie, wybierzemy się któregoś dnia do Calais?

Cromwell widzi, że biskup ledwo się powstrzymał, żeby nie kopnąć księcia w łydkę. Prawdopodobnie nadal przesłuchują lorda Lisle’a i nie postanowili jeszcze, w którą stronę wygiąć jego zeznania.

Richard Riche stuka w swoje papiery.

– Lordzie biskupie, mam tu jeszcze jedną sprawę…

Gardiner wstaje.

– Zachowaj na później.

On, Cromwell, ma ochotę zatrzymać Gardinera, dyskutować z nim. Biskup wie, że to wszystko głupstwa: pierścienie, czarnoksiężnicy, prezent na Dzień Świętego Walentego. Na pewno jest mu wstyd za słowa, które padły z jego ust. Ale Gardiner natychmiast wychodzi, Norfolk zaraz za nim; Riche gestem przyzywa klerka, żeby pomógł mu zebrać dokumenty.

– Życzę ci przyjemnego wieczoru, milordzie – mówi na odchodne, jakby byli w domu przy Austin Friars.

Wriothesley patrzy za nimi. Podnosi się jakby z trudem, musi się oprzeć o blat.

– Panie…

– Nie wysilaj się.

– Gdy byłem w Brukseli jako zakładnik, nawet nie kiwnąłeś palcem w mojej sprawie.

– To nie jest prawda.

– Powiedziałeś, że gdyby więzili mnie w Vilvoorde, nie mógłbyś mnie stamtąd wydobyć.

– Bo nie mógłbym.

– I ten drań Harry Phillips. Posłałeś mnie i innych, żeby go schwytać w pułapkę, a on służył tobie jako agent i szpieg.

– Kto ci tak powiedział?

– Biskup Gardiner. Kazałeś mi cierpieć z powodu Phillipsa. W dobrej wierze przyjąłem go pod swój dach, a on mnie obrabował, zrobił ze mnie głupca.

– Nigdy nie korzystałem z usług Phillipsa – zapewnia go Cromwell. – Naprawdę. Zawsze uważałem, że jest zbyt śliski.

– Panie, Norfolk chce cię powiesić w Tyburn jak zwykłego złodzieja. A ponieważ jesteś zdrajcą, domaga się też, żeby ci wypruli wnętrzności. Chce, żebyś poniósł najbardziej bolesną śmierć, jaką przewiduje prawo. Jest zdeterminowany.

– Ty sam wydajesz się zdeterminowany.

– Nie, panie. Zrozum moją sytuację. Nie mogę postąpić inaczej, niż postępuję, zapewniam cię. Ale dopilnuję, żebyś został potraktowany z honorem. Jeśli będzie trzeba, pójdę do króla.

– Na Boga, Per Risley, otrząśnij się, stań prosto! Jak zamierzasz radzić sobie z Henrykiem przez najbliższe lata, jeśli kurczysz się i jęczysz w obecności człowieka, który jak sam powiedziałeś, jest już skazany na śmierć?

– Ufam, że nie, panie. – Głos mu drży. – Król się zgodził, żebyś do niego napisał. Zrób to dziś wieczorem.

W drzwiach staje Gardiner.

– Wriothesley?

Per Risley zbiera swoje papiery, ale robi to niezdarnie i jedna kartka upada. Per Risley przyklęka, żeby wyjąć ją spod stołu. To list z pieczęcią Courtenaya i on, Essex, ma ochotę przydepnąć go stopą, żeby Per Risley musiał wyszarpywać kartkę. Potem jednak myśli: Po co? Wyciąga rękę, żeby pomóc młodemu człowiekowi się podnieść.

– Proszę, weź go – zwraca się do Gardinera. – Jest cały twój.

*

Późnym popołudniem przychodzi Rafe. Cromwell słyszy jego głos i czuje mocniejsze bicie serca. Gdyby Henryk zmienił zdanie, przysłałby właśnie Rafe’a.

Po twarzy chłopaka od razu jednak widzi, że nie będzie dobrych wiadomości.

– Ale godzi się, żebyś mnie odwiedzał – mówi. – Czy to nie pozwala mieć nadziei?

– On się boi, że mógłbyś się wydostać – odrzeka Rafe. – Nakazał wzmocnić straże. Ale nie uważa, że ja mam wojowniczy charakter.

– Co jego zdaniem mógłbym mu zrobić, gdybym faktycznie stąd wyszedł?

– Proszę, to list Cranmera. – Rafe wręcza mu papier. – Poczekam.

Cromwell podchodzi do okna. Nie ma okularów, musi kazać je sobie przynieść. Papier wydaje się drżeć, gdy go rozkłada. Cranmer, usłyszawszy o jego zdradzie, daje wyraz swojemu smutkowi, ale i zdumieniu:

on, którego Wasza Królewska Mość wyniósł tak wysoko; on, który kochał Waszą Królewską Mość – jak zawsze sądziłem – nie mniej niż samego Boga… on, który nie liczył się z niczyim niezadowoleniem, żeby służyć Waszej Królewskiej Mości, który w mojej opinii był sługą o takiej mądrości, pilności, wierności i doświadczeniu, jakich nie miał sługa żadnego innego księcia w tym królestwie… kochałem go jako mojego przyjaciela, bo za takiego go uważałem, głównie jednak kochałem go za miłość, którą w nim dostrzegałem do Waszej Wysokości…

…teraz jednak…

Cromwell podnosi wzrok.

– Teraz będzie ale, ale, ale.

…teraz jednak, gdyby się okazał zdrajcą, jest mi przykro, że kiedykolwiek go kochałem… i raz jeszcze podkreślę, jak bardzo mi smutno…

Cromwell składa kartkę. Z zagięcia przesącza się strach.

– Musisz o czymś wiedzieć, Rafe. Dawno temu Cranmer i ja uzgodniliśmy, że jeśli jednemu z nas zagrozi upadek, drugi będzie ratował siebie.

– Możliwe, że to jest przyczyna, panie, ale wydaje mi się, że arcybiskup powinien się osobiście wybrać do króla. Gdyby to jego życie było zagrożone, czy stałbyś bezczynnie? Nie wydaje mi się.

– Nie każ mi odpowiadać na pytania. Zadawali mi je cały dzień. Cranmer postępuje tak, jak mu serce dyktuje. Żaden człowiek nie może inaczej. Powiedz mi, co się stało z moim portretem? Tym, który namalował Hans?

– Helena go wzięła, panie. Trzyma go w bezpiecznym miejscu.

– A Księga Zwana Henrykiem?

– Spaliliśmy ją, panie. Przyprowadziłem moich ludzi do twojego domu, zanim Wriothesley tam dotarł. Spaliliśmy wiele rzeczy, a popiół rozgrabiliśmy w ogrodzie.

– Brak też mówi.

– Ale nie tak wyraźnie – odrzeka Rafe. – Nie wierzę, że zdołają przedstawić ci choć jeden poważny zarzut. John Wallop napisał z Francji, informując o tym, co zdołał wygrzebać. Ponoć powszechnie się tam mówiło, że chciałeś się uczynić królem. – Rafe pochyla głowę. – Franciszek przesłał list i król kazał mi go przełożyć na angielski i odczytać na posiedzeniu rady. Mnie osobiście.

– To był sprawdzian. Mam nadzieję, że zdałeś.

– Franciszek pisze: skoro Cromwella nie ma, możemy znów zostać dobrymi przyjaciółmi. Jeśli o mnie chodzi, to jestem przekonany, że właśnie o tym Norfolk rozmawiał z nim w lutym. Dlatego się nie dziwię, że on i Winchester działali tak bezczelnie. Wszystkie ich potajemne konsultacje, kolacje i przedstawienia teatralne… Oczywiście mają też dziewczynę i każą jej paradować w takich miejscach, w których król nie może jej przeoczyć.

– Czy przyniesiesz mi więcej książek, Rafe? Petrarkę, jego O postępowaniu w dobrej i złej doli. Może jeszcze O dobrym umieraniu Thomasa Lupseta.

Lupset był guwernerem syna kardynała. Napisał swoje dzieło akurat na czas, bo zmarł w trzydziestym piątym roku życia.

Rafe zachęca:

– Nie ustępuj. Nie poddawaj się, błagam. Wiesz, że król jest impulsywny…

– Czyżby? Zawsze tak mówimy. – Ale może jego kaprysy są tylko po to, żebyśmy pracowali i mieli nadzieję. Boleyn do ostatniej chwili myślała, że Henryk zmieni zdanie. Umarła pełna niedowierzania.

Gdy Rafe wychodzi, Cromwell wraca do kopii listu Cranmera. Widzi pytanie, z którym arcybiskup zostawia Henryka: „Komu Wasza Królewska Mość później zaufa, jeśli nie może ufać jemu?”.

*

Wieczorem siada, żeby napisać do króla. Późnym popołudniem miał jeszcze wizytę Fitzwilliama z nowymi dokumentami, z którymi szybko się uporał. Rozmowa przeniosła się na nowy grunt, obejmując rzekome rozmowy, sprzysiężenia i spiski oraz, co bardzo zdziwiło Cromwella, nadużycie zaufania króla poprzez prowadzenie rozmów na temat jego daremnych nocy z królową.

– Ale przecież wszyscy wiedzieli – odparł zaskoczony. – I pozwolił mi rozmawiać o tym z tobą oraz z dworem Anny.

– Teraz sobie tego nie przypomina – odpowiedział Fitzwilliam. – Uważa, że zrobiłeś z niego pośmiewisko.

Fitzwilliam i jego zausznicy narzucali mu się przez pół godziny. Ani razu jego towarzysz z rady królewskiej nie spojrzał mu w oczy, dopóki razem z resztą nie wyszedł wreszcie na kolację.

Christophe przynosi atrament i papier. Można jeszcze pisać przy naturalnym świetle; zapada zmrok, ale okno wychodzi na ogród. Tylko co ma napisać? Kiedyś Henryk powiedział do niego: „Wrodzona zdolność pozwala ci mnie rozumieć”. Teraz jednak ta zdolność się załamała. Poważnie obraził króla i może tylko przekonywać, że nie zrobił tego rozmyślnie, że nie kierowała nim złośliwość; wyrazić nadzieję, że bez względu na naturę występku, który król mu zarzuca, Bóg ujawni prawdę. Zaczyna od zwyczajowych zwrotów wyrażających uniżenie: w liście do Henryka nigdy nie będzie ich za dużo, a przynajmniej w liście od więźnia: „Padam do najdostojniejszych stóp Waszej Królewskiej Mości, słyszałem bowiem, żeś życzył sobie, Panie… żebym napisał to, co uznam, że przystoi mi napisać o mojej sytuacji”…

Zastanawia się. Nigdy nie ograniczał swoich pragnień, tak jak nigdy nie ograniczał wysiłków przy pracy, nigdy więc nie powiedział sobie: „Dość tego, jestem usatysfakcjonowany”.

Tych, którzy mnie oskarżają, znasz, Najjaśniejszy Panie, i niech Bóg im wybaczy. Ponieważ zawsze żywiłem w sercu szacunek i miłość dla Twojego honoru, osoby, życia, pomyślności, zdrowia, bogactwa, radości i komfortu oraz Jego Książęcej Mości Twojego najdroższego i najukochańszego syna oraz Twoich dochodów, co w tym moim nieszczęściu przysięgam na Boga, który niech mnie pokarze, jeśli kiedykolwiek było inaczej.

Przepisują moje życie, myśli. Próbują pokazać, że całe moje posłuszeństwo było tylko pozorne, bo przez wszystkie te lata w sekrecie podkradałem się do wrogów Henryka, na przykład do jego córki, a mojej rzekomej wybranki. Może powinienem był powiedzieć mu prawdę o Marii. Nie zrobię tego i teraz, oszczędzę ją. Nie mogę pomóc mojej własnej córce, mogę tylko pomóc córce króla.

Jakie wysiłki i trudy, i mozoły podejmowałem zgodnie z moim najświętszym obowiązkiem, Bóg także wie. Bo gdyby to było w mojej mocy, jak jest w Jego, dać Waszej Królewskiej Mości wieczną młodość i pomyślność, Bóg wie, że tak bym postąpił. Gdyby wcześniej lub teraz było w mojej mocy uczynić Cię tak bogatym, abyś mógł ubogacić wszystkich ludzi, Bóg mi świadkiem, że bym to uczynił. Gdyby wcześniej lub teraz było w mojej mocy uczynić Waszą Królewską Mość tak potężnym władcą, żeby cały świat musiał Ci okazywać posłuszeństwo, Chrystus wie, że bym się nie wahał.

Znów się zastanawia: Przez dziesięć lat własną duszę ściskałem i tłamsiłem tak, że się stała nie grubsza od kawałka papieru. Henryk wtłaczał mnie i wtłaczał w tryby swoich pragnień, aż zmieliły mnie one doszczętnie i teraz nie ma już ze mnie pożytku, jestem prochem na wietrze. Książęta nienawidzą tych, wobec których zaciągnęli dług.

Ponieważ Wasza Królewska Mość byłeś dla mnie nad miarę szczodrobliwy i bardziej jak kochany ojciec (bez obrazy dla Majestatu) niż jak pan i władca

W uszach rozbrzmiewają mu groźby, które wypowiadał jego ojciec. „Stłukę cię na miazgę, chłopcze, wbiję cię w ziemię, kopnę cię tak, że wylądujesz dopiero w połowie przyszłego tygodnia”.

Moją duszę, ciało i majątek oddałem do dyspozycji Waszej Królewskiej Mości

Henryk to wie. Nie mam nic, co nie pochodziłoby od niego. Ani żadnej nadziei oprócz łaski jego i Boskiej.

Najjaśniejszy Panie, odnośnie do Twego królestwa, pracowałem dla niego całą swoją wiedzą, siłą i całym rozumem, nie oglądając się na ludzi (wyjąwszy Waszą Królewską Mość)… ale że świadomie dopuściłem się nieprawości albo przestępstwa, niech Bóg będzie mi świadkiem, że nikt na świecie sprawiedliwie oskarżyć mnie nie może…

Nie tylko królowie nie potrafią być wdzięczni. Fortuna, której się dorobił, mecenat, którego udzielał – wszystko liczy się teraz przeciwko niemu, ponieważ przysługi, których nie można odpłacić, wyżerają duszę. Ludzie nie chcą mieć długu wobec kogoś. Wolą raczej dopuścić się krzywoprzysięstwa i sprzedać przyjaciół.

Brat Marcin mówi, że należy odrzucić strach, gdy się myśli o śmierci. Ale może łatwiej posłuchać tej rady, gdy się umiera we włas­nym łóżku, z księdzem mamroczącym przy uchu. Gardiner będzie naciskał na zarzut o herezję i spali go, jeśli tylko zdoła. Cromwell o tym wie: zielone drzewo, zbłąkany wiatr i londyńskie psy, które skowyczą, gdy wyczują zapach.

Król może wyrazić zgodę na topór. To chyba jego najlepsza nadzieja. Zawsze jest jakieś „chyba”. Erazm mówi, że żaden człowiek nie powinien poddawać się rozpaczy, dopóki jest w nim życie.

Podpisuje:

Napisane drżącą ręką i boleścią w sercu Twojego najuniżeńszego poddanego, najpokorniejszego sługi i więźnia tej soboty w Twojej londyńskiej Tower.

Osusza atrament. Trudno, uciekł się do kłamstwa, bo jego dłoń wcale nie drży, ale prawdą jest, że boli go serce. Siedzi z ręką na piersi, rozcierając je przez chwilę.

– Christophe – woła. – Przynieś mi kolację. Co będę dziś jadł?

– Chryste, dzięki! Bałem się, że straciłeś apetyt. Mamy truskawki ze śmietaną. Włoscy kupcy przesyłają ci wyrazy współczucia i ser.

Kupiec Antonio Bonvisi przesyłał też posiłki dla Tomasza Morusa, potrawy pachnące przyprawami, ale Morus odpychał je od siebie i mówił do służącego: „John, przynieś mi pudding mleczny”.

Księcia Urbina Federiga di Montefeltro zapytano kiedyś, czego trzeba, żeby rządzić państwem. Essere umano, odpowiedział: być ludzkim. Cromwell się zastanawia, czy Henryk spełni ten warunek.

*

Odpowiedź na list nie przychodzi, w każdym razie nie na piśmie. Codziennie przesłuchania zaczynają się rano, wraz z wczesnym letnim świtem, i trwają do upalnego popołudnia, gdy ostre światło w komnacie wypełnia się drobinkami kurzu. Czasem sesje są spokojne i pracowite, czasem jednak przypominają wymianę obelg raczej niż postępowanie w majestacie państwa. Per Risley, podobnie jak Fitzwilliam, nie potrafi spojrzeć mu w oczy. Mówi: „Zrobił to” albo „Zrobił tamto”, jakby Tomasza Essexa nie było w komnacie. Gdy Gardiner zaszczyca ich swoją obecnością, jest poważny, oschły, rozsądny, starannie ukrywa niecierpliwość, z jaką zapewne czeka na rezultaty.

Klerk Gwyn wślizguje się raz czy dwa. Norfolk go nie zauważa, ponieważ klerk jest poniżej jego zainteresowania, chyba że mu się narazi. Gwyn rozbawia go – Cromwella – od czasu do czasu podnosząc oczy do nieba albo z niedowierzaniem wykrzywiając usta, gdy musi coś zanotować. Aż Riche wybucha:

– Jestem niezadowolony z tego klerka. On ciągle patrzy na więźnia.

– Ty też ciągle na mnie patrzysz – zwraca się do niego Cromwell. – Nie jestem z ciebie zadowolony, Richardzie Riche. Mówisz, jakbym był zdrajcą przez wszystkie te lata, gdy mnie znałeś. Gdzie były twoje dowody aż do teraz? Wypadły przez dziurę w twojej kieszeni?

Riche odrzeka:

– To niemała rzecz oskarżyć człowieka stojącego tak blisko króla. Szukałem porady. Modliłem się.

– I twoje modlitwy zostały wysłuchane?

Riche odpowiada lodowato:

– O tak.

Raz jeszcze Gwyn pakuje swoje pióra wraz z nożami do ich ostrzenia, po czym wychodzi bez słowa sprzeciwu, choć nie bez niechęci w oczach. Pojawia się kolejny klerk i pyta, gdzie ma zacząć, po czym chrząka, dopóki Norfolk nie warknie na niego, żeby zaczął gdziekolwiek. W ten sposób mijają godziny żegnane biciem dzwonów u Świętego Piotra w Okowach i w miejskich kościołach za murami. Pytania nie mają więcej sensu niż pierwszego dnia ani przedstawiany obraz jego życia nie oddaje rzeczywistości takiej, jak on ją postrzega. Lustro przedstawia obcą twarz, krzywe oczy, rozdziawione usta. Lord Montague i Exeter, i Nicholas Carew doznali tej separacji od własnego ja, a przed nimi Norris i Jerzy Boleyn. Montague powiedział: „Nigdy król nie stworzył człowieka, którego później by nie zniszczył”. Dlaczego Cromwell miałby być wyjątkiem?

Mnie stworzyła Florencja, myśli Cromwell. Londyn mnie zniszczył. We Florencji dzwon o nazwie Leone ogłasza nastanie świtu nawet niewidomym. Później rozbrzmiewa Podestà, jeszcze później Popolo. Gdy Leone oraz Montarina dzwonią na tercję, adwokaci i procesujące się strony wiedzą, że pora się zbierać.

Jako dziecko często słyszał od swojej siostry Kate, że dzwony tworzą czas. Gdy wybijają godzinę, melodia drży w powietrzu, najlepsze mamy już za sobą; to, co zostaje, jest jak objedzona pestka śliwki na brzegu talerza.

Pokazuje się lord Audley: niepewny, zawstydzony. Stworzyłem cię, Audley, myśli Cromwell. Wypromowałem cię ponad to, na co zasługujesz, żeby mieć posłusznego kanclerza. Dzięki mnie stałeś się bogaty.

– Myślałem, że jesteś ze mną, milordzie. Zawsze twierdziłeś, że zależy ci na Ewangelii, ale wydaje mi się, że zależało ci jedynie na mojej przychylności. Przysiągłeś, że będziesz moim przyjacielem na całe życie. – Po chwili dodaje: – Mam to na piśmie.

Fitzwilliam się nie stawia. Może powiedział królowi: „Wiem, że Crumb nie jest zdrajcą, nie mogę tego zrobić”?

– Jest zajęty – rzuca Wriothesley.

Riche mówi:

– Został mianowany lordem tajnej pieczęci na twoje miejsce.

Norfolk dodaje:

– Twoje aresztowanie nie jest jedyną sprawą, którą muszą się zajmować zaufani ludzie. A ty nie jesteś w tym królestwie jedynym człowiekiem, są inni.

– Ale nie tak niezbędni dla dobra państwa – odrzeka Cromwell. – Jestem zaskoczony, że twój syn Surrey nie pofatygował się tutaj, żeby zatriumfować.

W duchu dodaje: Jeśli wpuszczą tu tego pająka, rozdepczę go obcasem.

Podejrzana wydaje mu się nieobecność Gardinera: nad czym biskup pracuje? Wchodzi Charles Brandon, który potwierdza: Cromwell powiedział, że gdyby był królem, spędzałby więcej czasu w Woking. Pamięta też inną sytuację:

– Król dał Cromwellowi pierścień, który zdjął ze swojego palca. A Cromwell powiedział: „Pasuje idealnie, nie trzeba poprawiać”.

– I jaki wniosek z tego wyciągasz? – pyta go Cromwell. – Że mam rozmiar odpowiedni dla króla? Jaki jest odpowiedni rozmiar, lordzie Suffolk? Nie jesteś przypadkiem bliższy temu rozmiarowi niż ja?

Brandon zasmuca Cromwella. Dla Norfolka Cromwell jest tylko kleksem, który należy usunąć – jak rozbieżność w księgach rachunkowych. Ale rodzina Brandona wsławiła się zuchwałością. Cromwell miał nadzieję na jakieś współczucie i zrozumienie. Charles nie może usiedzieć podczas jego pytań: paraduje tam i z powrotem, czasem nawet wychodzi na zewnątrz, krzycząc ostro do towarzyszących mu ludzi, jakby gwizdał na psa.

Wriothesley mówi:

– Wiesz, że lord Hungerford został aresztowany?

– Hungerford? – Przychodzi mu do głowy, że rozmyślając o Brandonie, musiał coś przegapić. – Ale co Hungerford ma wspólnego ze mną?

– To właśnie zamierzamy ustalić – odpowiada Riche. – Pisał do ciebie wiele listów, ty do niego równie wiele odpowiedzi, które sekretarz Wriothesley wydobył z twoich akt.

Hungerford jest szlachcicem z West Country, dostatecznie dobrym pomocnikiem, aktywnym w sprawach swojego dystryktu. Ale też bije swoją żonę, która chce się od niego uwolnić. Ledwie kilka dni przed aresztowaniem on, Tomasz Essex, wszczął proces oficjalnej separacji. Mówi:

– Trzeba sięgać także po takich ludzi. Królowi nie mogą służyć sami święci.

– Pewna starsza kobieta wysunęła poważne oskarżenie przeciwko niemu – informuje Wriothesley. – Nazywa się matka Huntley.

Niech Chrystus da mu siłę, myśli Cromwell. Każdy z nas ma w swoim życiu jakąś matkę Huntley. Moja nazywa się Richard Riche.

– Zarzuty obejmują czarnoksięstwo – dodaje Norfolk. – No cóż, ty, Cromwell, wiesz wszystko na ten temat. Gdy znaleziono woskową lalkę, naszego małego księcia, nie mogłeś się doczekać, żeby położyć łapę na przestępcach i ich czarnych księgach. A mimo to powiedziałeś młodemu Richmondowi, świeć, Panie, nad jego duszą, że nie ma czegoś takiego jak czarownice! Chociaż wszyscy wiemy, że czarownice wyrządziły krzywdę królowi.

– Pamiętam ten dzień – odzywa się Richard Riche. – To było w Pałacu Świętego Jakuba, gdy Fitzroy zachorował. Cromwell kazał mi wtedy wyjść z komnaty i często myślałem, co się tam wtedy wydarzyło. Zawsze jest tak samo. Wriothesley zaświadczy, że mówię prawdę. Ma się wrażenie, że ci ufa, a potem nagle wyklucza cię ze swojego grona.

– Teraz widzimy dlaczego – mówi Wriothesley.

– Ale wróćmy do rzeczy – kontynuuje Riche. – Lord Hungerford wynajął czarownicę, żeby ustalić datę śmierci króla.

Cromwell wie, że Henryk się nie boi fałszywych horoskopów. Boi się prawdziwego: przeznaczenia, ku któremu musi zmierzać. Mówi:

– Taki człowiek jak Hungerford ma wielu wrogów wśród sąsiadów. Czary łatwo komuś zarzucić.

– Nie lekceważ tego – wtrąca lord Audley. – Zapewniam cię, że król nie lekceważy.

Owszem, Hungerford jest prymitywnym drabem, ale nie stanowi zagrożenia dla królestwa. Jeszcze dwa tygodnie temu Cromwell zrzucałby takie oskarżenia ze swojego biurka na biurko kogoś mniej znaczącego.

Znów odzywa się Riche:

– Stoi też pod zarzutem zgwałcenia swojego domownika. Per anum.

– Niech nas Bóg chroni, chyba nie lady Hungerford?

– Służącego – informuje Norfolk. – Na szczęście swojego, nie należącego do innego szlachcica. – Umrze za to.

– Dla nas jednak ważniejsze jest to, że został zdemaskowany jako papista – mówi Wriothesley. – Kapelan w jego domu miał kontakty z rebeliantami na północy. Mamy to udokumentowane.

– Dlaczego o tym nie wiedziałeś? – pyta Riche.

– Bo mnie okłamywał? – odpowiada Cromwell. – Gdybym potrafił wykrywać każde kłamstwo, mógłbym się zadomowić w jakiejś świątyni jako wyrocznia. – Wyobraża sobie siebie w gaju oliwnym. – Z daleka od ciebie.

Minęła pora obiadu i Cromwell jest głodny. Książę też, ale skończyły się te czasy, gdy mogli jadać przy tym samym stole. Przychodzi Christophe z kurczakiem. Mija pół godziny, przez które Cromwell wystarczająco się najada. Gdy wracają jego goście, Riche wlecze się za pozostałymi, specjalnie zostając w tyle, co znaczy, że ma coś do powiedzenia. Długo rozkłada swoje papiery, wyrównując krawędzie.

– Wyatt bardzo się wzbogacił.

– Tak?

– Otrzymuje ziemię opactwa Reading. Ale też z Boxley i Malling, a tutaj, w Londynie, od augustianów przy kościele Maryi Panny, od braci krzyżowych i Świętego Zbawiciela w Bermondsey.

– Od dawna pragnął tych nieruchomości.

Riche się uśmiecha.

– Zdaje się, że ma więcej, niż się spodziewał dostać.

– Potraktuje to jako wyzwanie. Niebawem wyda wszystkie te dochody, możesz mi wierzyć.

Wriothesley pochyla się do przodu. Ma poczerwieniałą twarz.

– Milordzie, czy nie zadajesz sobie pytania dlaczego? Stało się tak na osobiste polecenie jego królewskiej mości. Król uważa, że Wyatt dobrze mu się przysłużył.

Tak jak podczas upadku Anny Boleyn.

– Cóż rzec – odzywa się Cromwell. – To, co pechowe dla innych, jest szczęśliwe dla Thomasa Wyatta. Bóg się do niego uśmiecha.

Wriothesley mruczy:

– I znów się zastanów dlaczego.

– Czy to pytanie?

Wriothesley milczy.

On, lord Cromwell, zwraca się do Riche’a:

– Nikt lepiej od ciebie nie wie, że takie nadania to nie jest pstryknięcie palcami. Nadania dla Wyatta zostały uruchomione wiele miesięcy temu, gdy odwołałem go z ambasadorowania. Czekały tylko na podpis króla.

– Mógł wstrzymać nadania, gdyby Wyatt go nie zadowalał – stwierdza Wriothesley. – Z całą pewnością.

Oczywiście, że Wyatt był przesłuchiwany, jakżeby inaczej. Wydaje się, że udzielił odpowiedzi, które zadowoliły króla, a przynajmniej go nie zniesmaczyły. Ale pod jakim przymusem, pod jaką presją? Może Bess ma kolejne fikcyjne dziecko?

– Wyatt zna twoje sekretne układy – stwierdza Wriothesley. – Wie też, jak często się przechwalasz, co chowasz w sercu.

– To, co mam w sercu, nie jest powodem do przechwałek – mówi Cromwell. – Wystawiasz na próbę moją wyrozumiałość, Wriothesley. Mimo to gdy zostanę uwolniony, postaram się nie pamiętać ci tego.

Znów czuje za żebrami dygotanie organu, którego praca kosztowała samego Wyatta tyle cierpienia. Miłość zabiła moje serce. Ślepa fortuna pozbawia mnie wszelkiego komfortu… Przyjemne dni przemykają i odchodzą, a złe codziennie zamieniają się na gorsze.

Odzywa się, ale tym razem słowa wydobywają się niekontrolowane:

– Co zrobicie beze mnie? Gdy taki człowiek jak Wyatt decyduje się pracować, pracuje dla tych, którzy go doceniają. Beze mnie będziecie czytać kolejne wersy, nigdy jednak nie odczytacie tego, co między nimi. Marillac zrobi z was durniów i Chapuys też, jeśli wróci. Karol i Franciszek będą mieszać wam w mózgach jak w misce z jajami. W ciągu roku król ruszy na wojnę ze Szkotami albo z Francuzami, a zapewne i z tymi, i z tymi, co doprowadzi nas do bankructwa. Żaden z was nie zdoła pokierować sprawami tak jak ja. Król będzie się kłócił z wami wszystkimi, a wy pokłócicie się między sobą. Jeśli mnie poświęcicie, za rok nie będziecie mieli ani jednej przyzwoitej monety, ani jednego przyzwoitego ministra.

Klerk mówi:

– Lord Cromwell jest chory. Może powinniśmy zrobić przerwę?

Cromwell spogląda na chłopaka:

– Dziękuję ci za odwagę.

Czuje spływający pot. Norfolk oznajmia:

– Och, myślę, że ma dość siły. Nie musiał przecież znosić żadnego bólu, bo został mu oszczędzony na polecenie króla, choć nie jest szlachetnie urodzony.

Mija tak kolejny dzień i jeszcze jeden. Zdradę można skonstruować ze skrawka papieru, jeśli się chce. Wystarczy jedna sylaba. Władza jest w rękach czytelnika, nie pisarza. Książę nadal wybucha od czasu do czasu, a Riche snuje swoje insynuacje, które rzadko wiążą jedną serię pytań z kolejną. W większości Cromwell może na nie odpowiedzieć, czasem musi ich odesłać do dokumentów, które skonfiskowali albo które zaginęły. Prawda jest taka, jak wyznaje, że ingerował w tak wiele interesów króla, że nawet człowiek o jego pamięci ma kłopot, aby sobie przypomnieć wszystko, co zostało powiedziane i zrobione.

– Trudno żyć w ramach prawa – mówi. – Minister musi je łamać, często nieświadomie, w rozmaitych kwestiach. Ale jeśli jestem zdrajcą – ociera twarz – to niech mnie wezmą wszyscy diabli z piekieł i niech mnie dosięgnie zemsta Boga.

Zostawiony samemu sobie na koniec popołudnia Cromwell siedzi, rozsupłując nitki niedawnej przeszłości, i zawsze któryś wątek prowadzi go z powrotem do Święta Wiosny. Tomasz hrabia Essex w Greenwich co chwila opuszczający widownię turnieju w towarzystwie klerków, żeby załatwiać sprawy króla, wydający polecenia to tu, to tam. Richard Cromwell w szrankach pokonujący wszystkich rywali. Nasze uczty dla przyjaciół i wrogów, nasz styl i kurtuazja, nasza sprezzatura, nasza hojność i wystawność: Święto Wiosny nas dobiło, bo zazdrości i uraz, które wtedy powstały, nie dało się już dłużej tłumić. Richard ułożył się z italskimi malarzami, żeby w jego domu w Hinchingbrooke namalowali fresk upamiętniający jego zwycięstwo w turnieju. Malowidła miały udekorować całą komnatę. Może nadejść dzień, gdy te sceny zaczną wywoływać w nim gorycz, mimo to powinien je namalować. Niech nie wycofuje słowa danego Italczykom, oni wszak żyją z malowania.

*

W ciągu dziewięciu dni od aresztowania zebrali dość materiałów, żeby wnieść do parlamentu o uchwałę uznającą go za zdrajcę. Wypytują go o religię, żeby postawić kolejne zarzuty. Pytają, co robił w Calais, kogo tam chronił. Sięgają głębiej do swojego składu fałszerstw, z którego mogą przytoczyć taki dowód, jaki będą chcieli. Norfolk mówi do niego:

– Gdy pan Wriothesley podróżował do Antwerpii w sprawach króla, dałeś mu do przekazania wiadomość dla heretyków.

– Dałem mu do przekazania wiadomość dla córki. Mojej włas­nej córki.

Norfolk pyta:

– Myślisz, że to coś zmienia?

Cromwell prosi raz jeszcze:

– Pozwól mi zobaczyć się z królem.

Norfolk odmawia:

– Nigdy!

Cromwell przypuszcza, że Henryk głęboko wierzy zarówno w jego herezję, jak i w zdradę – przez godzinę albo dwie spędzane z doradcami. Ale chyba nie dłużej? Przez resztę dnia nie dba o to, jaka jest prawda. Pielęgnuje za to swoją urazę i żal. Żaden z członków jego rady nigdy nie zdoła go udobruchać, uśmierzyć tego poczucia żalu, ugasić królewskiego pragnienia ani zaspokoić głodu.

Zanim upłynął tydzień w Tower, Rafe przyniósł mu wiadomość o tym, jak cesarz przyjął wiadomość o jego aresztowaniu. Karol był osłupiały, donoszą nasi dyplomaci. „Co? – zapytał. – Cromwell? Jesteś pewien? W Tower? Na rozkaz króla?”

*

Pewnego dnia otwierają się drzwi. Cromwell spodziewa się Gardinera, ale to znów Brandon. Charles siada, ciężko wzdychając, na małym tapicerowanym taborecie i jego kolana absurdalnie podnoszą się pod brodę.

– Niech wasza lordowska mość usiądzie na krześle.

Ale Charles siedzi jak pokutnik, sapiąc, wzdychając i rozglądając się dookoła. Jego oczy lustrują namalowane na ścianach rajskie sceny, zielone wzgórza i strumienie.

– Czy pod tym jest ona? Ta druga?

– Nie we własnej osobie, milordzie. Ona spoczywa w kaplicy. Jeśli chodzi o portret, to ją zamalowałem.

– Co? Osobiście?

– Nie, milordzie. Kazałem to zrobić fachowcom. – Cromwell wyobraża sobie, jak zakrada się tu nocą z wielkim pędzlem. – Jesteś dobrym kompanem, Charles – mówi. – Obrabowałbym z tobą dom, gdybym musiał.

Brandon szeroko się uśmiecha zza swojej wielkiej brody.

– Obrabowałeś wiele domów?

– W moich burzliwych czasach się zdarzało.

– Wszyscy mieliśmy takie czasy – stwierdza Charles.

– Ale z królem nie obrabowałbym domu. Powiedziałbym mu: „Stój tutaj i gwizdnij, jeśli nadejdzie straż nocna”, a przy pierwszym odgłosie kroków on by się zmył, wystawiając mnie do wiatru z nogą na parapecie.

– Nie wiem, czy w ogóle mógłby rabować ze spokojnym sumieniem – śmieje się Charles. – Przecież naruszałby własny mir. I kogo miałby obrabować? Może zajmować nasze dobra wedle uznania, zamieniając nas wszystkich w biedaków. – Charles pociera czoło. – Dobrze słyszeć, że jeszcze żartujesz, Crumb. Ale posłuchaj… – Podnosi się i staje prosto. – Posłuchaj mojej rady. Przyznaj się, że jesteś heretykiem. Powiedz, że zostałeś zmylony. Poproś Henryka, żeby z tobą debatował, przywiódł cię z powrotem do prawdziwej religii. Jemu by się to spodobało. Pamiętasz, jak dobrze się bawił podczas procesu Lamberta? Jak siedział cały w bieli, górując nad swoim dworem?

– Lambert został spalony – przypomina Cromwell.

Charles jest przygnębiony.

– Cóż, taki miałem pomysł. A skoro ci go przedstawiłem, to… – Rusza do drzwi, ale zawraca. – Podasz mi rękę?

Podaje. Charles uderza go w ramię, jakby razem oglądali walkę psów.

Brandon się oddala, a Cromwell dochodzi do wniosku, że miał rację: Henryk z przyjemnością by go nawracał. Jest też jednak powód, dla którego rozwiązanie Charlesa się nie sprawdzi. Cromwell ma wrogów, którzy (z wielką satysfakcją) wykażą, że odrzuca eucharystię, a żaden heretyk tego rodzaju nie może się ocalić, nawet jeśli się wyprze swoich poglądów. Musiałby zostać skazany na mocy tych zgubnych artykułów, które przepchnęli przez parlament w ubiegłym roku, gdy on był chory. Okazuje się, że italska gorączka jednak go zabije.

Ustawa o uznaniu go za zdrajcę ma drugie czytanie 29 czerwca. Między pierwszym a drugim czytaniem, między drugim a trzecim Cromwell kona. Po uchwaleniu ustawy z mocy prawa Cromwell staje się trupem. Jedyną niewiadomą jest proces, w którym jego ciało zamieni się w zwłoki. Jeśli król będzie wolał ukarać go za herezję, to Cromwella czeka stos, może razem z Robertem Barnesem i jego przyjaciółmi; jeśli za zdradę, to zostanie poćwiartowany żywcem w Tyburn. Nawet ten sodomita Hungerford otrzyma łaskę w postaci topora, ale z Cromwellem Bóg jeden wie, co będzie. Śni mu się, że stoi przed drzwiami pomalowanymi szkarłatną farbą, a może nie malowanymi, lecz skąpanymi w szkarłacie, wokół siebie ma ściany w tym samym kolorze; powierzchnie są mokre: podłoga i ściana w komnacie za drzwiami też są mokre i szkarłatne.

Przestał padać deszcz. Wyglądając przez okno apartamentu królowej, Cromwell widzi umierające lato. Pamięta, jak cały świat wirował przed upadkiem kardynała. Pamięta, jak do domu przy Fenchurch Street przywoził Rafe’a, jak woda z ubrania chłopca skapywała na podłogę i Lizzie rozwijała go z mokrych warstw. Myśli, że Lizzie umarła, zanim się czegoś dorobił. Miał już dom przy Austin Friars, ale był to dom prawnika. Gdy służyłem kardynałowi, wspomina, czasem nie widywała mnie przez długie tygodnie. Równie dobrze mógłbym być żeglarzem, który wyruszył w morze. Stała na szczycie schodów w swoim białym czepku. Powiedziała: „Daj mi znać, kiedy wrócisz do domu”. Po jej śmierci spisałem testament. Wszystkim, co mogłem wtedy zostawić mojemu synowi, było sześćset funtów i dwanaście srebrnych łyżeczek.

W dniu, w którym uchwalono ustawę uznającą go za zdrajcę, Stephen Gardiner znów się pojawia. Owinięty płaszczem, jakby było mu zimno.

– Przychodzę zapytać cię o tak zwane małżeństwo króla.

Użyte sformułowanie wystarczy, żeby zrozumiał, o co chodzi.

– Spiszę wszystko. Od samego początku.

– Niczego nie pomiń – mówi Gardiner. – Od pierwszych negocjacji z Kleve do nocy rzekomego małżeństwa. Uwzględnij wszystko, co słyszałeś o wstępnej umowie w sprawie ślubu tej damy z Lotaryngią. Uczciwie opisz też, co ci wiadomo na temat awersji króla i jego niechęci do zawarcia małżeństwa.

Cromwell unosi brew. Gardiner kontynuuje:

– Lady Rochford i inne damy zaświadczą, że nie doszło do skonsumowania małżeństwa. Lekarze to potwierdzą. Jeśli przybyła tu jako dziewica, to jako dziewica też wyjedzie, ponieważ król, targany wątp­liwościami co do ważności tego związku, powstrzymał się od współżycia cielesnego.

Cromwell myśli: Mógłbym być jak Jerzy Boleyn i napisać takie rzeczy, że na twarzy Henryka wyskoczyłyby bąble. Ale mam syna i dwoje wnuków, i siostrzeńca, który doczekał się dziedzica. Jerzy nie miał dzieci.

– Znalezienie nowej żony zawsze było moim zadaniem. Teraz spada na ciebie, prawda? Przypuszczam, że będzie to bratanica Norfolka? Co się stało z królową?

– Dama z Kleve opuściła już dwór. Król posłał ją do Richmond. Obiecał tam do niej dołączyć, ale oczywiście tego nie zrobi. To było konieczne, by powstrzymać kobiece lamenty, a przynajmniej sprawić, żeby się rozlegały w pewnej odległości.

Cromwell myśli: Musiała być przerażona, biedactwo. I nie miała nikogo, kto zadbałby o jej interes.

– Przypuszczam, że pieniądze zabliźnią ranę.

– Dojdzie do ugody. Ja się tym zajmę. Najpierw nastąpi anulowanie małżeństwa. Król powiedział: „Cromwell wie o sprawie więcej niż ktokolwiek oprócz mnie”. Jeśli nie napiszesz prawdy, skażesz swoją duszę na potępienie. Będziesz musiał złożyć przysięgę.

– Dlaczego miałbym odmówić? – pyta Cromwell. – Mógłbym też przysiąc, że jestem prawdziwym sługą, a moja wiara jest katolicka i powszechna, czyli nie różni się od wyznawanej przez króla. Byłoby dziwne, gdyby moje słowo liczyło się w jednej sprawie, a w innej nie.

– Stoisz w obliczu śmierci – przypomina mu Gardiner. – Wiadomo, że wtedy ludzie nie kłamią. Mam przysłać Sadlera, żeby pomógł ci pisać?

Cromwell nie chce, by Rafe patrzył, jak wykonuje swoje ostatnie zadanie. To anulowanie anuluje także mnie, myśli.

– Wiem, co jest potrzebne – mówi chłodno. – Zostaw to mnie, mój lordzie biskupie. A teraz się wynoś.

Siada do pracy. Fakty porządkują się w jego głowie, wyrazy grupują w sformułowania, zanim jednak zaczyna pisać, roni łzę. Opłakuję samego siebie, myśli. Wraz z zapisaniem tych papierów moja przydatność się skończy. Nie przeżyłbym tego wszystkiego ponownie: lat bezsennego znoju, ślepej moralnej deformacji, topora. Gdy Henryk umrze i stanie na sądzie ostatecznym, będzie musiał za mnie odpowiedzieć jak za wszystkie swoje sługi, będzie musiał odpowiedzieć za to, co zrobił Cromwellowi. Bo nigdy nie usiłowałem go zastąpić. W całej Anglii stoją głazy, obróceni w kamień ludzie, którzy mieli nadzieję rządzić krajem: „I niech się stanę głazem, jeśli królem Anglii nie będę tym razem”. Za swój tupet zostali zaklęci i będą tak stać przez tysiąc lat albo i dwa tysiące, na wietrze i deszczu, wokół mając pełno mniejszych kamieni, w które zamienili się nieszczęśnicy będący rycerzami w ich służbie. Gdy się te kamienie liczy, jakby za sprawą jakichś osobliwych czarów nigdy nie można dwa razy otrzymać tego samego wyniku. Destrukcji policzyć się nie da. Tak jak nie da się jej spisać piórem na papierze.

Pisanie zajmuje mu wiele godzin. Czasem Christophe wchodzi i patrzy na niego, i proponuje talerz truskawek albo wafle, albo konfitury. Ale on jest pochłonięty opisywaną historią: Rochester, psy atakujące byka, dama z Kleve przy skrzydle okiennym; król ukrywający wściekłość w przebraniu angielskiego szlachcica. Przedstawienie w Green­wich, podczas którego Rzymianie chwiali się i upadli; król na łóżku ugniatający brzuch i piersi swojej nowej żony.

Czasem, jak to bywa, jego myśli ulatują: daleko od tej komnaty, za mury miejskie, przez pola i do lasu. Poszycie jest gęste jak wówczas, gdy jeszcze nie wycięto drzew na domy lub okręty, i wszystkie stworzenia, które dziś już wyginęły, znów są żywe, na dobre albo złe: bóbr w strumieniu, wilk doganiający podróżnego swoim długim krokiem. Gdy nie wiadomo, którą drogą pójść, człowiek rozrzuca okruszki chleba trzymanego w dłoni, ale ptaki zlatują się za nim i wyjadają je wszystkie. Człowiek zdejmuje koszulę i drze ją na pasy, które przywiązuje do gałęzi na każdym rozwidleniu dróg, lecz ogry żyjące głęboko w lesie drepczą za nim i kradną płótno, żeby nim opatrywać swoje rany: bo ogry zawsze walczą. Człowiek idzie dalej, a gadające drzewa szydzą z niego, swoją pogardę ukrywając za listowiem.

Gdy opowieść jest zakończona, Cromwell pisze nagłówek: „Do Jego Wysokości Króla Henryka, mojego najłaskawszego suwerennego pana”.

Nie przychodzi mu jednak do głowy żadne zakończenie. Pisze więc: „Wołam o zmiłowanie”. Na wypadek gdyby Henryk był rozproszony, powtarza: „Zmiłowanie”. I jeszcze raz, żeby dotarło do królewskiej czaszki i przeszyło królewskie serce – „Zmiłowanie”.

Dodaje datę: środa, ostatni dzień czerwca. Z ciężkim sercem i drżącą ręką.

Tym razem to prawda. Ręka mu drży. Patrzy na nią, jakby była cudza. Czy ze wszystkich słów, które napisał, zostanie po nim ta prośba? Szczury zjadły prawa dawnych wieków. Szczególnie lubią klej rybi i welin; wszystko, co kiedyś żyło, szczury zjedzą, a później siłą nawyku zjedzą to, co martwe; z marginesów wżują się do środka, gdzie kryje się sekretna historia Anglii. To zasługa ludzi, którzy pracowali z Cromwellem, że nie tylko załatali dziury wygryzione przez szkodniki, ale też naprawili tekst, naciągając kropki, żeby zatkać dziurę po nadjedzonej samogłosce; byli gotowi naddać całe frazy, które pomogą Koronie. Na co jednak się to przydało? Cromwell żył zgodnie z prawami, które ułożył, i teraz musi zgodnie z nimi umrzeć. Ale prawo nie jest narzędziem do odkrywania prawdy. Ma tworzyć fikcję, która pomoże nam zaakceptować dawne akty okrucieństwa i wytłumaczyć przyszłe. Zdaje się, że na tym świecie nie ma miłosierdzia, jest za to przypadkowa sprawiedliwość: ludzie odpowiadają za przestępstwa, ale niekoniecznie własne.

Rafe przychodzi odebrać gotowy list. Cromwell nie ma pieczęci, składa więc tylko papier i przed oddaniem go waha się jeszcze chwilę, trzymając go pod dłonią.

– Zawsze powtarzałem Henrykowi, że zastraszanie ludzi niewiele kosztuje, ale nie daje najlepszych rezultatów. Jeśli chcesz, żeby więzień przekazał ci wszystko, daj mu nadzieję.

Rafe mówi:

– Czytałem, że filozof Kaniusz grał w szachy, gdy przyszli po niego kaci Kaliguli. Powiedział do nich: „Zauważcie, że wygrywam, policzcie moje piony na szachownicy”.

– Ja nie udzielam tak śmiałych odpowiedzi – stwierdza ze smutkiem Cromwell. – Kaniusz nadal miał swoją królową. – Przesuwa list po blacie. – Proszę. Wszystko, czego chciał, jest w tym pakiecie. Czy Kleve wypowie nam wojnę?

Rafe relacjonuje:

– Wszystko wskazuje na to, że książę zostawi swoją siostrę tu, w Anglii. A król zaproponuje jej honorowe warunki, jeśli nie będzie mu w niczym oponować.

– Dlaczego miałaby mu oponować? Biedna kobieta. – Odbyć podróż w środku zimy, żeby u celu się dowiedzieć, że jest niechciana.

Rafe mówi:

– Książę Wilhelm prowadzi rozmowy z Francuzami. Chodzą słuchy, że zaproponowali mu księżniczkę i sojusz.

– Więc nie poślubi Krystyny?

– Nie, nie może uzgodnić z cesarzem warunków, przynajmniej nie teraz. Mówią, że francuska księżniczka jest niechętna.

Niechętna. To pozwoli anulować umowę, gdy cesarz zaoferuje coś lepszego.

– Wilhelm nieźle sobie poradził dzięki nam – stwierdza Cromwell. – Lepiej niż Anna. – W duchu dodaje: Wątpię, czy będzie chciała poślubić innego mężczyznę, skoro Henryk ją obłapiał.

Rafe mówi:

– Francuzi przysięgają, że swoją księżniczkę zaniosą do ołtarza na rękach, jeśli będzie trzeba. Ona ma tylko dwanaście lat, nie może więc dużo ważyć. – Wzdycha. – Helena prosi, żeby cię od niej pozdrowić, panie. Modli się za ciebie rano i wieczorem. Tak jak nasze dzieci i wszyscy twoi przyjaciele.

To wiele tych modlitw do bram niebieskich nie zapuka. Chociaż może liczyć w tym względzie na arcybiskupa Canterbury, a jego prośby z pewnością rozlegają się głośno niczym grzmoty. Modli się też za mnie Robert Barnes, myśli Cromwell, jak ja modlę się za niego. Żaden z nas nie może już teraz chcieć wiele oprócz odwagi. Jak pisze Wyatt, lauda finem, chwal koniec.

*

Edmund Walsingham, kapitan Tower, przychodzi następnego dnia.

– Nie trwóż się, milordzie. Nie przynoszę złych wiadomości. Tylko tę, że musisz się przeprowadzić.

A więc przesłuchania się skończyły.

– Dokąd pójdę?

– Do Bell Tower, milordzie, obok mojej kwatery.

– Znane mi miejsce – odpowiada cierpko. – Czy nie mogę się przenieść do Beauchamp Tower?

– Zajęta, panie.

– Christophe, spakuj moje książki – poleca. – Poślij na Austin Friars po cieplejsze ubrania, ściany są tam grube. – Zwraca się do kapitana: – Gdy w Bell Tower przebywał Tomasz Morus, wolno mu było spacerować w twoim ogrodzie. Czy ja także dostanę taką możliwość?

– Nie, panie.

Walsingham jest małomównym weteranem spod Flodden. Swoje stanowisko zajmuje od piętnastu lat i nie zamierza teraz go stracić.

– Morus nie był zamknięty. Czy ja będę?

– Tak, panie.

Cromwell wkłada płaszcz.

– Allons! – Żegna się z boginiami: rzuca ostatnie flirtujące spojrzenie przez ramię. Po Annie Boleyn nie został nawet ślad. Cromwell pamięta, jak mu powiedziała: „Bądź dla mnie dobry”. To chyba było właśnie w tej komnacie, zastanawia się. Jeśli znów ją ujrzę, może tym razem spełnię tę prośbę.

Wychodzą na zewnątrz. Cromwell się rozgląda. Wszędzie widzi uzbrojonych ludzi. Kapitan mówi:

– Mam nadzieję, że strażnicy ci nie przeszkadzają, panie.

Haust świeżego powietrza. Taniec zielonych liści. Ciepło słońca na ramieniu. Na rusztowaniu siedzi robotnik. Zdjął koszulę i gwiżdże Radosnego leśnika. Cromwell wpada w sieć przeszłości rozciągniętą w powietrzu gdzieś wysoko w błękicie nieba. Nim nastanie południe, robotnik się spiecze.

Wśród dziczy żyłem wiele dni,

Aż włosy posiwiały mi.

Róg mój odwieszę na skraju lasu,

Nie spędzę tutaj już więcej czasu.

Spacer jest krótki.

– Będę w niższej komnacie czy na górze?

Na jego przybycie do Tower strażnicy wystrzelili z działa: taki zwyczaj, gdy przywożą osobistość. Ziemia się trzęsie, rzeka wrze, a w oskarżonym, gdy staje na nabrzeżu, drży szpik wszystkich kości, protestuje śledziona, grzechoczą kości czaszki. Na progu Bell Tower, przed stromymi schodami, Cromwell znów czuje to samo wzburzenie. To słabość, ale nie okaże jej kapitanowi: odzyskuje równowagę, przesuwając opuszkami palców po kamieniach ściany.

Póki łuk utrzymam w dłoni,

To nie wezmę sobie żony,

Chatę sklecę z dala ode wsi,

Pod lasem dożyję moich dni.

Drzwi do dolnej celi są otwarte. To kamienna przestronna komnata z wysokimi łukami sklepienia. Kominek jest pusty i zamieciony do czysta. Ściany mają dwanaście stóp grubości, a światło pada z okien umieszczonych wysoko nad głową. Przy stole ktoś siedzi. Cromwell cicho pyta: „To ty?”. Tomasz Morus wstaje z krzesła, przechodzi na drugą stronę komnaty i znika w ścianie.

*

– Martin, to ty? Dobrze wyglądasz. Jak się ma moja chrześnica?

Strażnik zdejmuje czapkę. Właśnie miał wyrecytować zwyczajową formułkę: „Przykro mi, że cię tu widzę, panie”. Cromwell uznał, że lepiej tym pustym słowom zapobiec.

– Ma już pięć lat, panie, piękna duszyczka. Dziękuję, że pytasz. Nie dzieje się nic złego.

Nic złego? Jakie dziwne rzeczy ludzie wygadują.

– Uczy się czytać?

– Dziewczynka, panie? Litery tylko ściągną na nią kłopoty.

– Nie chcesz, żeby czytała Ewangelię?

– Może poślubić mężczyznę, który będzie czytał za nią. Życzysz sobie czegoś, panie?

– Czy lord Lisle nadal jest tutaj?

– Nie mogę powiedzieć.

– A stara dama? Margaret Pole?

Przychodzi mu do głowy, że Margaret mogła zostać ścięta, skoro jego zabrakło i nie ma kto powstrzymać ręki Henryka.

– Jak poprzednio, panie.

– Dostałeś rozkaz, żeby nic nie mówić, rozumiem to. Myślisz, że mógłbym rozpalić w kominku?

– Zajmę się tym, panie – obiecuje Martin. – Zawsze było ci zimno. Pamiętam, gdy przychodziłeś tu do Tomasza Morusa. Mówiłeś „Musimy rozpalić w kominku”, on odpowiadał: „Nie stać mnie na drewno, Tomaszu”, a pan mówił: „Chryste Panie, ja zapłacę, tylko przestań się dopominać o to cholerne współczucie. Może i jesteś papistą, ale przecież nie biedakiem!”.

– Naprawdę? – Cromwell jest zdumiony. – Powiedziałem „cholerne współczucie”?

– Morus potrafił wyprowadzić z równowagi – wspomina Martin. – Gdy dzwonili na noc, wracał z ogrodu, siadał i pisał przez resztę nocy. Przy tym stole, owinięty w koc, a ten koc wyglądał jak całun. Aż ciarki przechodziły na taki widok. Ja osobiście nigdy go nie widziałem, odkąd go wyprowadzili, ale niektórzy i owszem. A jak tu stoję przed tobą jako chrześcijanin, panie, tak w nocy usłyszysz tego starca na górze, Fishera. Będzie chodził tam i z powrotem.

– Nie powinieneś wierzyć w duchy – stwierdza Cromwell niepewnie.

– Nie wierzę – odrzeka Martin. – Ale przecież im jest wszystko jedno, czy w nie wierzę, czy nie. Nastaw ucha dziś w nocy, panie. Usłyszysz, jak stary Fisher powłóczy nogami po podłodze, a później szura krzesłem, gdy opada na nie całym swoim ciężarem.

– Nie było żadnego ciężaru – zaprzecza Cromwell. Biskup był taki chudy, że nawet szpary w drzwiach by się nim nie zatkało. Co można zrobić z człowiekiem, który podczas posiłku kładzie czaszkę w miejscu, gdzie inni ludzie trzymają naczynie z solą?

– Twój służący może spać tu na materacu, panie, jeśli nie chcesz siedzieć w nocy sam – mówi Martin.

– Siedzieć? Będę spał. Zawsze śpię. Martinie, gdyby mój syn albo sir Richard Cromwell zostali tu przyprowadzeni jako więźniowie, powiedziałbyś mi?

Martin szoruje stopami o podłogę.

– Tak, panie. Postarałbym się dać ci znać.

Pod stopami mają stare maty z sitowia. Cromwell myśli: Będę musiał kazać, żeby przysłali z domu coś lepszego. Jeśli coś jeszcze zostało.

*

To cela dla więźnia cieszącego się specjalnymi względami, ale nie sposób pomylić jej ze zwyczajną komnatą. Mimo to noc upływa bez incydentów. Cromwell nasłuchuje kroków Fishera, lecz stary biskup drzemie. On także śpi. Budzi się tylko raz i myśli, że król może odczuć żal, są przecież takie przykłady. Przez chwilę umysł Cromwella krąży, szukając precedensu. Kronikarze mówią, że za panowania trzeciego Henryka król ukarał swojego sługę Huberta de Burgha hrabiego Kentu, którego najpierw głodem zmusił do opuszczenia kryjówki, a później wrzucił do głębokiego lochu. Hubert przeżył dwa lata w łańcuchach, zanim uciekł i odzyskał hrabiostwo.

Rano przychodzi Rafe.

– Więc jak przyjął mój list?

Wszystkie ruchy Rafe wykonuje powoli; wygląda, jakby pracował przez całą noc. Cromwell chce krzyknąć, żeby przynieśli mu kufel piwa, ale Rafe mówi: „Nie, nie, muszę ci opowiedzieć, co się wydarzyło”.

– Król wyprosił członków rady. Później kazał mi na głos czytać twój list.

– To z pewnością trochę potrwało.

– Gdy skończyłem, powiedział: „Przeczytaj to jeszcze raz, Sadler”. Zapytałem, czy życzy sobie usłyszeć całość. Zawahał się i powiedział: „Nie, możesz ominąć historię małżeństwa. Przeczytaj te fragmenty, w których przedstawia swoje błagania”. Za drugim razem wydawał się bardzo poruszony. Nie chciałem przerywać toku jego myśli, ale później zdobyłem się na odwagę, żeby powiedzieć: „Wystarczy jedno twoje słowo, panie”. Spojrzał na mnie: „Do czego wystarczy?”. Oczywiście zrozumiał, co chciałem powiedzieć, a ja nie śmiałem posunąć się dalej. Potem rzekł: „Tak, mógłbym uwolnić Cromwella, czyż nie? Mógłbym przywrócić go do łask choćby jutro”. Na to ja: „Francuzi byliby zdumieni, najjaśniejszy panie”, mając nadzieję, że go zmotywuję, bo zawsze mu doradzałeś, żeby robił to, co wrogowi najmniej się spodoba. „Ale myślę, że Francuzi nie są już naszym wrogiem”, on mi na to. „Mniej więcej od zeszłego tygodnia”. Po chwili dodał: „Wiesz, on nigdy mi nie wybaczył za Wolseya, a ja od dawna się zastanawiałem, do jakiej ostateczności doprowadzi go żal. Nawet gdy mój syn Richmond leżał na łożu śmierci, zamęczał lekarzy pytaniami. Biskup Gardiner mówi, że sam kardynał potrafił wybaczać, ale jego człowiek nigdy”. Odrzekłem wtedy: „Panie, przysięgam, hrabia pogodził się z losem. Pozwolił kardynałowi odejść”, ale on mi przerwał, mówiąc: „Tutaj, w listowniku, mam jego wcześniejsze listy”. Przekręcił klucz, wyjął list i dał mi do ręki. Powiedział: „Przeczytaj ten. Zwróć uwagę, jak pisze, że zrobiłby wszystko, żebym na zawsze pozostał młody”. Przeczytałem i król znów się odezwał: „Ale nie może, prawda?”. Mógłbym przysiąc, panie, że łza zakręciła mu się w oku. Serce biło mi szybko, myślałem, że teraz rozkaże: „Wypuśćcie Essexa”. Ale on wstał i podszedł do okna. Powiedział: „Dziękuję ci za cierpliwość, panie sekretarzu”. Odrzekłem: „Zostałem dobrze wyszkolony, najjaśniejszy panie, przez cierpliwego człowieka”. Wtedy mnie odesłał: „Możesz teraz zostawić mnie samego”.

– Świetnie się spisałeś, Rafe. Zrobiłeś więcej, niż miałem prawo od ciebie oczekiwać.

– Gdy byłem małym dzieckiem, zabrałeś mnie w podróż. Postawiłeś mnie przy kominku i powiedziałeś, że teraz tutaj mieszkam i nie muszę się bać, bo będziecie dla mnie dobrzy. Zostawiłem moją matkę tego dnia i nie wiedziałem, gdzie jestem. Nigdy nie widziałem Londynu, a co dopiero twojego domu, ale nie płakałem, prawda?

Płacze teraz jak rozżalone dziecko, w brzydki sposób przynależny rudowłosym: jego skóra czerwienieje, ciało się trzęsie.

– Gdzie, na Boga, jest Cranmer? – pyta przez łzy. – Gdzie jest Wyatt? Gdzie jest Edward Seymour? Będą się wstydzić do końca swoich dni!

– Cranmer sobie poradzi – odrzeka Cromwell. – Nie mówię, że będzie spokojnie spał w nocy, ale sobie poradzi. Wyatt napisze o mnie wiersz, a Seymour musi żyć, żeby poprowadzić młodego księcia, gdy Henryk…

Nie wypowie tego słowa, choć już wcześniej przychodziło mu na myśl: co, jeśli tej nocy król dostanie gorączki, jeśli zacznie kasłać i z trudem łapać oddech, jeśli jego płuca znów napełnią się wodą, a trucizna z rany w nodze go zabije? Wtedy państwo wstrzyma oddech. Wykonawcze ramię władzy się zatrzyma, choć już podniosło ostrze. Książę będzie mnie potrzebował. Rada będzie mnie potrzebowała. Edward Seymour przekręci klucz i wypuści mnie.

Gdy Rafe wychodzi, Cromwell woła Christophe’a.

– Podaj talię kart. – Pokazuje mu królową, tasuje i wykłada trzy karty. – Gdzie ona teraz jest?

Krótki palec Christophe’a opada.

– Nie. – Cromwell podnosi kartę. – A teraz patrz uważnie, nauczę cię tej sztuczki. Jeśli kiedyś zostaniesz bez pieniędzy albo jedzenia, królowa ci pomoże. – Dodaje łagodnie: – To gdyby miało się stać najgorsze. Pójdziesz do Grzegorza. Albo pan Richard weźmie cię do siebie. Powiedz im, żeby znaleźli ci żonę, która uchroni cię przed grzechem.

Cromwell pracuje nad tym, jak uchronić domowników, których zatrudnia. Część pójdzie do Grzegorza, inni do Richarda, zakładając, że król nie odbierze Cromwellom tego, co mają. Wyatt też przyjmie część, zwłaszcza że teraz jest zamożny i ma do obsadzenia kilka majątków. Brandon będzie chciał wziąć do siebie moich myśliwych i szczwaczy. Jakiś kupiec z miasta, który znał ojca Dicka Pursera, przygarnie chłopaka. Włoscy kupcy zatrudnią moich kucharzy. Młody Mathew pójdzie zapewne do Wolf Hall, chociaż jego francuski zmarnuje się w Wilt­shire. Jeszcze w kwietniu, gdy się obawiał, że jego upadek może nastąpić lada moment, wezwał do siebie chórzystów śpiewających w jego kaplicy, podziękował im za usługi, życzył szczęścia w życiu i odesłał do rodziców, każdemu chłopcu dając w prezencie dwadzieścia funtów. Gdy został hrabią, zastanawiał się, czy ma wezwać ich z powrotem. Teraz jest zadowolony, że tego nie uczynił.

W Italii, gdy pracował dla bankierów, poznał sztukę kultywowania wspomnień i doskonalił ją od tamtego czasu. Tworzy się wizerunek każdego wspomnienia i zostawia w kościele, do którego się uczęszcza, na ulicach, którymi się chodzi, na brzegach rzek, po których się żegluje; w przydrożnych rowach, między bruzdami na zaoranym polu i na gałęziach drzew: kusze, patelnie, smoki i gwiazdy. A gdy zabraknie realnych miejsc, wymyśla się nowe, tworząc wyspy na podobieństwo Utopii.

Teraz, gdy przeczuwa, że nie został mu nawet tydzień życia, musi pozbierać swoje wspomnienia ze wszystkich miejsc, w których je zostawił, spacerując po swoim wewnętrznym terenie, przemierzyć całe życie, idąc nawet we śnie: nie można zostawić po sobie samotnych wspomnień, które przejęliby na własność inni ludzie.

*

W ciemności wraca kardynał jako zaburzenie widzenia.

– Gdzie byłeś? – pyta go.

– Nie wiem, Tomaszu. – Brzmi to żałośnie. – Powiedziałbym ci, gdybym mógł.

Zapytany, czy spocznie, odpowiada:

– Nie będę przecież korzystał z krzesła, na którym siedział Tomasz Morus. Za to, co ten niewdzięcznik mi uczynił, nigdy nie spędzę z nim ani dnia. Jeśli wyczuwam jego obecność, udaję się w przeciwną stronę.

Cromwell pyta:

– Panie, czy wiesz, że cię nie zdradziłem? Wbrew temu, co myśli twoja córka?

Wolsey chodzi tam i z powrotem, ciągnąc za sobą swoją purpurę. W końcu rzecze:

– No cóż, Tomaszu… Ośmielam się twierdzić, że kobiety zawsze coś pomylą.

Wielkie zmęczenie, które ustąpiło, gdy codziennie mierzył się z Gardinerem i Norfolkiem, teraz wraca. To dziwne uczucie w okolicy serca, jakby było zmiażdżone, pozbawione swojego kształtu, teraz rozumie jako przejaw smutku. Czuje, że ciągnie za sobą zwłoki, zagarniając je szuflą: Roberta Aske’a, Toma Trutha, Henry’ego Norrisa i Willa Breretona, małego Francisa Westona i Marka Smeatona razem z jego lutnią. Nawet tych, których śmierci nikt nie może mu zarzucić: królowej Joanny, Harry’ego Percy’ego, Tomasza Boleyna.

Jego umysł rozważa pytania, które mu zadano, jakby przesłuchania wcale się nie skończyły. Przypomina sobie, co powiedział Richard Riche:

– W styczniu tysiąc pięćset trzydziestego piątego więzień powiedział do mnie: „Richardzie, gdy nastaną rządy króla Cromwella, ty będziesz księciem”.

Audley słabym głosem oponował:

– Riche, nie możemy wpisać tego do akt. Myślę, że to był po prostu żart.

Przypomina sobie wybuch Wriothesleya któregoś popołudnia:

– Myślał, że już jest królem. Zachowywał się jak król. Pamiętam, gdy francuscy kupcy przyjechali do Greenwich w roku tej mroźnej zimy. Mieli towary, które chcieli sprzedać królowi, i jego królewska mość je odrzucił, mówiąc, że wszystkie pieniądze wydał na walkę z pielgrzymami. Potem jednak, dostrzegając ich zmartwienie nadaremną podróżą, łaskawie zgodził się na zakupy. Ale lord tajnej pieczęci wyprosił ich z komnat królewskich i zawarł z nimi układ, dzięki któremu po niższych cenach kupił towary przeznaczone dla jego królewskiej mości.

Cromwell przypomina sobie ten dzień: lodowate światło w komnacie, towary wykładane dla skuszenia Henryka: aksamitna obroża dla psa, truskawkowe rękawy i dla niego, lorda Cromwella, morwowy jedwab. Per Risley powiedział: „Ostrożnie, panie”. Pamięta napięcie na twarzy Per Risleya. Nie sądził wtedy, że Per Risley zaleca mu ostrożność przed samym sobą.

*

Edmund Walsingham przychodzi niemal codziennie i zostaje tylko tyle, ile trzeba, by stwierdzić, że jego więzień pozostaje zdrowy na ciele i umyśle: jakby się obawiał, że podczas rozmowy mógłby się zarazić. Kingston wykonuje obowiązki członka rady i przebywa w Tower tylko w przełomowe dni. Cromwell ma więc za rozmówców jedynie Christophe’a, swojego strażnika i zmarłych, a i to nie w ciągu dnia, bo przy świetle duchy znikają: odchodzą z westchnieniem i sykiem powietrza. Zamieniają się w gwiżdżący przeciąg albo w zawias, który trzeba naoliwić, lub chowają się w zjawiskach naturalnych, w zbłąkanej mgle, kłębie dymu nad dogorywającym ogniskiem.

Cromwell żyje w strachu, że król cofnie zgodę na odwiedziny Rafe’a. Wydaje się jednak, że król nadal sobie życzy, aby więzień nie był odcięty od wiadomości. Lordowi Hungerfordowi grozi wyrok śmierci, informuje go Rafe.

– Francuski ambasador rozpuszcza plotkę, że Hungerford zgwałcił jego córkę. Ale taki zarzut nie został postawiony. Czarnoksięstwo i sodomia to aż nadto.

– Marillac się rozzuchwalił po wszystkich plotkach, które rozpuszczał na mój temat – mówi Cromwell. – Zdaje się, że nie poniósł żadnych konsekwencji.

Cromwell nie potrafi znaleźć w sercu ubolewania z powodu Hungerforda, choć oczywiście współczuje każdej uwięzionej istocie, która wie, że opuści celę, dopiero idąc na śmierć. Cromwell chciałby, żeby przyszedł do niego Wolsey na partię szachów, chociaż wie, że z prałatami nie powinno się grać, bo zawsze trzymają piona w rękawie. Tęskni za widokiem Tomasza Morusa z kilkudniowym siwym zarostem i zmęczonymi oczami, siedzącego przy stole jak dawniej: przy tym stole, który przyjął funkcję ołtarza, z płomieniem świecy szarpanym przez przeciąg. Podczas mokrej wiosny tysiąc pięćset trzydziestego piątego roku Morus wykonał sztuczkę, schodząc ze sceny, żeby wszystko, co dopiero miało się zdarzyć, wydało się już martwe jak srebrny zewłok, który tkwi w sieci pająka, gdy ten już zginął.

Teraz się mówi, że Morus jest męczennikiem, choć był tylko człowiekiem, który źle wyliczył swoje szanse. Cromwell pamięta swoją rozmowę z Chapuysem, gdy mu powiedział, że Morus chciał manipulować Henrykiem i zapewne miał rację, gdy myślał, że to potrafi; ale później napotkał na swojej drodze coś, czego nie przewidział: Annę Boleyn. My, doradcy, zwykle postrzegamy siebie jako ludzi z wizją i wiedzą, poważnie określamy swoją pozycję, przedstawiamy nasze plany i do późna w noc bronimy ich słuszności. Później zakrada się jakaś drobna dziewczyna, przewraca świecę, podpalając nam rękaw, a my oklepujemy się jak szaleni, chcąc ocalić skórę przed poparzeniem. Boli mnie, że taki podstępny złodziej jak Riche zdołał mnie przechytrzyć; że taki głupiec jak Pole zdołał przedziurawić moją łódź, a taki głupek jak Lisle pomógł mnie zatopić. Być może niektórzy powiedzą, że umarłem za Ewangelię, jak Morus umarł za papieża, ale zdecydowana większość nie uzna mnie za męczennika żadnej sprawy oprócz mojego własnego życia.

W połowie miesiąca król znów jest stanu wolnego. Najpierw synod biskupów, a później parlament działają, żeby go uwolnić. Anna zgadza się na wszystko, co jej zaproponowano, i zwraca pierścień ślubny. Rafe mówi:

– Parlament wystąpi do króla, żeby ponownie się ożenił. Dla bezpieczeństwa i komfortu królestwa. Nie bacząc na osobistą niechęć.

Wzdycha, mówiąc te słowa. Zaczyna czuć ciężar łańcucha otrzymanego wraz z urzędem królewskiego sekretarza.

Ani kropla deszczu nie pada. Upał nie słabnie. Zdaje się, że Henryk zamierza zabić swojego niewolnika zwyczajną bezczynnością. Ród Viscontich w Mediolanie wymyślił plan tortur, które trwały czterdzieści dni i dopiero po ich upływie więzień umierał, ale nie wcześniej. Pierwszego dnia można mu odciąć ucho. Następnego odpoczywa. Trzeciego dnia wyłupia się oko. Później znów odpoczywa. Ma jeszcze drugie oko, ale nie wie, kiedy zechcesz go oślepić. Piątego dnia zaczyna się zrywać skórę pasami. Nie chodzi o wydobycie z niego żadnej informacji. To tylko spektakl, który ma onieśmielić miasto.

W trzecim tygodniu lipca wznawiane są przesłuchania ze świeżymi zarzutami korupcji. Chodzi o sprawę, która ciągnie się już drugi rok i dotyczy okrętu należącego do brata konetabla Francji. Cromwell ma w głowie wszystkie fakty i jest pewny swego, ale widzi, że nie ma obrony przed wersją, którą przedstawiają Francuzi. Franciszek chce przyśpieszyć posłanie go na szafot.

– Jak na jego gust umieram zbyt powoli – mówi Cromwell w rozmowie z Gardinerem.

– Teraz to już nie potrwa długo – odrzeka biskup. – Lada dzień król podpisze ustawę uznającą cię za zdrajcę. Parlament kończy sesję. Jego królewska mość będzie chciał wyjechać z Londynu na lato.

– Co u bratanicy Norfolka?

Gardiner jakby posępnieje.

– Bardzo się cieszy ze swojego wielkiego szczęścia. Roztrzepana figlarna istotka. Ale nie mnie oceniać wybór króla.

– Noś to w pamięci – mówi Cromwell – a daleko zajdziesz, chłopcze. – Śmieje się. – Oczywiście, że jest roztrzepana i figlarna, bo jaka ma być w tym wieku? Nie chciałbyś, żeby zbyt dużo myślała. Historia jest przeciwko niej.

Gardiner się zamyśla:

– Boję się, że jest przeciwko nam wszystkim.

To ruchliwy dzień w Bell Tower: przychodzi też Norfolk z kolejnymi papierami dotyczącymi francuskiego statku.

– Masz napisać do rady na ten temat.

– Nie do króla osobiście?

– Jak najbardziej, pisz do króla. Ale przypuszczam, że będzie zbyt zajęty z moją bratanicą, żeby czytać twoje listy.

– Czy powiedział, jak mam umrzeć, milordzie?

Norfolk nie odpowiada.

– Mój syn Surrey uważa, że gdyby dać ci wolną rękę, to żadnego arystokraty nie zostawiłbyś przy życiu. Mówi, że teraz Cromwell oberwał własnym kijem. Teraz on doświadcza tego, czego doświadczało wielu ludzi na jego drodze, zarówno prostych, jak i wielkich.

– Nie dyskutuję z tym – odrzeka Cromwell. – Ale lordowi Surreyowi dałoby do myślenia, gdyby sobie wyobraził, że znalazł się tutaj w roli więźnia. Co prawda dzięki fortunie i królowi stoi wysoko, ale nie powinien zbytnio temu ufać, bo grunt pod naszymi nogami jest śliski.

– Powiem mu – zapewnia Norfolk. – Na Boga, robisz się moralizatorski. Mądrzy ludzie nie potrzebują takich ostrzeżeń. Myją oczy codziennie. Myślisz, że król kiedykolwiek cię kochał? Nie. Dla niego byłeś instrumentem. Takim jak ja. Urządzeniem. Ty i ja, mój syn Surrey jesteśmy dla niego jak trebusze, katapulty albo inna machina wojenna. Albo jak pies, który służył mu w sezonie łowieckim. Co się robi z psem po zakończeniu sezonu? Wiesza się go.

Norfolk wychodzi. Cromwell słyszy, że rozmawia jeszcze z Martinem przed drzwiami, ale nie potrafi zrozumieć, co mówi.

– Christophe! – woła. – Papier i atrament.

Christophe jest zaskoczony.

– Znowu?

Cromwell pisze do rady. Zaprzecza, że skorzystał na nieszczęściu brata konetabla czy na jego statku. Norfolk wie, argumentuje, był obecny, gdy sprawę nagłośniono, Fitzwilliam też. Biskup Bonner był posłem do Francji, będzie pamiętał całą sprawę. Na tę godzinę, gdy myśli i pisze, zapomina o swoich zmartwieniach, jakby znów zasiadł przy stole rady. Zaraz potem zaczyna list do Henryka. Ma mu wiele do powiedzenia, ale wie, że jeśli list wyjdzie poza konwencję supliki, Henryk nie będzie w stanie jej wysłuchać – nie tylko trzy razy, ale nawet raz. Czy człowiek może się ukorzyć bardziej, niż on już się ukorzył? Wczesnym popołudniem jest zmęczony. Przerywa pisanie. Odkłada pióro i pozwala się błąkać umysłowi. Chapuys znów jest w Londynie, przywrócony na stanowisko ambasadora. Znów się zaczyna stara gra, myśli Cromwell. Henryk kłania się Francuzom, by zaraz potem przyklęknąć przed cesarzem. Kardynał czułby się w swoim żywiole.

Tej nocy pojawia się Wolsey. Cromwell prosi go:

– Bądź mi ojcem. Zostań ze mną, dopóki nie będzie po wszystkim.

– Chciałbym zostać – odrzeka starzec – ale nie wiem, czy będę miał dość siły. – Wydaje się, że Wolsey, mamroczący pod nosem w rogu celi, jest przejęty własnym końcem. Mówi o świecach wokół jego łoża śmierci i o George’u Cavendishu trzymającym go za rękę. Opisuje wymizerowane twarze stojących nad nim mnichów z opactwa leicesterskiego. Mówi o swoim pośpiesznym pogrzebie, o którym zdaje się wiedzieć wszystko. – Dlaczego nie mam należytego grobowca, skoro zapłaciłem tak dużo temu twojemu Italczykowi? – pyta. – Gdzie są moje wielkie lichtarze? Dokąd poszły moje tańczące anioły?

*

Powodowany miłosierdziem Martin przychodzi z nim posiedzieć. Opowiada, że w ostatnich dniach Morus dużo mówił. Zawsze dużo mówił, ale niekoniecznie wtedy, gdy się chciało. Wracał pamięcią do czasów, gdy był chłopcem i uczył się w szkole u Świętego Antoniego. Nosił tornister przez West Cheap do Threadneedle Street. W zimowe poranki o szóstej ulice oświetlał tylko szron na bruku. Świnie Świętego Antoniego, mówili na nich, młodych kawalerów ze szkolnej ławy. Przy latarni się zbierali, żeby recytować łacińską liturgię.

– Czy kiedykolwiek opowiadał o Lambeth, o pałacu?

– O arcybiskupie Cranmerze? Nienawidził go.

– Nie, chodzi mi o Lambeth w czasach Mortona, gdy byliśmy młodzi. Tomasz Morus mieszkał tam jako chłopiec, przygotowywał się do Oxfordu i dzień w dzień ślęczał nad książkami. Czy wspomniał o mnie?

– O tobie? Co ty miałeś z tym wspólnego, panie?

Cromwell się uśmiecha.

– Też tam byłem.

*

Wujek John instruuje: „Widzisz te tace? To kolacje młodych szlachciców. Wszyscy pilnie się uczą, dlatego czasem budzą się w nocy i mocują się w myślach z jakimś trudnym problemem Pitagorasa albo Świętego Hieronima. Wtedy mają ochotę coś przekąsić, dlatego muszą mieć kawałek chleba w swoich szafkach i miarkę piwa. A teraz posłuchaj, chłopcze. Kojarzysz trzecie schody? Na samej górze mieszka tam pan Tomasz Morus. Nie lubi, żeby mu przeszkadzać, dlatego masz wejść cicho jak myszka. Jeśli na ciebie spojrzy, masz się z szacunkiem przywitać. Jeśli nie, na paluszkach wychodzisz z powrotem, żegnasz się tylko, mówiąc: «Z Bogiem». Zrozumiałeś?”.

Cromwell zrozumiał. Trzyma tacę i wyrusza na silnych nogach, przez które wygląda, jakby był dobrze karmiony. A gdyby usiadł na najniższym schodku, zjadł chleb i wypił piwo? Czy usłyszałby nocą, jak pan Morus krzyczy z głodu? „Dajcie mi jeść! Dajcie mi jeść!” – kwili Cromwell żałosnym głosem, wspinając się po schodach. „Święty Hieronimie, daj mi jeść!”

Na górze schodów diabeł w niego wstępuje. Kopniakiem otwiera drzwi i wrzeszczy:

– Panie Tomaszu Morus!

Młody uczony podnosi wzrok. Minę ma łagodną i zaciekawioną, ale otacza księgę ramieniem, jakby chciał ją chronić.

– Oto kolacja, panie Tomaszu Morus!

Z hukiem wsadza tacę do narożnej szafki.

– Zawias trzeba naoliwić – oznajmia. – Zajmę się tym jutro.

Kilka razy porusza drzwiami tam i z powrotem, żeby zapiszczały głośniej. Ma ochotę zapytać, czy Pitagoras to jakieś zwierzę, choroba czy kształt, który można narysować.

– Niech Bóg ma cię w opiece, panie Tomaszu Morus – krzyczy. – Dobranoc.

Już ma trzasnąć drzwiami, gdy pan Morus woła:

– Dziecko? – Cromwell ponownie wpada do pokoju. Pan Morus siedzi i wpatruje się w niego, mrugając powiekami. Ma czternaście, może piętnaście lat. Jest chudy. Walter przegnałby go z podwórka z głośnym śmiechem. – Jeśli dam ci pensa, nie zrobisz tego następnym razem? – pyta łagodnie.

Cromwell zbiega po schodach bogatszy. Podskakuje na każdym stopniu i gwiżdże. Ale tu mu wolno. Dostał zapłatę za to, żeby był cicho w pokoju, nie poza nim. Pan Morus będzie musiał sięgnąć głębiej do kieszeni, jeśli chce mieszkać w grobowej ciszy. Na dole Cromwell biegnie pograć w piłkę.

Przez pewien czas co wieczór snuł się po schodach jak duch, by Morus uznał, że niebezpieczeństwo minęło, aż nagle wpadał do pokoju, wrzeszcząc: „Jak się miewasz, panie?” i rzucając tacę na stół z takim impetem, że Morus rozchlapywał atrament. Gdy Morus przypomniał mu o otrzymanym wcześniej pensie, Cromwell szeroko otworzył oczy: „Myślałem, że to było tylko za ten jeden raz”.

Z westchnieniem i półuśmiechem pan Morus zapłacił.

Cromwell myślał, że Tomasz Morus poskarży się na niego zarządcy kuchni, który wezwie go i zbije. Może nawet sam arcybiskup wezwałby go i zbił albo, jako sługa Boży, tylko palnął mu kazanie. Na wypadek gdyby tak właśnie się stało, Cromwell zaplanował własne kazanie. Morton powinien się dowiedzieć tego i owego o swojej kuchni: o cynowych talerzach zsuwających się ze stołu do worka jakiegoś szubrawca i o palcach, które prosto z cipy jakiejś praczki wędrują do potrawki.

Ale nikt go nie wezwał. Nikt go nie zbił, jeśli nie liczyć tych, którzy bili go od zawsze: jego ojca Waltera, jego sióstr, wujów, ciotek, księdza, jeśli akurat zdołał go złapać, taty Siona Madoca oraz różnych członków rodziny Williamsów i Wycków. Ale Tomasz Morus nigdy go nie uderzył, nawet czyjąś ręką. Cios Morusa został odroczony. Cromwell czuł, że wisi nad nim w powietrzu przez wszystkie te lata, gdy Morus polował na heretyków, najeżdżając na sklepy i domy jego przyjaciół w mieście. Wreszcie cios spadł, ale w zaskakującym kierunku: to Morus ucierpiał, wyekspediowany na szafot w mokry czerwcowy dzień, w jeden z tych dni, gdy wiatr wydaje się atakować ze wszystkich kierunków naraz – trzepotał koszulą, gdy stał z odsłoniętym karkiem, krople deszczu spływały po jego twarzy jak łzy i delikatna mgiełka unosiła się nad murami Tower, zdając się zamieniać je w szarą nabrzmiałą rzekę. To była łatwa śmierć jak na możliwości śmierci: pojedyncze uderzenie.

Gdy się spotkali jako dorośli mężczyźni, Morus zupełnie go nie pamiętał.

*

Eustachy Chapuys wraca do Londynu, który bardzo się zmienił: powietrze ponure od podejrzeń, królowa najpierw przyjęta, później odprawiona. Król wymiata nie tylko tych, których uznaje za heretyków, ale też niedobitki papistów, przez co więzienia są pełne. Ambasador wygląda na zmęczonego i słabowitego, jak mówią. Nie wyraża radości z powrotu na dawne stanowisko. On, Cromwell, wie, że nie ma sensu prosić go o odwiedziny – jako człowiek rozsądny Chapuys nawet by się do niego nie zbliżył – ale zadaje sobie pytanie: czy ambasador znajdzie się wśród widzów, gdy nastąpi mój koniec? Nie chce, żeby jego syn patrzył, nawet jeśli to będzie zwykłe ścięcie. Pamięta, jak Grzegorz cierpiał podczas egzekucji Anny Boleyn, która była dla niego obcą osobą. Mówi do Rafe’a:

– Już czas, żeby Grzegorz napisał do króla list, w którym się mnie wyrzeknie. Powinien źle się o mnie wyrażać. Niech napisze, że nie ma pojęcia, jak może być powiązany z takim zdrajcą. Niech błaga o szansę odkupienia moich błędów i występków w służbie jego królewskiej mości.

– Tak – zgadza się z nim Rafe – ale wiesz, jak wyglądają listy Grzegorza. „Teraz nie mam czasu pisać więcej”. – Robi pauzę. – Powiedziałem, żeby zrobiła to jego żona Bess. Jako siostra zmarłej królowej najlepiej potrafi poruszyć serce króla.

Ja, myśli Cromwell, zawsze byłem szybki we wszystkim, Rafe Sadler jest szybki, kiedy trzeba.

– Nie wątpię, że nawet przy swoim nowym szczęściu Henryk będzie pamiętał o królowej Joannie.

Rafe mówi:

– Nie wolno okazywać smutku po śmierci zdrajcy, ale Richard Cromwell mówi, że przywdzieje żałobę.

– Nie powinien – spokojnie stwierdza Cromwell. – Powiedz mu, że to odradzam.

Mimo wszystko się uśmiecha. Rafe się rozgląda.

– Mam poprosić Edmunda Walsinghama, żeby cię przeniósł gdzie indziej? To miejsce budzi we mnie niepokój.

– Można się przyzwyczaić. Gdy się wejdzie na ten taboret, widać kawałek Byward Tower. Spróbuj.

Rafe niczego nie zobaczy, bo jest zbyt niski. Ale wchodzi na taboret, żeby się odwrócić twarzą do ściany i opanować emocje, później obejmuje swojego pana ostatni raz i wychodzi, zanurzając się w upale popołudnia.

Gdy drzwi się zamykają i kroki Rafe’a milkną, Cromwell sięga do książek. Tomy legend i kompendia świętych: legendy pocieszające. Dzięki Bogu ich nie zabrali; ale muszę zadbać, myśli, żeby się nie zagubiły potem. Zostawię list dotyczący tej garstki rzeczy, które mi zostały. Mam nadzieję, że moja wola zostanie uszanowana.

Czyta dzieło Erazma Przygotowanie do śmierci, powstałe zaledwie pięć, może sześć lat temu pod patronatem Tomasza Boleyna. Męczą mu się oczy, wolałby raczej patrzeć na obrazki. Odkłada książkę na bok i przegląda drzeworyty. Patrzy na Ikara, który ze stopionymi skrzydłami spada w morskie fale. To Dedal wymyślił skrzydła i poleciał pierwszy, ostrożniej niż jego syn, szurając nad labiryntem, obijając się o mury, szybując nad oceanem tak nisko, że moczył stopy. Później, gdy uniósł go wiatr, chłopi zadzierali głowy, przypuszczając, że widzą bogów albo olbrzymie ćmy. Gdy nabierał wysokości, rzemieślnik musiał choć raz pomyśleć, poczuć w sercu i kościach: „To działa!”. I ta jedna chwila była warta całej reszty jego życia.

*

Po południu 27 lipca konstabl i dowódca przychodzą razem. Kingston oznajmia:

– Panie, król okazuje ci łaskę dotyczącą sposobu śmierci. Umrzesz od topora i niech mi będzie wolno powiedzieć, że z radością przyjmuję tę wiadomość… – Urywa. – Proszę mi wybaczyć, wasza lordowska mość. Chodziło mi o to, że wasza lordowska mość często prosił o taką łaskę dla innych i rzadko spotykał się z odmową.

Więc nie dożyję do sierpnia, myśli. Nie zobaczę zajęcy uciekających przed żniwiarzem, chłodnej porannej rosy po dniu Świętego Bartłomieja. Ani spadających liści, ani ciemnoniebieskich nocy.

– Czy to już jutro?

Kingstonowi nie wolno go informować, ale Walsingham mówi gładko:

– Jeśli wasza lordowska mość odmówi dziś nocą modlitwę, to roztropnie uczyni.

Kingston rezygnuje z pozorów.

– Pojawię się tradycyjnie o dziewiątej. Z tobą pójdzie lord Hunger­ford.

Więc umrę z monstrum, myśli, a raczej człowiekiem, który narobił sobie monstrualnych wrogów i z wielką wyobraźnią urabiał skazanych do ich pragnień.

Walsingham pyta:

– Życzysz sobie spowiednika?

– Jeśli mogę, poproszę o Roberta Barnesa.

Obaj patrzą po sobie.

– Musisz wiedzieć, że został skazany – informuje go Walsing­ham. – Za dzień lub dwa pójdzie na Smithfield.

– Sam?

– Z księdzem Garrettem i ojcem Williamem Jerome’em. Czekamy na rozkazy. Spodziewamy się, że lada dzień zawiśnie też kilku papistów, wśród nich Thomas Abel, który był kapelanem księżniczki aragońskiej.

Garrett, Jerome: przyjaciele Cromwella i Ewangelii. Abel, odwieczny oponent. Tłoczny tydzień, myśli.

– Mam nadzieję, że wystarczy kompetentnych ludzi.

Kingston odrzeka cierpko:

– Robimy, co możemy.

Cromwell wstaje z miejsca. Chce zostać sam.

– Nie upłynęło wiele czasu od mojej ostatniej spowiedzi, a odkąd tu trafiłem, niewiele miałem okazji, żeby grzeszyć.

– Nie w tym rzecz. – Kingston jest zakłopotany. – Trzeba przejrzeć całe swoje życie, wówczas się odkrywa nowe grzechy.

– Wiem o tym – odrzeka Cromwell. – Żyję tu z Tomaszem Morusem. Czytam książki. Wszyscy umieramy, tylko w różnym tempie.

Walsingham mówi:

– Książę Norfolk poprosił, by poinformować waszą lordowską mość, że jutro król poślubi Katarzynę Howard.

*

Christophe proponuje:

– Przyniosę swój siennik. Zostanę przy tobie dziś w nocy.

– Nie musisz się bać – uspokaja go. – Nie skończę ze sobą. Ufam, że kat uczyni to szybciej, niżbym mógł to zrobić ja.

– Napiszesz listy?

Cromwell zastanawia się nad tym.

– Nie. Wszystko już załatwiłem.

Odsyła Christophe’a, żeby się pławił w słońcu, pił za jego zdrowie i siedział senny na murze pośród innych służących, prawdopodobnie rozprawiając o niepewności swojego losu z takimi panami.

Zastanawia się, jak będzie jutro. Rangą jest wyższy od Hungerforda, umrze więc pierwszy. Decyzja króla oszczędziła mu bólu i wstydu. Będzie się modlił za celny cios. Przypomina mu się, jak Anna Boleyn zamawiała szaty koronacyjne: „Tomasz musi przywdziać szkarłat”.

Na szafocie pochwali króla: jego miłosierdzie, jego łaskę, troskę o wszystkich poddanych. Tego się od niego oczekuje, ale też ma obowiązek wobec tych, których zostawia wśród żywych. Powie: „Nie jestem heretykiem, umieram jako członek Kościoła powszechnego”. I niech tłum rozumie to, jak chce. Chociaż każdy człowiek boi się poznać godzinę swojej śmierci, chrześcijanin bardziej się obawia nagłego końca, jaki jego ojca spotkał: mors improvisa nie zostawia czasu na żal za grzechy. Sąsiedzi z Putney uważali, że Walter Cromwell poprawił swoje życie, skończył z piciem, awanturami i bójkami. Ale pewnej nocy pokłócił się ze współadministratorem kościoła – i nie była to pobożna dyskusja, lecz kłótnia o walkę kogutów. Walter zostawił swojego rywala z podbitym okiem, wrócił do domu, kopniakiem otworzył drzwi i krzyknął, żeby dać mu jeść. Był blady i spocony, mówili świadkowie, mimo to rzucił się na półmisek wędlin, przez cały czas pomstując. Potem narzekał na kolację i rozcierając klatkę piersiową, mówił, że dostał po niej boleści. Pięć minut później padł twarzą na stół. Położyli go płasko na podłodze. Wrzasnął: „Cholera jasna, krztuszę się. Podnieście mnie, podnieście…” i to były jego ostatnie słowa.

Na pogrzeb przyszedł spory tłum. On, Tomasz, opłacił mszę za spokój jego duszy.

– Myślisz, że to się na coś zda? – zapytał w kościele.

– Nie rozpaczaj nad nim – odpowiedział mu duchowny. – Był brutalny, ale nie aż taki zły.

– Nie chodziło mi o to, czy modlitwa pomoże Walterowi. Pytałem, czy w ogóle pomaga jakiemukolwiek zmarłemu. Bóg patrzy na nas przez całe nasze życie. Jeśli ktoś żył tak długo jak Walter, to Bóg z pewnością zdążył wyrobić sobie pogląd na jego temat. Chyba że Bóg nie zawsze wie.

– Moim zdaniem to zakrawa na herezję – stwierdził duchowny.

– Oczywiście, że tak. Uderza cię po kieszeni. Bo jeśli Bóg ma swoje zdanie, to jaki pożytek z twoich modłów za duszę, twoich różańców i opłat za tysiącletnie msze?

Pamięta, jak pobity i połamany leżał na dziedzińcu gospody w Putney. Piętnastolatek, nad nim jego ojciec, na bruku rozmazana jego krew, sznurek odstający od skóry buta jego ojca. Walter wrzeszczy na niego, on odwrzaskuje, je voudrais mourir autrement – nie tutaj, nie teraz, nie w taki sposób.

Ale nie, jednak nie krzyczałem, myśli. Nie mówiłem wtedy po francusku. Obszarpany, obolały podniosłem się z ziemi i przeprawiłem przez Wąskie Morze. Walczyłem w wojnach innych ludzi dla pieniędzy, aż wreszcie znalazłem w sobie dość zdrowego rozsądku, żeby zacząć zarabiać w lżejszy sposób: Cremuello do usług, twój cień odbity w szybie.

Pewnej nocy dawno temu w Wenecji spostrzegł kobietę, zjawę w wodnej mgiełce. To była kurtyzana. Pozwoliła, żeby jej leniwy śmiech niósł się za nią po wodzie; później pasmo jej żółtego szala było jedynym kolorem, stukot jej butów na bruku jedynym dźwiękiem. Po chwili otworzyły się drzwi w ścianie i pochłonęła ją ciemność. Zniknęła tak szybko i tak całkowicie, że zaczął się zastanawiać, czy mu się nie przyśniła. Pomyślał wtedy: Jeśli kiedykolwiek będę musiał zniknąć, Wenecja jest tym miejscem, do którego przyjadę.

Bywało, że w tamtych czasach z mokrymi powiekami budził się ze snów, które groziły mu zatopieniem; budził się między językami, nie wiedząc, gdzie jest, ale przepełniony nieokreśloną tęsknotą za byciem gdzieś indziej. Wraca myślami do dzieciństwa, do dni spędzonych nad rzeką, spędzonych na polach. Jego życie było wypełnione uciekinierkami. Pamięta macochy, które Walter przyprowadzał do domu: zanim zaczynała na dobre wykonywać swoje obowiązki domowe, Walter już ją wyganiał albo sama wybiegała wzburzona z ubraniami spakowanymi w węzełek. Myśli o swoich córkach, Annie i Grace: może teraz spotka je jako dorosłe kobiety? Myśli o córce Anzelmy poruszającej się powoli w jego domu, o jej łagodnych pełnych ciekawości oczach wychwytujących rzeczy, które do niego należały, jego pieczęć, książki, wreszcie globus, przy którym zapytała: „A ta wyspa to gdzie jest? Czy to Nowy Świat?”.

Mówią mu, że do domu przy Austin Friars wprowadził się Wriothes­ley. Król nakazał mu zlikwidować domostwo Cromwella. Za dnia Per Risley przechadza się po pokojach, zadowolony, wdychając zapach papieru i atramentu, wody różanej i żywicy. Nocą po podłodze stąpa lampart, wciągając zapach futra od dawna martwych zwierząt, spanieli i marmozet, zerkając do góry na milczącego słowika w klatce; wyczuwa zapach mięs gotowanych przez dekadę na obiady i zapach kości myszy za boazerią; matowym obojętnym wzrokiem podąża za lotem ptaka za oknem. Cromwell myśli: Wydałem setki funtów na te szyby. Wriothesley nie może zlikwidować mojego domostwa. Może co najwyżej przejść przez szkło i rozbić je, i krwawić z tysiąca skaleczeń.

Wraca Christophe. Wygląda niepewnie: alkohol albo słońce, albo coś innego. Cromwell mówi:

– Mogłeś zostać tam dłużej. Nie brakowało mi towarzystwa.

W lipcu noce są krótkie. Gdy światło zaczyna niknąć, Cromwell znów posyła Christophe’a na zewnątrz, żeby poszukał mu czegoś na kolację. W tym czasie myśli o niebie i piekle. Gdy wyobraża sobie piekło, przychodzi mu na myśl jakieś zimne miejsce, nieużytki, nabrzeże, bagno, pomost. Walter wrzeszczący najpierw w oddali, a później coraz bliżej. Tak będzie, nie sam ból, lecz nieustanny lęk przed bólem, ciągły strach przed niepowodzeniem, świadomość, że będzie się ukaranym za coś, na co nie miało się wpływu i czego nawet się nie postrzegało jako złe; niezgoda w piekle będzie wieczna, powtarzająca się wciąż od początku, gwałtowna kłótnia przenoszona do sąsiedniego pokoju. Gdy myśli o niebie, wyobraża je sobie jako wielkie przyjęcie zorganizowane przez kardynała; jak to pole w Pikardii, Pole Złotogłowia, z pałacami zbudowanymi w nieprawdopodobnych i mało znaczących miejscach, z całymi akrami czystego szkła chwytającego słońce. Ale jego pan powinien zbudować Pole Złotogłowia w łagodniejszym klimacie. Możliwe, myśli, że jutro o tej porze będę zamieszkiwał w jakimś życzliwszym mieście: wydłużające się niebieskie cienie, ostatnie promienie słońca zmiękczające linie dzwonnic i kopuł; damy klęczące w niszach na modlitwie, mały pies z pierzastym ogonem przechadzający się po ulicach; obojętne synogarlice przycupnięte na złoconych iglicach.

*

Po kolacji pakuje książki. Poprosi Kingstona, żeby je wysłał do Rafe’a. Odkłada Clenardusa, jego gramatykę. Cromwell nie zrobił wielkich postępów w hebrajskim, po części dlatego, że był zajęty sprawami króla; żaden więzień przed nim nie był tak przyparty do muru ani nie potrzebował tyle atramentu. Żałuje, że nigdy nie poznał tego uczonego, Nicolasa Cleynaertsa, bo tak się naprawdę nazywa. Antwerpscy przyjaciele Cromwella mówili mu, że Cleynaerts jest wielkim lingwistą, który spędził wiele godzin przy lampie, przez niejedną ostrą na północy zimę ucząc się kopiowania pętelek i zawijasów arabskiego pisma. W poszukiwaniu ksiąg w tym języku pojechał kilka lat temu do Salamanki, stamtąd zaś do Grenady, tylko się jednak rozczarował: Inkwizycja bardzo aktywnie aresztuje pisma Arabów. Niektórzy twierdzą, że Cleynaerts pojedzie później do Afryki, gdzie nauczy się czytać świętą księgę mahometan. Cromwell wyobraża sobie uczonego spacerującego po bazarze. Jego dieta będzie się składała z daktyli i oliwek, i gruszek w miodzie, i wody z kwiatu pomarańczy, i z jagnięciny w morelach pieczonej z szafranem.

Życie przemierzasz po pustej drodze, mając wiatr w plecy. Jesteś głodny, a twoją duszę niepokoi gęstniejący mrok. Gdy jednak docierasz do celu, okazuje się, że odźwierny cię poznaje. Z pochodnią prowadzi cię przez dziedziniec. Wewnątrz jest kominek i flaszka wina; jest świeca, a obok świecy książka. Sięgasz po nią i okazuje się, że ktoś założył twoją stronę. Siadasz przy kominku, otwierasz w zaznaczonym miejscu i zaczynasz czytać swoją historię. I czytasz długo w noc.

O dziewiątej wieczorem 27 lipca klęka i odmawia modlitwę. Zastanawiał się, jak rozpozna swoich zmarłych, gdy stanie na sądzie ostatecznym. Ale gdy przeczekuje tę ostatnią noc, dostrzega, jak bardzo są widoczni, jak lśnią. Zamienili się w iskrę, w jeden moment. Między żebrami mają powietrze, przez ich ciało przezierają snopy światła jak przez plaster miodu, a szpik ich kości jest zmieszany z Bożą łaską.

Zdaje mu się, że widzi chłopaka od oprawiania węgorzy, który zerka na niego z rogu celi. „Wynocha stąd, szczylu”, mówi.

Najpierw nie śpi, potem prawdopodobnie już tak. Śnią mu się cztery kobiety, zawoalowane, stojące przy jego łóżku. Budzi się i szuka ich w ciemności, ale znajduje tylko Christophe’a chrapiącego na sienniku. Wyobraża sobie Christophe’a w Calais przy Calkwell Street, z warkoczami włosów, w nieopisanym fartuchu. Kto by przypuszczał, że ten chłopak będzie mu towarzyszył podczas ostatniej nocy? Myśli o pamięci, jej nawisach i wnękach, o jej sklepieniach.

Później chyba znów zasypia, bo widzi siebie jako dziecko. Wokół niego zwiewne kształty towarzyszy zabaw, innych synów, których miał Walter, synów urodzonych przed nim, którzy zmarli. Widzi tych swoich starszych braci, trzech lub czterech klęczących, z profilu, wyrzeźbionych na końcu ławy albo malowanych na ścianie. Są ustawieni od najwyższego i najdłuższego umarłego, kończą się na nim, najkrótszym i najniższym.

W półśnie zadaje sobie pytanie: czy Walter mówił o takich synach? Nigdy, a przecież ilekroć ojciec był z niego niezadowolony i to niezadowolenie wyrażał, powiedzmy butem albo pięścią, Cromwell czuł ich kruchą martwą obecność, ich milczące współczucie, lekki podmuch w powietrzu.

Słysząc poranne bicie w dzwony, siada na łóżku. Stawia stopę na podłodze. Christophe coś mruczy: modlitwę, ma nadzieję. Widzi siebie na bruku Florencji niewyobrażalnie poranionego, czołgającego się do bramy domu Frescobaldich.