II

Światło
28 czerwca 1540

Więzień myśli tylko o posiłkach.

– Christophe, gdzie moje śniadanie? I woda do mycia? Nie mogę spotkać Boga w takim stanie.

Zimny pot. Przesuwa ręką po policzku. Bali się przysłać mu brzytwę. Każdy by się bał.

Christophe wchodzi z chlebem i piwem.

– Martin już niesie pieczonego kurczaka na zimno.

– Dobrze. Zobaczymy, czy da się coś od niego wyciągnąć. O której mniej więcej po mnie przyjdą. – Cromwell nie wierzy w punktualność Kingstona. Anna czekała cały dzień.

Ale Martin nie ma już wielu słów dla więźnia, który jest zadaniem prawie zakończonym. Ciekawe, myśli Cromwell, że ludzie nie patrzą na człowieka, który umiera. Ale też umierający człowiek nie chce patrzeć na ludzi. Bo widzi wzorzec, którego nie może naśladować.

Ziewa. Ale mówi do siebie: Nie możesz być zmęczony. Skoro każdy kolejny dzień człowiek powinien przeżyć tak, jakby był dniem ostatnim, to umierać też powinien tak, jakby po śmierci miał następować kolejny dzień.

Martin się odzywa – do Christophe’a raczej niż do niego:

– Chodzi o lorda Hungerforda. Nie wiedzą, jak go doprowadzić. W nocy widział diabła. Leży na podłodze i drze się jak pijany.

Z Kingstonem przychodzą szeryfowie William Laxton i Martin Bower. Witają go uprzejmie:

– Jesteś gotowy, lordzie Cromwell? Bo my jesteśmy gotowi na ciebie.

Wręczają mu monety, które przekaże katowi jako zapłatę za usługi. Jego płaszcz także stanie się własnością kata. Myśli, że powinien był wybrać ten fioletowy. Albo jaskrawopomarańczowy, który kiedyś tak zmartwił Wriothesleya. Przychodzi mu na myśl, że gdy już umrze, dzień potoczy się dalej: będzie pora obiadu albo niewiele przed nią, zabulgoczą zupy, szczękną chochle, mięsiwa szybko się zsuną z rusztów na talerze; tysiące psów obudzą się ze snu i zaczną machać ogonami; serwetki najpierw zostaną rozwinięte, a później przerzucone przez ramię, palce zanurzą się w wodzie różanej i połamią chleb. Gdy po zmieceniu resztek cynowe talerze utworzą stos do zmywania, jego ciało będzie już mięsem, a kat zacznie czyścić ostrze.

– Jakieś wiadomości? – pyta Martin. Chętnie je zaniesie, by otrzymać zapłatę od krewnych zmarłego.

– Powiedz mojemu synowi… – Milknie. – Powiedz panu Sadlerowi… nie, nieważne. Poślij do mojego domu przy Austin Friars i przekaż Thomasowi Avery’emu… – Nie, Avery’emu nie trzeba powtarzać dwa razy. – Zwraca się do szeryfów: – Kupiec z Plymouth nazwiskiem William Hawkins załadował okręt do Brazylii. Zabiera ołów i miedź, tkaniny wełniane, grzebienie i noże oraz dziewiętnaście tuzinów szlafmyc. Już się nie dowiem, co mu z tego wyjdzie.

Obydwaj szeryfowie mruczą współczująco. Niewątpliwie żałują, że nie zainwestowali.

Ogląda się przez ramię.

– Christophe, weź miotłę i zamieć podłogę.

Twarz chłopaka się marszczy.

– Panie, muszę ci towarzyszyć. Jakiś służący pozamiata. Tutaj – po omacku szuka za pazuchą – tutaj mam medalik, jest święty, dała mi go matka, weź go, na miłość Chrystusa.

Cromwell odrzeka:

– Po co mi jakaś podobizna, skoro niedługo zobaczę twarz Boga.

Christophe trzyma medalik na wyciągniętej dłoni.

– Panie, zabierz go dla niej. Ona czeka tam na niego.

Godzi się przyjąć medalik i mieć go przy sobie. Pamięta ten, który dała mu siostra: leży gdzieś na dnie morza.

– A teraz, Christophe, wykonaj moje ostatnie polecenie. Gdy zamieciesz podłogę, możesz podążyć za nami, ale pamiętaj, żadnych awantur. Muszę się modlić, jak rozumiesz, nie przerywaj więc mojej modlitwy. Martin, ty też módl się za mnie w godzinę mojej śmierci. Później, jeśli będę mógł, ja się pomodlę za ciebie.

Przypomina sobie, co powiedział Jerzy Boleyn o sztuce Robin Goodfellow. Gdy królowie i królowe schodzą ze sceny, wchodzi aktor z miotłą i świecą, by pokazać, że przedstawienie się skończyło.

*

Wczesne światło jest delikatne, niebo ma jasnoniebieski kolor. Cromwell czuje, że to będzie kolejny upalny dzień. Musi wyjść z fortecy i dotrzeć aż na Tower Hill, gdzie ustawili publiczny szafot.

Z niedowierzaniem patrzy na najeżone szeregi strażników.

– Pójdą wszyscy? – pyta Kingstona.

– Zaczekajcie, zaczekajcie! – krzyczy kapitan straży. – Stop! Stop!

To tylko Hungerford. Jest wleczony przez dwóch funkcjonariuszy, nogami szoruje po ziemi, ma otwarte usta. Zamiar jest taki, żeby obydwie procesje się połączyły. Szkliste oczy Hungerforda przebiegają po nim, jakby był kimś obcym.

– Milordzie? – odzywa się do niego. – Zostało nam już bardzo mało czasu i ufam, że nasz ból będzie krótki, choć ostry. Bądź mężczyzną, nie trać nadziei! Jeśli naprawdę żałujesz za wszystko, co zrobiłeś, to łaska Boża jest nieprzebrana.

Cromwell spędził w więzieniu czterdzieści osiem dni i przez ten czas prawie nie wychodził na zewnątrz. Nawet takie światło wydaje mu się oślepiające. Znów myśli o spacerze Tyndale’a po blichu. Rafe ma rację, stwierdza w duchu, zawsze narzekamy na pogodę i dzisiaj nie jest taka, jak powinna być. Anglik umiera przemoczony, stojąc na deszczu, który zalewał go przez całe życie. Później czai się na swoich dawnych terenach we mgle i mżawce, nikt więc nie może być pewien, czy jest żywy, czy umarły. Klimat go chroni, jak zwinięta dłoń chroni płomień świecy.

Są poza murami fortecy na Tower Hill. Tłum zmierzający na miejsce egzekucji stąpa po swoich własnych zmarłych, pramatkach i praojcach. Ponoć ziemia skrywa tu kości mieszkanek i mieszkańców Londynu zabitych przez zarazę. Padali na ulicach i umierali tam, gdzie padli, a wynoszeni byli w takim pośpiechu, że grzebano ich w dobrych butach, nawet z nieodciętymi sakiewkami, pod ziemią leży więc fortuna, gdyby ktoś się odważył ją rozkopać.

Nie jest jasne, czy londyńczycy ryczą, żeby go pożałować, czy żeby potępić. Ale król wystawił około sześciuset żołnierzy, więc to bez różnicy. Po ciszy w Bell Tower Cromwell czuje się jak na polu bitwy, idąc w rytm werbla: tram-tam-ta-ram-ta.

Scaramella rusza w bój, tram-ta-ram-ta…

Księga jego serca się rozwija, kolejne linijki się usuwają. Między modlitwami biegną wersy:

Jestem, jaki jestem, taki pozostanę,

A nikomu wiedzieć to nie będzie dane.

Złe mam myśli czy dobre, wolne czy spętane.

Jestem, jaki jestem, taki pozostanę.

(…)

Wedle woli teraz wszystko ocenicie

Prawda to czy fałsz jest, sami to zważycie,

Niżeście słyszeli, więcej nie słyszycie

Jestem, jaki jestem, cokolwiek zrobicie.

Jego serce dudni, jakby miało wyskoczyć z piersi. Za plecami słyszy kolejne bębnienie: tram-ta-ram-ta. Przez to myli się rytm jego własnego serca – pik-pik, bum-bum. Czuje, jak napływająca krew się zatrzymuje niczym przypływ, który za chwilę się cofnie. Odwraca głowę, przygnębiony, w stronę źródła tego harmidru, bębna wśród tłumu. Strażnicy się ścieśniają, jakby chcieli zasłonić mu widok. Dlaczego? Czy myślą, że to jakiś sygnał? Tram-ta-ram-ta: czy myślą, że Cromwell liczy na ratunek?

Scaramella dla parady…

– Uważaj, jak idziesz, milordzie – odzywa się jeden ze strażników. I Cromwell uważa, i okazuje się, że stoi u stóp szafotu.

– I tak się dociera do końca – mówi.

Staje przed nim Thomas Wyatt. To Wyatt napisał ten wiersz, któż by inny? „Oceniaj po kolei, prawda albo fałsz”… Wyatt wyciąga do niego ręce. Cromwell nie został związany, może więc je chwycić.

– Nie płacz – mówi. – Jeśli jest coś do wybaczenia, to wybaczam. Pamiętaj, że to nie dotyczy Stephena Gardinera. Ale wybaczam królowi. Uspokój się, a usłyszysz, jak to robię.

Przychodzi mu na myśl, że w oczach Wyatta jest śmierć. Kto lepiej by ją rozpoznał niż ja? Twoi wrogowie się ucieszą. Twoja radość przyjdzie później.

– Wchodzimy na górę – zapowiada jeden ze strażników.

Cromwell próbuje strząsnąć z siebie ich ręce.

– Sam wejdę – mówi.

Jego serce nadal pędzi, wyskakuje. Ale strażnicy podtrzymują skazańca, czy tego chce, czy nie. Zdarzało się, że ludzie tracili równowagę. Bywało, że spadali. Robili najróżniejsze rzeczy. Lordowie stali spokojnie przed śmiercią, ale też bywało, że wstawali po śmierci. W czasach naszych przodków Thomas Fitzalan, który nosił tytuł hrabiego Arundel, został ścięty toporem na tym właśnie miejscu i jego zwłoki skoczyły na nogi, żeby odmówić Ojcze nasz. Wszyscy kaci rozprawiają o tym na wszystkich swoich tajnych zebraniach, jakby to był fakt.

Jego stopa wchodzi na schodek szafotu. Umysł ma spokojny, ale ciało reaguje po swojemu, a częścią tej reakcji jest drżenie. Znów odwraca głowę. Nie szuka łaski. Wie, że król jest zajęty ślubem. Chce tylko sprawdzić, skąd dochodzi ten hałas, żeby go uciszyć, bo chce umrzeć, słuchając własnego serca, dopóki wiersz i modlitwa nie umilkną, a serce go nie uciszy.

Potem w gęstym tłumie dostrzega Christophe’a. Chłopak prze naprzód, machając rękami. Boże, żeby tylko nie miał przy sobie żadnej broni. Cromwell obawia się bijatyki.

– Milordzie, milordzie! – krzyczy Christophe. Strażnicy tworzą mur, ale ramię Christophe’a wciska się między nich, jakby chciało go dotknąć. Jeden ze strażników podnosi opancerzoną pięść. Rozlega się trzask. Cromwell widzi twarz Christophe’a wykrzywioną w niedowierzaniu i bólu. Wyciągając rękę niczym złamane skrzydło, chłopak złorzeczy: – Henryku, królu Anglii! Ja, Christophe Cromwell, przeklinam cię. Duch Święty cię przeklina. Twoja własna matka cię przeklina. Oby splunął na ciebie trędowaty. Oby twoja dziwka miała ospę. Obyś wyszedł w morze na okręcie z dziurą w dnie. Oby wody twojego serca podniosły się i wypłynęły ci nosem. Obyś wpadł pod wóz. Niech gangrena ogarnie cię od stóp do głowy, ale niech posuwa się powoli, żebyś umierał siedem lat. Niech Bóg cię zmiażdży, a piekło pochłonie!

Christophe zostaje odciągnięty na bok. Tłum jest tak gęsty, że Cromwell ledwo odróżnia poszczególne twarze. Na taki spektakl zawsze są rezerwowane miejsca dla dworzan, lecz Cromwell nie zaszczyca ich spojrzeniem. Wszystkie krwawe wody przepłynęły pod mostami. „I nie ma już szczęścia dla mnie”.

Staje twarzą w twarz z katem. Tłum robi się malutki, jakby się oddalił. Z ust kata czuć alkohol. Niezbyt udany początek. Wyobraża sobie Waltera stojącego obok: „Na Chrystusa żywego, kto ci sprzedał ten topór? Oszukali cię. Chodź tu, dajże topór mojemu chłopakowi. On dobrze go naostrzy”.

Przychodzi mu na myśl, żeby sięgnąć po topór i powalić kata, ale takie jest już życie, że na koniec wystawia nas do walki, której nie możemy wygrać. Swego czasu pomógł wielu, którym brakowało praktyki albo umiejętności. W innych okolicznościach wyjąłby topór z drżącej ręki kata i powiedział cierpliwie: „Zobacz, tak się to robi”.

Mężczyzna wyciąga rękę. Cromwell rzuca mu na dłoń zapłatę.

– Nie bój się uderzyć. Wahaniem nie pomożesz ani mnie, ani sobie.

Mężczyzna klęka. Cromwell pamięta słowa, które padną.

– Wybacz mi to, co muszę zrobić. To mój zawód i mój obowiązek. Mam tu chustę, panie. Czy chcesz, abym zakrył ci twarz?

– W jakim celu? – Chyba tylko po to, żeby oszczędzić ciebie.

– Milordzie, musisz klęknąć. Gdy będziesz gotów, oprzyj głowę na tym pniu.

Po szybkim końcu Anny rozmawiał z katem. Odczytał słowa wygrawerowane na głowni. Speculum justitiae, ora pro nobis. Na ostrzu topora nie umieszcza się napisów.

Klęka. Modli się. Uderzenia bębna. Tram-tram-ta-ram-ta. Błysk czerwieni. To wszystko, co muszę zrobić, pójść za moim panem, tylko tyle i nic więcej. Wyciągnąć rękę, żeby sięgnąć do trenu jego szaty. Szukać szkarłatnej plamy, iść za nią.

Pochyla się, żeby umrzeć. Skoro inni mogą, myśli, to ja też. Wdycha coś do płuc: słodkawą woń trocin; skądś dobiega go zapach kuchni u Frescobaldich, czosnku i kwiatu goździkowca. Kątem oka widzi ruch, gdy widzowie klękają i odwracają głowy. Ma spierzchnięte usta, ale chce się modlić, dopóki żyje. „Całą moją ufność i nadzieję pokładam w twojej najlitościwszej dobroci”… Wyczuwa ruch na tle nieba. Cień przesłania mu widok. Jego ojciec tu jest, w powietrzu unosi się głos Waltera: „Teraz wstawaj”. A on leży połamany na brukowanym podwórzu domu, w którym przyszedł na świat. Całe jego ciało drży. „Teraz wstawaj. No wstawaj”.

Ból jest ostry, piekący, rozdzierający, pulsujący. Teraz ma w ustach smak śmierci: powolny, metaliczny, choć ona jeszcze nie nadeszła. Owładnięty przerażeniem stara się wykonać polecenie ojca, ale jego ręce nie potrafią niczego uchwycić, nie może też się czołgać. Jest węgorzem, robakiem na haczyku, cała jego siła odpływa, wycieka, zostaje z tyłu. Ma wrażenie, że już dawno temu wydał zgodę na swoją śmierć, lecz nikt nie powiedział o tym jego sercu, które skręca się w piersi, próbując uderzać. Nagle czuje, że policzek spoczywa na niczym, tylko na czerwieni. Myśli: Posłuchaj go. A Walter mówi: „No ładnie, rzygaj dalej, zarzygaj mi cały mój bruk. No już, wstawaj. Na krew Chrystusa Upadłego, podnieś się!”.

Jest mu bardzo zimno. Ludzie wyobrażają sobie, że chłód przychodzi później, ale on jest teraz. Nastała zima, myśli. Jestem w Launde. Wpadłem głęboko w stertę skrzypiącego białego śniegu. Macham ramionami, rysując anielskie skrzydła, ale teraz jestem kryształem, lodem zatopionym głęboko: teraz jestem wodą. Zapada się pod nim grunt. Unosi go rzeka. Zaraz ujrzy nurt, szybko płynący deseń, drżący strumień szkarłatu. Między jednym uderzeniem pulsu a drugim obraca się, wypływa na czerwonej fali swojego wewnętrznego morza. Jest teraz daleko od Anglii, daleko od tych wysp, od wód słonych i świeżych. Znika. Staje się śliskim brukiem pod stopami, ostatnim kręgiem, falą, która – choć słabo – jeszcze się rozchodzi. Oślepiony szuka przejścia. Żeby znaleźć drzwi, podąża za światłem wzdłuż ściany.

Dla was, którzy żyć będziecie – mam nadzieję – długo po mnie, nastąpi lepszy czas. Gdy ciemność się rozproszy, nasi potomkowie będą mogli się cofnąć do blasku przeszłości.

Petrarka, Afryka IX