– Gdzie moja pomarańczowa szuba? – pyta. – Kiedyś miałem pomarańczową szubę.
– Nie widziałem jej – zapewnia Christophe. Brzmi to sceptycznie, jakby mówił o komecie.
– Przestałem jej używać. Zanim cię tu sprowadziłem. Gdy jeszcze mieszkałeś za morzem, uświetniając swoją obecnością gnojowisko w Calais.
– Szydzisz ze mnie, panie. – Christophe jest urażony. – A przecież to ja złapałem kotkę.
– Nieprawda! – wtrąca się Grzegorz. – Dick Purser ją złapał. Christophe stał tylko i wydawał łowieckie okrzyki. Teraz zasługę przypisuje sobie.
Jego siostrzeniec Richard mówi:
– Przestałeś nosić tę szubę po upadku kardynała. Nie miałeś już do niej serca.
– Tak, ale teraz czuję się radosny. Nie zamierzam wyglądać jak żałobnik przed panem młodym.
– Nie? – dziwi się Christophe. – Przy tym królu trzeba mieć płaszcz dwustronny. Nigdy nie wiadomo, czy będzie wesele, czy pogrzeb.
– Twój angielski jest coraz lepszy, Christophe.
– Twój francuski jest taki, jaki był, panie.
– Czego oczekujesz od starego żołnierza? Raczej nie będę pisać wierszy.
– Ale dobrze przeklinasz, panie – dodaje Christophe na pociechę. – Chyba nawet najlepiej ze wszystkich. Lepiej niż mój ojciec, który jak wiesz, był wielkim rabusiem siejącym postrach w całym regionie.
– Czy ojciec by cię poznał? – pyta Richard Cromwell. – Gdyby cię teraz zobaczył? Pół-Anglika w liberii mojego wuja?
Christophe wygina wargi w podkowę.
– Pewnie dawno już zawisł na szubienicy.
– Nie smuci cię to?
– Pluję na niego.
– Nie ma takiej potrzeby – uspokaja go Cromwell. – A szuba? Pójdziesz poszukać?
Odzywa się Grzegorz:
– Ostatni raz wychodziliśmy razem, gdy…
Przerywa mu Richard:
– Nie, nie mów tego. Nawet nie myśl o tamtym dniu.
– Wiem – uprzejmie odrzeka Grzegorz. – W szkole wpajano mi od najmłodszych lat: na weselu nie mów o ściętych głowach.
Ślub króla odbył się już wczoraj podczas małej prywatnej ceremonii, dziś wybiera się z delegacją, by okazać lojalność, gotów pogratulować nowej królowej. Jego robocze stroje utrzymane są w ponurych kosztownych odcieniach, które Włosi nazywają berettino: szarzejący brąz liści na dzień Świętej Cecylii albo szary błękit światła dnia w adwencie. Dzisiaj jednak potrzebny jest specjalny wygląd, Christophe pomaga mu więc włożyć odświętne szaty, zachwycając się nimi, gdy wbiega Per Risley.
– Nie spóźniłem się, prawda? – Staje jak wryty. – Panie, zamierzasz w tym wystąpić?
– Oczywiście, że tak! – Christophe jest urażony. – Twoja opinia nie jest potrzebna.
– Chodzi tylko o to, że płowopomarańczowe szaty nosili ludzie kardynała, jeśli więc król to sobie przypomni… może sobie nie życzyć takich skojarzeń… – Per Risley mówi łamiącym się głosem. Wczorajsza rozmowa jest jak plama na jego własnym stroju, której nie może zmyć. Dodaje potulnie: – Oczywiście króla może to zachwycić.
– Jeśli nie, może mi kazać go zdjąć. Uważaj, żeby nie zrobił tego samego z twoją głową.
Per Risley się wzdryga. Jest wrażliwy nawet jak na rudzielca. Kurczy się nieco, gdy wychodzą na słońce.
– Per Risley, widziałeś, jak Dick Purser wspiął się na drzewo i złapał kotkę? – pyta Grzegorz. – Ojcze, może powinieneś wypłacić mu gratyfikację?
Christophe mruczy coś pod nosem. Słowo brzmi jak „heretyk”.
– Co? – pyta Cromwell.
– Dick Purser to heretyk – odpowiada Christophe. – Wierzy, że hostia to tylko chleb.
– Ale my też! – stwierdza Grzegorz. – Z całą pewnością. Chociaż nie, czekaj… – Na jego twarzy maluje się wątpliwość.
– Grzegorzu, potrzebujemy teraz mniej teologii, a więcej dumnego kroku – upomina go Richard. – Przygotuj się na nowych szwagrów króla. Seymourowie będą dziś chodzić w chwale. Jeśli Joanna da królowi syna, staną się wielcy. I Ned, i Tom, ale pamiętaj, że my też.
Bo to Anglia, szczęśliwy kraj, ziemia cudów, gdzie kamienie pod stopą zamieniają się w bryłki złota, a strumienie płyną czerwonym winem. Biały sokół Boleynów wisi niczym zawstydzona jaskółka na płocie, feniks Seymourów za to się wznosi. Szlachetnie urodzeni członkowie starego rodu, leśnicy i panowie na Wolf Hall są nową rodziną króla i stają na równi z Howardami, Talbotami, Percymi i Courtenayami. Cromwellowie – ojciec, syn i siostrzeniec – też mają długi rodowód. Czyż wszyscy nie wywodzimy się z Edenu? Gdy Ewa kądziel przędła, Adam ziemię kopał, kto tam był szlachcic wtenczas i kto komu chłopał? Gdy Cromwellowie się przechadzają, angielska szlachta schodzi im z drogi.
*
Król jest odziany w zielony aksamit: kolor soczystej trawy rozgwieżdżony brylantami. Odchodzi od swojego starego przyjaciela i skarbnika Williama Fitzwilliama, bierze pod rękę swojego głównego sekretarza, podprowadza go do glifu okiennego i stoi, mrugając na słońcu. Jest ostatni dzień maja.
Noc poślubna, jak o nią zapytać? Nowa żona jest tak szeroko znana z niewinności, że Cromwell by się nie zdziwił, gdyby się wślizgnęła pod łóżko i przeleżała tam na plecach całą noc, oddając się modlitwie. A Henryka, jak mówiło mu kilka kobiet, trzeba sporo zachęcać.
Król szepcze:
– Co za świeżość! Co za delikatność! Iście dziewczęca wstydliwość! Pudeur!
– Cieszę się twoim szczęściem, wasza królewska mość. – W duchu dodaje: Tak, tak, ale czy podołałeś?
– Przeszedłem z piekła do nieba w jedną noc.
To odpowiedź, której potrzebował.
Król kontynuuje:
– Cała sprawa była, jak wszyscy wiemy, trudna i delikatna, a ty, Tomaszu, działałeś i szybko, i zdecydowanie. – Rozgląda się po sali. – Panowie, a także panie, jeśli mam być szczery, pytali mnie: „Wasza królewska mość, czy nie czas, żeby pan Cromwell otrzymał to, na co zasłużył?”. Wiesz, że zwlekałem z mianowaniem cię tylko dlatego, że twoja silna ręka jest potrzebna w Izbie Gmin. Ale – uśmiecha się – Izba Lordów jest tak samo niesforna i potrzebuje pana. Pójdziesz więc między lordów.
Cromwell się kłania. Na kamiennej podłodze tańczą maleńkie tęcze.
– Królowa przebywa w towarzystwie swoich dam dworu – kontynuuje Henryk. – Zbiera się na odwagę. Poprosiłem ją, żeby się pokazała na dworze. Idź do niej i zaoferuj krzepiące słowo. Wyprowadź ją z komnat, jeśli potrafisz.
Cromwell się odwraca i natychmiast staje przy nim ambasador Chapuys. Dyplomata należy do francuskojęzycznych poddanych cesarza, nie jest Hiszpanem, lecz Sabaudczykiem. Chociaż przebywa w Anglii już od wielu lat, nie ryzykuje rozmowy w naszym języku: nie zna go na tyle dobrze, by prowadzić uprzejmą konwersację, jakiej się oczekuje od ambasadora. Czujnym uchem wyłowił słowo pudeur i śmiejąc się, pyta:
– Któż to powinien się wstydzić, panie sekretarzu?
– Nie o wstyd chodzi, lecz o wstydliwość. Wstydliwość stosowną ze strony panny młodej.
– Ach tak. Myślałem, że może twój król powinien się wstydzić. Zważywszy na niedawne wydarzenia. I na to, co padło na sali sądowej o jego umiejętnościach i wigorze z poprzedniczką.
– Mamy na to tylko słowo Jerzego Boleyna.
– Cóż, skoro tamta dama, jak twierdzisz, panie, spała z Jerzym, a więc z własnym bratem, to możemy przypuszczać, że w łóżku doszło do intymnych zwierzeń, cóż zaś byłoby wówczas bardziej naturalne od narzekań na niesprawność jej męża? Rozumiem jednak, że lord Rochford nie zdoła obronić swojej wersji, skoro spadła jego głowa. – W oku ambasadora pojawia się błysk, a jego usta lekko drżą, jednak udaje mu się nad tym zapanować. – Czyli królewska małżonka trafiła w sedno, on zaś uważa, że do ubiegłej nocy madame Joanna była dziewicą? Ale oczywiście tego stwierdzić nie może. Annę Boleyn też uznał za dziewicę i może mi pan wierzyć, że przy najlepszych chęciach Europie trudno było w to uwierzyć.
Ambasador ma rację. Gdy idzie o dziewictwo, Henryka łatwo wywieść w pole.
– Przypuszczam, że madame Joanna wystarczy na miesiąc lub dwa, dopóki nie wpadnie mu w oko kolejna dama – kontynuuje Chapuys. – Potem się okaże, że Joanna wprowadziła go w błąd, bo jednak nie nadawała się na żonę, gdyż wcześniej zadawała się z innym jegomościem, czy tak?
Eustachy próbuje go wybadać. Wie, że głowa Anny Boleyn spadła, chce jednak się dowiedzieć, na jakiej podstawie rozwiązano małżeństwo. Bo musiało zostać rozwiązane: śmierć Anny nie wystarczyła, żeby pozbawić jej córkę Elżbietę prawa do sukcesji, należało wykazać, że małżeństwo nie było małżeństwem, bo zawarto je wadliwie. Jak kler spełnił wolę króla? On, Tomasz Cromwell, nie zamierza tego ujawnić. Skłania tylko głowę i rusza w tłum, po drodze zmieniając język. Nowa królowa mówi tylko w ojczystym języku, a i to nieczęsto. Jej brat Edward dobrze mówi po francusku. Jej młodszy brat Tom Seymour z kolei nie wie, co mówi. I nigdy nie słucha.
Kobiety wokół Joanny wystroiły się w swoje najpiękniejsze suknie, a w upale przedpołudnia zapach lawendy roznosi się w powietrzu jak wybuchy śmiechu. Szkoda, że ziołowe mikstury konserwujące niewiele pomagają wdowom ze starych angielskich rodów czekającym na swoją nagrodę niczym brokatowi wartownicy. Kobiety Boleynów zniknęły z widoku: biedna Maria Shelton, która myślała, że poślubi ją Henry Norris, i zawsze czujna Jane Rochford, wdowa po Jerzym. W komnacie tłoczą się twarze niewidziane na dworze od czasów królowej Katarzyny. Między nimi Joanna, niestety blada i milcząca jak zwykle, niczym ulepiona z ciasta figurynka. Henryk hojnie ją obdarował klejnotami nieżyjącej kobiety, a na jej sukni pośpiesznie wyszyto złotem serca i podwójne kokardy, symbol wiecznej miłości. Gdy się porusza, żeby go przywitać, odrywa się jedna z ozdób. Joanna się pochyla, ale jedna z jej dwórek jest szybsza. Joanna szepcze:
– Dziękuję za twoją uprzejmość, madame.
Jej twarz wyraża konsternację. Joanna nie może uwierzyć, że Małgorzata Douglas, siostrzenica króla i córka królowej Szkocji, podnosi rzeczy, które jej upadły. Małgorzata jest ładną kobietą, ma teraz dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Kornet nosi we francuskim stylu, który tak lubiła Boleynówna, ale większość dam dworu wróciła do dawniejszego kroju zakrywającego włosy. U boku Małgorzaty stoi jej najlepsza przyjaciółka Maria Fitzroy, żona młodego Richmonda; jej mąż już wyszedł, zapewne złożywszy swojemu ojcu gratulacje z okazji nowego małżeństwa. Maria jest młodziutką żoną, nie skończyła jeszcze siedemnastu lat. W szpiczastym francuskim kornecie wygląda jak oskalpowana, a jej czujne oczy strzelają na boki. Zauważa go, trąca Małgorzatę, spuszcza wzrok i szepcze: „Cromwell”.
Obydwie kobiety natychmiast odwracają oczy, jakby chciały, żeby zniknął. Damy dworu Anny nie lubią przyznawać, że zasypywały go plotkami, gdy stało się dla nich jasne, że królowa jest skończona. Nie lubią przyznawać, jak szybko mówiły, jakie zeznania złożyły przeciwko niej. „Cromwell wszystkich oszukuje”, mówią. Wkłada w usta słowa, których się nie powiedziało. Na swój układny sposób sprawia, że się mówi coś, czego się nie myśli.
Zanim zdąży podejść do nowej królowej, wchodzi jej rodzina: matka, lady Margery i dwaj bracia. Edward Seymour ma dyskretnie radosną minę. Thomas Seymour wygląda krzykliwie, ubrany jest z przepychem, który nawet Jerzy Boleyn uznałby za nadmierny. Lady Margery przeszywa spojrzeniem stare damy. Żadna z nich nie zachowała takiego wyglądu jak ona, a ich córki nie zostały królową. Staje wyprostowana, składa swojej córce głęboki ukłon, po czym podnosi się z głośnym trzaskiem w kolanach. Poeta Skelton porównał ją kiedyś do pierwiosnka. Ale teraz lady Margery ma sześćdziesiąt lat.
Joanna omiata jasnym spojrzeniem swoją rodzinę, po czym odwraca głowę i przenosi wzrok na niego.
– Mości sekretarzu – mówi. Następuje długa przerwa, podczas której królowa walczy z nieśmiałością. W końcu szepcze: – Czy chciałby pan… ucałować moją rękę? A może ma pan inne pragnienie…
Cromwell przyklęka i dotyka wargami szmaragdu, który całował na wąskiej dłoni nieżyjącej Anny. Krótkimi palcami drugiej ręki Joanna dotyka jego ramienia, jakby chciała powiedzieć: „Mój drogi, to trudna chwila dla nas obydwojga, ale jakoś przebrniemy przez ten dzień”.
– Nie ma z nami twojej siostry, pani? – pyta Cromwell.
– Bess jest w drodze – odpowiada za córkę lady Margery.
– Dopiero – dodaje Joanna. – Wszystko się wydarzyło tak szybko. Bess nie myślała, że kiedykolwiek wyjdę za mąż. Nadal opłakuje swojego męża.
– Sądzę, że powinna zrzucić żałobę. Pozwól pani, że pomogę jej dobrać stroje. Znam włoskich kupców bławatnych.
Lady Margery rzuca mu ostre badawcze spojrzenie. Potem się odwraca i gestem odprawia pozostałe damy. Przez chwilę zacne matrony patrzą jej prosto w oczy. Robią wdech, jakby z bólu. Podnoszą rąbki sukien i cofają się kilka kroków. Rozumieją, że muszą pozwolić najbliższej rodzinie otoczyć świeżo upieczoną małżonkę i zadać jej niedelikatne pytania, które muszą paść po nocy poślubnej.
– Więc, siostro? – zaczyna Thomas Seymour.
– Ścisz głos, Tom – mityguje go jego brat Edward i zerka przez ramię. On, Cromwell, stoi między rodziną a dworem niczym bariera nie do przebycia.
– Więc… – zaczyna nowa królowa.
– Chcemy tylko otrzymać najzwyklejsze słowa otuchy. Usłyszeć, jak się czujesz dziś rano.
Joanna się zastanawia. Przez długą chwilę patrzy na swoje buty. Thomas Seymour niecierpliwie się kręci. Można by pomyśleć, że za chwilę uszczypnie swoją siostrę, jakby ciągle byli małymi dziećmi. Joanna robi wdech.
– Tak? – ponagla ją Tom.
Joanna mówi szeptem:
– Bracia, pani matko… panie Cromwell… Mogę tylko powiedzieć, że jestem całkiem nieprzygotowana na to, czego żąda ode mnie król.
Obydwaj bracia wpatrują się w lady Margery. Ich siostra musi chyba wiedzieć, jak mężczyzna i kobieta kopulują? Poza tym ona nie jest już dziewczynką, czyż nie?
– Ależ jesteś! – przekonuje lady Margery. – Masz dwadzieścia siedem lat, Joanno. To znaczy wasza królewska mość.
– Mam – przytakuje Joanna.
– Nie powinnaś zmuszać króla, żeby się z tobą obchodził jak z trzynastolatką – poucza ją matka. – A jeśli się okazał niecierpliwy, no cóż, tacy są mężczyźni.
– Przywykniesz do tego – pociesza ją Tom. – Nie ma nic za darmo, wiesz sama.
Joanna żałośnie przytakuje.
– Jestem pewna, że król nie zachował się nieuprzejmie – stanowczo stwierdza lady Margery.
– Nie, nie zrobił tego nieuprzejmie. – Joanna podnosi wzrok. – W czym innym trudność. Król życzy sobie, żebym zrobiła coś dziwnego. Nigdy nie myślałam, że żona musi robić takie rzeczy.
Patrzą po sobie. Joanna porusza wargami, jakby chciała wypróbować słowa, zanim się odważy posłać je w powietrze.
– Ale chyba… w sumie nie wiem. Przypuszczam, że mężczyźni tak lubią.
Edward ma zrozpaczoną minę. Thomas odzywa się błagalnym tonem:
– Mości sekretarzu?
Ale jak on, Cromwell, miałby interweniować? Czy jest odpowiedzialny za gusty króla?
Twarz lady Margery jest napięta.
– Czy to nieprzyjemne rzeczy, Joanno?
– Tak myślę – odpowiada królowa. – Chociaż oczywiście nie mam w tej materii żadnego doświadczenia.
Tom wygląda na wzburzonego.
– Radzę, żebyś się do niego dostosowała, siostro – mówi.
– Chodzi o to, czy to… to jego życzenie… to jego żądanie… czy ono sprzyja poczęciu dziecka? – pyta Edward.
– Nie wydaje mi się – odpowiada Joanna.
– Będziesz musiał z nim porozmawiać, panie Cromwell – oznajmia Edward. – Przypomnieć mu, jak się ma zachować chrześcijanin.
Cromwell ujmuje w dłonie ręce Joanny. To śmiały gest, ale nie widzi innej możliwości.
– Wasza królewska mość, odłóż skromność i powiedz mi, czego dokładnie król od ciebie żąda.
Joanna cofa ręce. Sama też się cofa, odsuwając na bok swoich braci. Blada i drobna idzie niepewnym krokiem w stronę swojego króla, swojego dworu, swojej przyszłości. Idąc, mówi szeptem:
– On chce, żebym pojechała z nim konno do Dover i tam oglądała fortyfikacje.
Z poważną miną Joanna przechodzi na drugi koniec wielkiej sali. Wszystkie oczy zwrócone są na nią. Ktoś szepcze, że wygląda na dumną i wyniosłą. Ktoś, kto jej nie zna, mógłby tak pomyśleć. Henryk wyciąga ramiona, jak się je wyciąga do uczącego się chodzić dziecka, a gdy Joanna w nie wpada, całuje ją namiętnie w usta. Jego wargi formułują pytanie, ona szeptem na nie odpowiada; król pochyla głowę, żeby ją usłyszeć, i na jego twarzy maluje się troska i duma. Chapuys stoi w grupce starych dam i ich mężów. Jakby był ich posłańcem – jakby był ich posłańcem do Cromwella – ambasador odrywa się od nich i mówi:
– Zdaje się nosić wszystkie swoje klejnoty naraz jak florencka panna młoda. Mimo to wygląda nawet dobrze jak na kobietę tak pospolitą. Podczas gdy tamta druga im bardziej się stroiła, tym gorzej wyglądała.
– W ostatnich latach być może.
Cromwell wspomina czasy, gdy kardynał jeszcze żył i Anna nie potrzebowała żadnych ozdób oprócz swoich oczu. W tych ostatnich miesiącach zmarniała, jej twarz wynędzniała. Gdy wylądowała w Tower, wysunęła się z jego uścisku i padła u jego stóp, podniósł ją i nic nie ważyła; jakby trzymał powietrze.
– Może więc, dopóki twój król jest w radosnym nastroju, nakłonisz go, żeby uznał księżniczkę Marię za swoją następczynię? – sugeruje Chapuys.
– Oczywiście dopóki nowa królowa nie da mu syna.
Chapuys reaguje skinieniem głowy.
– Ty zaś naciśnij swojego pana, żeby porozmawiał z papieżem – mówi ambasadorowi. – Nad moim panem wisi ekskomunika. Żaden król nie może tak żyć, zagrożony we własnym królestwie.
– Cała Europa chce doprowadzić do poprawienia stosunków. Niech król zwróci się do Rzymu, okaże skruchę i odwoła ustawę, która oddzieliła wasz kraj od Kościoła powszechnego. Gdy to się stanie, Jego Świątobliwość z radością przyjmie zagubioną owcę wraz z restytucją swoich dochodów z Anglii.
– Niech zgadnę: z odsetkami za zaległe lata?
– Przypuszczam, że zastosowanie znajdą zwykłe reguły bankowości. Dodatkowo…
– Jeszcze coś?
– Król Henryk powinien wycofać swoich przedstawicieli u luterańskich książąt. Wiemy, że prowadzicie rozmowy. Chcemy, żeby zostały zerwane.
Cromwell kiwa głową. W skrócie Chapuys mówi mu, żeby zaprzepaścił cztery lata swojej pracy. Przywrócił Anglię Rzymowi. Uznał pierwsze małżeństwo Henryka za ważne, a córkę z tego małżeństwa za jego następczynię. Zerwał kontakty dyplomatyczne z państwami niemieckimi. Wyrzekł się Ewangelii, uścisnął papieża i przyklęknął przed bożkami.
– Co miałbym począć w tych całkiem nowych czasach? Ja osobiście? Tomasz Cromwell?
– Wrócić do kuźni?
– Chyba już nie pamiętam kowalskiego rzemiosła. Musiałbym ruszyć w drogę jak w dzieciństwie. Przepłynąć morze i zaciągnąć się jako piechur pod sztandar króla Francji. Myślisz, ambasadorze, że ucieszyłby go mój widok?
– To jedna możliwość – odpowiada Chapuys. – Z drugiej strony mógłbyś zostać na stanowisku i przyjąć hojne wynagrodzenie za pozostawanie w dyspozycji cesarza. On rozumie, ile wysiłku trzeba, żeby przywrócić pański kraj do status quo ante. – Ambasador uśmiecha się do niego, potem obraca się na pięcie z ramionami wyciągniętymi w geście powitania. – Ka-ru!
Ta luksusowa fasada, ta zapadnięta klatka piersiowa ozdobiona złotem: któż to może być, jeśli nie sir Nicholas Carew? Arystokrata śpiewnym głosem poprawia wymowę ambasadora: „Carew”. Czeka, aż Francuz powtórzy.
Chapuys ma skruszoną minę.
– To ponad moje możliwości, panie.
Carew rezygnuje. Skupia uwagę na królewskim sekretarzu.
– Musimy się spotkać.
– To będzie dla mnie zaszczyt, sir Nicholasie.
– Trzeba pchnąć posłańca, który sprowadzi księżniczkę Marię z powrotem na dwór. Odwiedź mnie w moim domu w Beddington.
– Ty mnie odwiedź, panie. Jestem zajęty.
Sir Nicholas jest poirytowany.
– Moi przyjaciele oczekują…
– Może pan przyprowadzić przyjaciół.
Sir Nicholas podchodzi bliżej.
– Zawarliśmy z tobą układ, Cromwell. Oczekujemy, że zostanie dotrzymany.
Cromwell nie odpowiada, odsuwa go tylko na bok, żeby nie stał mu na drodze. Mijając go, kładzie rękę na sercu. Wygląda to na gest człowieka przejętego, nie jest nim jednak, nigdy się bowiem nie przejmuje.
Jego chłopcy natychmiast są przy nim.
Richard pyta:
– Czego chciał Carew?
– Dotrzymania umowy.
Wriothesley mówi prawdę: była umowa. W wersji Carew: my, przyjaciele księżniczki Marii, pomożemy ci usunąć Annę Boleyn, a później, jeśli będziesz się przed nami płaszczył i nam służył, powstrzymamy się przed zniszczeniem ciebie. Wersja sekretarza króla jest inna. Ty pomożesz mi usunąć Annę, a ja… a ja nic.
Richard mówi:
– Czy wiesz, że król miał w łożu żonę Nicholasa Carew? Zanim Carew się z nią ożenił i później?
– Nie! – odpowiada Grzegorz. – Czy jestem wystarczająco dorosły, żeby o tym wiedzieć? Czy wszyscy wiedzą? Czy Carew wie, że ludzie wiedzą?
Richard szczerzy zęby w uśmiechu.
– On wie, że my wiemy.
To więcej niż plotka. To władza: wiedza o wewnętrznej ekonomii dworu, prosto z rachuby, gdzie wyceniane są obligacje długów wdzięczności i ważone monety wstydu. Richard mówi:
– Sam mógłbym nabrać słabości do Lizy Carew. Gdyby człowiek nie miał żony…
– Nie twoje sfery – przerywa mu Cromwell.
– Niby kiedy to powstrzymywało ciebie? Nie minęły dwa tygodnie, odkąd ty i żona hrabiego Worcester byliście zamknięci w jednej komnacie.
Zbierałem dowody.
– W dodatku ona wyszła uśmiechnięta – kończy Richard.
Ponieważ spłaciłem jej długi.
Grzegorz dodaje:
– No i ona chodzi z brzuchem. Ludzie już o tym gadają.
– Chodźmy wreszcie – ponagla Richard. – Zanim Carew wróci. Bo jeszcze go wyśmiejemy.
Ale ktoś ich woła: Rafe wyłaniający się właśnie zza rogu. Przychodzi z polecenia króla, a jego mina – gdyby poddać ją analizie – składa się z szacunku, ostrożności i niedowierzania.
– Chce cię widzieć, panie.
Cromwell reaguje skinieniem głowy.
– Idźcie do domu, chłopcy. – Po chwili coś mu się przypomina. – Ale ty, Richardzie…
Jego siostrzeniec się odwraca. Cromwell instruuje go szeptem:
– Odwiedź sir Williama Fitzwilliama. Sprawdź, czy będzie moim sojusznikiem w radzie królewskiej. On wie, co myśli Henryk. Zna go tak dobrze jak nikt inny.
To Fitzwilliam przyszedł do niego w marcu, żeby mu uświadomić, jak bardzo Boleynowie są nienawidzeni i jak ta nienawiść mogłaby zjednoczyć naturalnych wrogów, dać im wspólny cel. To Fitzwilliam uświadomił mu, że król potrzebuje zmiany, i zrobił to z chłodnym przekonaniem człowieka, który zna Henryka od młodych lat.
Richard mówi:
– Myślę, że podąży za twoją gwiazdą.
– Ustal, jakie ma ambicje. I rozbudź je jeszcze bardziej.
– Panie… – pośpiesza go Rafe.
Cromwell bierze Rafe’a pod ramię. Grupka wielmożów odwraca głowy i wiedzie za nimi wzrokiem. Rafe ogląda się przez ramię, gdy wielmoże są już za nimi, ustawieni tak, jakby czekali, aż Hans ich namaluje: aksamitne rajtuzy, aksamitne brody, sztylety w pochwach z czarnego aksamitu, w rękach książki oprawne w aksamitny szkarłat. Wszyscy oni to Howardowie albo krewni Howardów, a jeden to młody przyrodni brat księcia Norfolk, z którym dzieli imię: Thomas Howard Mniejszy. Nie ma obawy, że się ich pomyli. Mniejszy jest najgorszym poetą na dworze. Większy nigdy w życiu nie rymował.
Rafe mówi:
– Król nie jest taki optymistyczny, jak się wydaje. Dziś nie jest już pewien tego, w co wierzył wczoraj. Pyta: „Czy sprawiedliwości stało się zadość?”. Wierzy w winę Anny, ale pyta, co z mężczyznami. Pamiętasz, panie, ileśmy się natrudzili, żeby go skłonić do podpisania nakazów? Jakeśmy nad nim stali? Teraz znów opadły go wątpliwości: „Harry Norris był moim starym przyjacielem”, mówi. „Jak to możliwe, że zdradził mnie z moją żoną? A Mark? Lutnista, prosty chłopak. Czy podobna, żeby z nim zgrzeszyła?”.
Był czas, że król żył na oczach swojego dworu. Jadał w wielkiej sali, wypowiadał na głos wszystkie swoje myśli, srał za skąpą kurtyną i za taką samą kopulował. Teraz władcy mają prawo do samotności: strzegą ich odziani w kapcie służący, a do ich oddalonych apartamentów hałas prawie nie dochodzi. Gdy Cromwell zmierza do prywatnych komnat z kapeluszem w ręku, uruchamia w sobie proces, który pozwoli mu stać się ugodowym i bezgranicznie cierpliwym. Zwykle gdy chodziło o spokój sumienia króla, zwracał się do arcybiskupa. Ale nie w tej sprawie. Odkąd była królowa została skazana, Cranmer własnego sumienia uspokoić nie może.
Cromwell zostaje wpuszczony do apartamentu. Dawniej, czyli jeszcze miesiąc temu, czekaliby już tam na niego dworzanie komnaty prywatnej. Mógłby się spodziewać, że ze środka wysunie się Harry Norris: „Przykro mi, mości sekretarzu, ale jego królewska mość udał się na modlitwę”. „Wiesz, Harry, jak długo będzie się modlił?” „Och, cały ranek niewątpliwie”. Potem Norris zniknąłby z czarującym przepraszającym uśmiechem, a on zza zamykanych drzwi usłyszałby chichot tego małego prymitywa Francisa Westona.
Dworzanie pytają, jak to możliwe, że królowa wpuściła do swojego łoża takiego chichoczącego szczeniaka jak Weston.
Jak można na to odpowiedzieć, jeśli nie wzruszeniem ramion?
*
Król siedzi zgarbiony z łokciami na kolanach. Przez godzinę, odkąd zniknął z widoku publicznego, jego radosny blask przygasł. Towarzyszy mu Charles Brandon, który stoi nad nim jak wartownik.
Cromwell kłania się z rewerencją.
– Wasza królewska mość. – Prostuje się, po czym dodaje uprzejmie: – Lordzie Suffolk.
Książę odpowiada zdawkowym skinieniem głowy. Henryk mówi:
– Crumb, słyszałeś tę historię o grobie Katarzyny?
Suffolk dodaje:
– Mówią o tym w każdej tawernie i na każdym targowisku. Dokładnie w tej samej chwili, w której spadła głowa Anny, zapaliły się świece na grobie Katarzyny, choć ludzka ręka ich nie dotknęła. – Książę z przejęciem dobiera słowa. – Nie musisz w to wierzyć, Cromwell. Ja nie wierzę.
Henryk jest poirytowany.
– Oczywiście, że nie. Zwyczajna bujda. Gdzie to się zaczęło, Crumb?
– W Dover.
– Och. – Henryk nie oczekiwał odpowiedzi. – Ona jest pochowana w Peterborough. Cóż oni mogą o tym wiedzieć w Dover?
– Nic, królu.
Zamierza tak cedzić słowa, dopóki Henryk nie odeśle Brandona.
– Więc to tak – wykrztusza Brandon. – Skoro historia zaczęła się w Dover, to można być pewnym, że przypłynęła z Francji.
– Szkalujesz Francuzów, a przecież bierzesz od nich pieniądze, Charles – stwierdza Henryk.
Książę wydaje się zawstydzony.
– Ale wiesz o tym, królu.
– Oczywiście lord Suffolk przyjmuje też pewne sumy od cesarza – uzupełnia Cromwell. – Wszystko więc się równoważy.
– Znam te ustalenia – mówi Henryk. – Bóg wie, Charlesie, że gdyby moi doradcy nie przyjmowali wypłat i uposażeń, sam musiałbym im płacić, i nie kto inny jak Crumb musiałby znaleźć na to pieniądze.
– Panie, co ma się stać z Thomasem Boleynem? – pyta Cromwell. – Nie widzę potrzeby, żeby go niepokoić w jego hrabiowskich dobrach.
– Boleyn nie był bogaty, zanim go wyniosłem – wspomina Henryk. – Ale przysłużył się Koronie.
– I jest szczerze zawstydzony z powodu przestępstw swojej córki i syna, najjaśniejszy panie.
Henryk przytakuje skinieniem głowy.
– Dobrze. Ale pod warunkiem, że przestanie korzystać z tego idiotycznego tytułu monseigneur. I będzie się trzymał z daleka ode mnie. Ma się udać do swojego hrabstwa, gdzie nie będę musiał na niego patrzeć. Tak samo jak książę Norfolk. Nie chcę widzieć ani Boleynów, ani Howardów, ani żadnych ich krewnych.
Ma na myśli czas, dopóki ani Francuzom, ani cesarzowi nie przyjdzie do głowy na niego najechać, a Szkoci nie przekraczają granicy. Jeśli wybucha wojna, od razu się posyła po Howardów.
– Czyli Boleyn pozostaje hrabią Wiltshire – upewnia się Cromwell. – Ale jego urząd lorda tajnej pieczęci…
– Ty możesz to robić, Crumb.
Kłania się.
– I jeśli sobie tego życzysz, wasza królewska mość, zachowam funkcję sekretarza.
Sekretarzem jego królewskiej mości był Stephen Gardiner, dopóki on go nie zastąpił – jak zauważa pan Wriothesley. Cromwell nie chce, żeby Stephen mieszał królowi w głowie, sącząc swoje odstręczające pochlebstwa w nadziei na odzyskanie stanowiska. Sposobem na zapobieżenie temu jest zgłoszenie się do pełnienia obydwu tych funkcji naraz.
Ale Henryk nie słucha. Na stole przed nim leżą trzy małe książki oprawione w szkarłatną skórę i przewiązane zieloną wstążką. Obok nich jest jego ekrytuar z drewna orzechowego: relikt z czasów Katarzyny ozdobiony jej inicjałami i wizerunkiem owocu granatu.
Henryk mówi:
– Moja córka Maria przysłała mi list. Nie przypominam sobie, żebym pozwolił jej do siebie pisać. Może ty jej pozwoliłeś?
– Nie ośmieliłbym się. – Żałuje, że nie może wyjąć tego listu z drewnianej szkatułki.
– Zdaje się żywić nadzieję na przyszłość jako moja następczyni. Jakby nie wierzyła, że Joanna zdoła dać mi syna.
– Zdoła, najjaśniejszy panie.
– Łatwo powiedzieć, ale poprzednia też czyniła mi obietnice, których nie mogła dotrzymać. „Nasze małżeństwo jest czyste, mówiła, Bóg cię wynagrodzi”. Ale zeszłej nocy mi się śniło…
Ach tak, myśli Cromwell, ty też ją widzisz: Annę Boleyn w kołnierzu z krwi.
Henryk pyta:
– Czy postąpiłem właściwie?
Właściwie? Pytanie jest tak ważkie, że na chwilę wstrzymuje Cromwella niczym dłoń położona na ramieniu. Czy byłem sprawiedliwy? Nie. Czy byłem roztropny? Nie. Czy podjąłem decyzję najlepszą dla mojego kraju? Tak.
– Już się dokonało.
– Jak możesz mówić „już się dokonało”? Jakby nie było grzechu? Jakby nie było skruchy?
– Idź naprzód, najjaśniejszy panie. To jedyny kierunek, na który zezwala Bóg. Królowa da ci syna. Twój skarbiec się zapełnia. Twoje prawa są przestrzegane. Cała Europa widzi i podziwia stanowisko, które przyjąłeś przeciwko udawanemu autorytetowi Rzymu.
– Widzą, owszem, ale nie podziwiają – oponuje Henryk.
Prawda. Uważają, że Anglia stała się łatwym celem. Wycieńczoną zwierzyną. Trofeum dla książąt i ich łowczych.
– Budują się nasze mury. Nie odważą się – zapewnia Cromwell.
– Jeśli papież obłoży mnie klątwą, Francja i cesarz zyskają błogosławieństwo za najazd na nas. A przynajmniej tak im powie papież.
– Nie pójdą na wojnę dla błogosławieństwa. Przypomnij sobie, wasza królewska mość, jak często powtarzają: „Poślemy krucjatę przeciwko Turkowi”. Ale nigdy tego nie robią.
– Ci, którzy podbiją Anglię, zyskają odpuszczenie grzechów, których jest cała wielka sterta.
– Przez cały czas będą do niej dodawać nowe grzechy. – Staje nad Henrykiem: czas mu przypomnieć, po co była ta rzeź. – Codziennie rozmawiam z człowiekiem cesarza. Dlatego wiem, że jego pan jest gotowy, żeby zawrzeć sojusz. Dopóki żyła Anna Boleyn, cesarz czuł się w obowiązku podtrzymywać spór z tobą, wasza królewska mość. Teraz jednak usunąłeś przyczynę tego sporu. Mając cesarza po swojej stronie, nie musimy się obawiać króla Franciszka. – Chociaż, dodaje w duchu, z nim też rozmawiam, i to bardzo ostro. – Gdyby zaś cesarz nas zwiódł, możemy pozyskać przyjaciół wśród książąt niemieckich.
– Heretycy – zauważa Charles Brandon. – Co dalej, Crumb? Pakt z diabłem?
Cromwell jest zirytowany.
– Milordzie, niemieccy książęta to nie heretycy. Są jak nasz książę, przewodzą swoim poddanym, dlatego nie godzą się zaprzedać ich ciał i dusz Rzymowi.
Henryk mówi:
– Lordzie Suffolk, czy możesz nas zostawić?
Charles ma buntowniczy wygląd.
– Jak sobie życzysz. Pamiętaj jednak, co mówię, i głowa do góry, Harry. W zeszłym roku żona dała mi dorodnego syna, a jestem od ciebie starszy.
Brandon wychodzi. Król patrzy za nim: tęsknie, jakby książę wyruszał w długą podróż.
– Harry – powtarza, wypowiadając swe imię z czułością. – Suffolk się zapomina. Ale dla niego zawsze będę chłopcem. Nie mogę wbić mu do głowy, że żaden z nas nie jest już młody. – Ukradkiem wyciąga rękę i przelotnie głaszcze szkarłatne okładki książek. – Czy wiesz, że Joanna nie ma żadnych własnych książek? Tylko mały modlitewnik ozdobiony klejnotem, ale i on jest niewiele wart. Zamierzam podarować jej te.
– Z pewnością ją to ucieszy, panie.
– Należały do Katarzyny. Mają nabożny charakter. Joanna dużo się modli. – Król jest niespokojny; wygląda, jakby całą nadzieję pokładał w modlitwach. – A jeśli się zdarzy jakiś wypadek, Crumb? Jutro mogę umrzeć. Nie mogę zostawić mojego królestwa córkom, z których jedna jest zadzierzystą półkrwi Hiszpanką, a druga jeszcze dzieckiem, i żadna nie urodziła się z prawego łoża. Moim kolejnym następcą byłaby córka królowej Szkocji, ale wiadomo, jaka jest moja siostra – wzdycha – nie mamy więc też pewności, że Małgorzata nie jest bękartem. No i sam powiedz, czy kobieta ze słabym ciałem i słabą wolą może rządzić mimo całej delikatności swojej płci? Niechby i była obdarzona stanowczością, lotnym umysłem, ale nadejdzie dzień, gdy musi wyjść za mąż, a wówczas albo sprowadzi cudzoziemca, by dzielił z nią koronę, albo wyniesie na tron podwładnego, tylko komu może zaufać? Kobieta jako władca jedynie gromadzi problemy. Owszem, można je odwlekać przez dziesięć lat, dwadzieścia, ale w końcu nadejdą. Jest tylko jeden sposób. Będziemy musieli wskazać Richmonda jako mojego następcę. Ty się tym zajmiesz. Jak parlament to przyjmie?
Bardzo źle, myśli.
– Będą cię zachęcać, panie, żebyś zawierzył Bogu i podjął starania o syna z obecnego małżeństwa. Tymczasem możemy stworzyć instrument, który pozwoli waszej królewskiej mości wyznaczyć następcę podług własnej woli. I nie musisz ujawniać swojego wyboru, najjaśniejszy panie. Mogłoby to zbytnio ośmielić wskazaną osobę.
Henryk sprawia wrażenie, jakby go to nie interesowało, to zaś oznacza, że słucha uważnie.
– Kazałem zinwentaryzować jej bibliotekę. – Chodzi mu o nieżyjącą Annę. – Zawierała wywrotowe teksty, wiele z nich graniczyło z herezją. To samo w książkach jej brata.
Te piękne francuskie tomy z imionami Jerzego i Anny stojącymi jedno obok drugiego, z czarnym lwem Rochfordów, sokołem w koronie i śladem, który zostawił ciemnym atramentem: „Ta książka jest moja, Jerzy Rochford”. Cromwell czeka. Król uspokaja sumienie, przekonując samego siebie, że Boleynowie i ich przyjaciele byli wrogami Boga. Cromwell wątpi, czy którakolwiek z tych książek byłaby nie do przyjęcia dla niego; a nawet dla samego Henryka, gdyby okazał większe zdecydowanie. Król bierze jeden ze szkarłatnych tomów. Przegląda książkę, gdy mówi o tym, co faktycznie go niepokoi:
– Izba Gmin mi odpowie: „Korona nie jest twoja, żebyś nią dysponował”. – Śmieje się krótko, jakby miał czkawkę. – Pokażą mi, gdzie moje miejsce, Crumb.
– Prawda. – Uśmiecha się. – Mogą nawet nazwać cię Harrym, panie. Ale mam swoje sposoby, żeby ich obejść.
– Kto jest przewodniczącym Izby podczas tej sesji?
– Richard Riche.
– Rozumiem – rzuca Henryk. – Czy sypiasz w nocy, Crumb? – Pytanie nie jest zjadliwe, nie ma w nim drugiego dna. – Bo widzisz – dodaje po chwili – lord tajnej pieczęci to wysoki urząd państwowy, skoro zaś jesteś moim zastępcą w sprawach kościelnych, a przecież biskupi spotykają się niebawem na synodzie, i skoro pozostaniesz moim prywatnym sekretarzem, ku mojemu zadowoleniu zresztą, to spada na ciebie ciężar pracy, jakiego nikt przedtem nie dźwigał. No ale ty jesteś jak kardynał, potrafisz pracować za dziesięciu. Często się zastanawiam, skąd ty się wziąłeś.
– Z Putney, wasza królewska mość.
– To pamiętam. O co innego mi chodzi. Nie wiem, co sprawia, że taki jesteś. Boża tajemnica, jak przypuszczam – mówi Henryk i nie dodaje nic więcej.
*
W wartowni czeka na niego Charles Brandon.
– Wiem, Crumb, wiem, że jesteś na mnie zły. Bo nie przyklęknąłem, gdy spadała głowa tej rozpustnicy.
Cromwell podnosi dłoń, powstrzymanie Charlesa jest jednak tak samo trudne jak osadzenie w miejscu szarżującego byka.
– Ale miej na uwadze, jak mnie prześladowała – ryczy książę. – Oskarżyła mnie o kopulowanie z moją własną córką!
Wszystkie głowy w wielkiej sali się odwracają. Cromwell myśli o dzieciach Charlesa, które rodziły się i z prawego, i z nieprawego łoża.
– Jakbym był z Wolf Hall! – krzyczy Charles. – Oczywiście nie wierzę w te oszczerstwa o starym sir Johnie – dodaje pośpiesznie. – To Anna Boleyn twierdziła, że chędożył się ze swoją synową. Powiedziała tak, żeby odwrócić uwagę od grzechu, którego się dopuszczała ze swoim bratem.
– Możliwe, milordzie, ale czyś kiedykolwiek pomyślał, że ona ma do ciebie żal? Powiedziałeś wszak królowi, że się zadawała z Thomasem Wyattem.
– Prawda, tak powiedziałem i przyznaję się do tego. Czy można stać i patrzeć bezczynnie, jak przyjaciel staje się rogaczem? Harry nie ucieszył się z tej wiadomości, wykopał mnie jak psa. Ale on jest królem, zabija posłańca. – Zniża głos. – Postąpiłbym jednak tak samo, bo jestem jego przyjacielem, zawsze bym mu powiedział to, co powinien wiedzieć, nawet gdyby miał mnie za to zniszczyć. Podtrzymywałem go w siodle, gdy dopiero próbował sił w szrankach. Uspokajałem go, gdy pierwszy raz opuścił kopię przed natarciem na prawdziwego rycerza, nie na przeciwnika z malowanego drewna. Widziałem, jak pod rękawicą drży mu dłoń, ale nic nie powiedziałem, tylko: „Courage, mon brave!”, bo tego się nauczyłem od Francuzów, jak wiesz. Po jednym, może dwóch starciach nie było na żadnym turnieju rycerza odważniejszego od Harry’ego. Potrafiłem mu pomóc, bo byłem zaprawiony w walce. Byłem od niego starszy. Nadal jestem. – Twarz księcia się rozjaśnia. – Twój młody kawaler Grzegorz mężnieje w szrankach. Świetnie wygląda, uprząż i broń bez zarzutu, rezolutny, waleczny. A twój siostrzeniec Richard to dopiero jest silny chłop, może nieco wieśniacki, późno zaczął, jak wszyscy wiemy, ale waga działa na jego korzyść. Mówię ci, on i Grzegorz należą do tych, którzy zawsze prą naprzód. Nie okazują strachu. Mają to chyba we krwi. – Wielki wzrost sprawia, że książę patrzy na niego z góry. – Bo chyba macie jakąś krew, prawda? Uważam, że są gorsze rzeczy, niż zostać spłodzonym przez kowala. Lepszy kowal od gryzipiórka, bo to ni pies, ni wydra. Żelazo we krwi, nie atrament.
Ojciec Charlesa zginął pod Bosworth blisko osoby Henryka Tudora. Mówi się, że trzymał wtedy proporzec Tudorów, ale na polu bitwy trudno odszukać prawdę. Jeśli padł pod tym proporcem, czyjaś żyjąca ręka znów go wzniosła. Tudorowie zostali wywyższeni, a Brandonowie z nimi.
Cromwell mówi:
– Mój ojciec był też browarnikiem, nie tylko kowalem. Warzył wyjątkowo podłe piwo.
– Przykro mi to słyszeć – szczerze odpowiada Charles. – Posłuchaj jednak, o co mi chodzi. Henryk wie, że źle zrobił. Najpierw poślubił żonę swojego brata, potem miał pecha i poślubił wiedźmę. Ciągle zadaje sobie pytanie: ile jeszcze potrwa za to kara? Dobrze wie, co robią wiedźmy, one odbierają nam męskość. Kurczą nasze przyrodzenie, a potem umieramy. Powiedziałem mu: „Królu, nie rozpamiętuj tego. Poślij po arcybiskupa, oczyść sumienie i zacznij od nowa”. Nie chcę, żeby to zostało w jego głowie, żeby go prześladowało jak przekleństwo. Powiedz mu, żeby szedł naprzód i nigdy się nie oglądał. Bo ciebie posłucha. A ja, no cóż, ma mnie za idiotę. – Książę wyciąga swoją wielką dłoń. – To co, zgoda?
Sojusz, myśli Cromwell. Co powie książę Norfolk?
*
Przy Austin Friars zawsze są tłumy przed jego bramą, wykrzykujące jego nazwisko i rzucające doń dokumenty.
– Z drogi! Z drogi! – Christophe zbiera naręcze petycji. – Precz, szczury, nie zakłócać spokoju wielmożnego pana sekretarza.
– Ej, Cromwell! – wykrzykuje ktoś z tłumu. – Dlaczego trzymasz tego francuskiego błazna? Nie ma Anglików, którzy by ci służyli?
Podnosi się krzyk: pół Londynu chce przekroczyć tę bramę i dostać u niego posadę, teraz wykrzykują nazwiska swoje albo swoich synów i bratanków.
– Cierpliwości, przyjaciele. – Głos Cromwella niesie się nad tłumem. – Może król uczyni mnie wielkim człowiekiem, a wówczas wszyscy będziecie mogli przyjść i ogrzać się przy moim ogniu.
Śmieją się. On już jest wielkim człowiekiem, londyńczycy o tym wiedzą. Jego rezydencja jest ogrodzona i strzeżona, bramy dzień i noc pilnują zbrojni. Teraz oddają mu honory, gdy przechodzi przez dziedziniec, a następnie przez drzwi mające po lewej i po prawej stronie szczeliny, w które dałoby się wsunąć głownię broni białej albo wylot lufy. Są usytuowane tak, że każdy złoczyńca może zostać dźgnięty albo postrzelony z obydwu stron jednocześnie. Jego kucharz Thurston dziwił się kiedyś:
– Panie, nie jestem żołnierzem, ale wydaje mi się to zbyteczne. Zabiwszy wroga przy wjeździe, nie możesz go przecież drugi raz zabić przy drzwiach wejściowych.
– Nie zaniedbuję żadnych środków ostrożności – odpowiedział wtedy. – Czasy są, jakie są, ktoś może więc przejść przez bramę jako twój przyjaciel i zamienić się we wroga, gdy przechodzi przez dziedziniec.
Dom przy Austin Friars był kiedyś mały: dwanaście komnat, gdy Cromwell wziął go w najem dla siebie i swoich klerków, dla Lizzie i dziewczynek, dla Mercy Prior, matki Lizzie. Mercy zdążyła się zestarzeć. Jest teraz panią domu, najczęściej jednak przesiaduje u siebie z otwartą książką na kolanach. Przypomina mu wizerunek Świętej Barbary, który widział ongiś w Antwerpii: święta czytała mimo rejwachu na placu budowy, posadowiona na rusztowaniu i surowej cegle. Wszyscy narzekają na budowniczych, na długi czas ich pracy, na niebotyczne koszty, na hałas i pył, ale on lubi ich huczenie i dudnienie, ich piosenki i rozmowy, ich skróty i sekretną tradycję. Jako chłopak często się wspinał na czyjś dach, na ogół bez wiedzy właściciela. Wystarczyło, żeby zobaczył drabinę, a już po niej wchodził, szukając lepszego widoku. Gdy jednak już się znalazł na górze, co mógł zobaczyć? Tylko Putney.
W wielkim hallu czeka na niego jego siostrzeniec Richard. Stojąc przy gobelinie będącym prezentem od samego króla, chłopak otwiera list od córki króla napisany jej własną ręką.
Richard mówi:
– Przypuszczam, że lady Maria rozważa powrót do domu.
Cromwell idzie do swojej części domu, odprawiając klerków, którzy biegną za nim chwiejnym krokiem, obciążeni stertami papierów, opasłymi księgami praw i precedensów, pergaminami i zwojami.
– Później, chłopcy…
*
W jego komnacie powietrze przesyca silny zapach: jałowiec i cynamon. Zdejmuje pomarańczową szubę. W półmroku przy zamkniętych okiennicach tkanina zdaje się płonąć, jakby trzymał rozżarzone ognie. W czasach mroczniejszych niż obecne z ust duchownych można było usłyszeć, że gdyby Bóg chciał, żebyśmy nosili kolorowe ubrania, to stworzyłby kolorowe owce. Ale przecież Boża opatrzność dała nam barwniki i materiały do ich wytwarzania. Tutaj, w mieście, wśród gniadoszy i łupków, oślich grzbietów i myszy, złoto wzmaga bicie serca; w te dni, gdy o każdej porze roku Londyn obmywa szary deszcz, o niebie przypomina nam błysk niebiańskiego błękitu. Jak żołnierz, który podnosi wzrok na łopocące jaskrawe proporce, robotnik w codziennym mozole raduje się, widząc, gdy wyżej postawieni od niego połyskują nad nim monarszą purpurą, odziani w srebra i płomienie, i halcyjony odcinają się od ulewy z angielskiego nieba.
Towarzyszy mu Richard. Zamyka za nimi drzwi. Dźwięki domu cichną. Cromwell kładzie rękę na piersi – ten nawykowy gest – i z wewnętrznej kieszeni wyjmuje nóż.
– Jeszcze? – dziwi się Richard. – Nawet teraz?
– Zwłaszcza teraz. – Nie czując tego ciężaru obok swego serca, nie wiedziałby chyba, kim jest.
– Na ulicach, owszem. Ale na dworze królewskim? Nie potrafię wyobrazić sobie okoliczności, w których mógłbyś go użyć, panie – wyznaje Richard.
Ja też nie, myśli Cromwell. Właśnie dlatego muszę go mieć, że nie potrafię sobie wyobrazić okoliczności, w których bym go potrzebował. Sprawdza ostrze kciukiem. Pierwszy nóż zrobił dla siebie, gdy był chłopcem. To był świetny nóż, do dzisiaj za nim tęskni.
– Idź do Chapuysa – nakazuje Richardowi. – Przekaż mu moje wyrazy uznania i zapytaj, czy mogę zaproponować mu kolację. Jeśli odpowie nie, powiedz mu, że pożądam kontaktu z dyplomatą, i dodaj, że muszę mieć traktat przed zachodem słońca, a jeśli on nie przybędzie, poślę po ambasadora Francji.
– Tak jest. – Richard wychodzi, on zaś, lżejszy o pomarańczową szubę, lżejszy o nóż, zbiega po schodach na świeże powietrze i przez wewnętrzny dziedziniec udaje się do kuchni, żeby się zobaczyć z Thurstonem.
*
Słyszy Thurstone’a, zanim go zobaczy: któryś z pomocników kuchennych właśnie żałuje, że się urodził.
– Mówiłem ci raz – ryczy Thurston. – Mówiłem ci drugi, a potem jeszcze raz, chłopcze, że do czosnku masz używać tego moździerza. Osobiście wykopię twój mózg, wsadzę go do rzeczonego moździerza, stłukę na jednolitą masę i dam Dickowi Purserowi, żeby nakarmił nią psy!
Cromwell mija chłodnię, w której na hakach wiszą dwa pawie z podciętymi gardłami, obciążone odważnikami. Wychodzi za róg i dostrzega twarz strofowanego chłopaka.
– Mathew? Mathew z Wolf Hall?
Thurston prycha.
– Pochodzi z Wolf Hall. Z wilczej jamy.
Cromwell jest zaskoczony, że widzi chłopaka.
– Sprowadziłem cię tutaj, żebyś został moim klerkiem, nie pomocnikiem w kuchni.
– Tak, wasza miłość, mówiłem im to. – Blady skromny młodzieniec imieniem Mathew co rano przynosił mu listy w zeszłym roku, gdy król odwiedził Seymourów. Cromwell uznał, że jest zbyt ujmujący i zbyt obrotny, żeby zostawać na wsi. Twarz chłopaka pojaśniała, gdy go zapytał: „Czy chciałbyś wyjechać i zobaczyć świat?”.
– Ten chłopak znalazł się na niewłaściwym miejscu – oznajmia Thurstonowi. – Zaszła pomyłka.
– Dobrze, zabierz go, panie. Zabierz go, zanim zrobię mu coś złego.
– Precz z tym! – Gestem wskazuje poplamiony fartuch chłopaka.
– Naprawdę, panie?
– Nadszedł twój dzień. – Pomaga chłopakowi się rozebrać i wyłania się szczuplejsza sylwetka w koszuli i rajtuzach. – Jak się ma twój kolega Rob? Masz z nim kontakt?
– Tak, panie. I wiem, że robi, jak mu przykazałeś, ma oko na Wolf Hall i skrupulatnie zapisuje nazwiska tych, którzy przyjeżdżają. Ale nie pozwolono mi przekazać ci tej wiadomości, panie.
– Przykro mi, że tak szorstko cię potraktowano. Idź na drugą stronę dziedzińca, zapytaj o Thomasa Avery’ego i powiedz mu, że cię przysyłam, żebyś się uczył domowej rachunkowości. Może gdy ją opanujesz, będziesz mógł iść do jakiejś innej rodziny.
Chłopakowi robi się przykro.
– Tu mi się podoba.
– Mimo tego gbura? – Gestem wskazuje na Thurstona. – Gdybym cię odesłał, nadal byłbyś na mojej służbie.
– Poszedłbym tam pod innym nazwiskiem? – Chłopak chwyta wyimaginowany płaszcz na swoich ramionach. – Rozumiem, panie.
Thurston wtrąca:
– Cieszę się, że jest ktoś taki.
Wokół nich dwa tuziny chłopców ciągną kosze po kamiennej podłodze, ostrzą noże, liczą jaja, przekładają produkty albo skubią ptactwo. W domu wszystko się toczy bez jego nadzoru dzięki jasnym ustaleniom. Tutaj mieszane jest nadzienie do krwawych kiszek i patroszy się ryby; po przeciwległej stronie dziedzińca jasnoocy pomocnicy przysiedli na stołkach, czekając, aż przyjdzie ich kolej. Tutaj naczynie z podgrzewaczem i mosiężny gar, tam scyzoryk, wosk do pieczęci, wstążka, jedwabne pętelki, czarne słowa pełzające w poprzek pergaminu i gęsie pióra. Cromwell przypomina sobie ten dzień we Florencji, gdy przyszła jego kolej i został wezwany: „Angliku, jesteś potrzebny w rachubie”. Pamięta, jak nieśpiesznie rozwiązał fartuch, powiesił go na kołku, po czym wyszedł, zostawiając za sobą miedziane garnki i misy oraz stojące w alkowie jedna obok drugiej stągwie na oliwę i wino, każda wysokości siedmioletniego dziecka. Wbiegł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, a gdy przeszedł do hali, usłyszał krople wody skapujące ze ściennego kranu do marmurowej misy, cichutkie i nierównomierne stukanie: kap-kap… kap… kap-kap. Chłopiec szorujący schody zszedł mu z drogi. Śpiewał Scaramella rusza w bój.
Zwraca się do Thurstona:
– Chapuys przychodzi na kolację. Będziemy tylko we dwóch.
– Oczywiście, że tak – odrzeka Thurston, przesiewając mąkę, przez co unoszą się między nimi kłęby białych drobinek. – Ktoś mi powiedział, że ten Hiszpan, ten sam, który ciągle przesiaduje w twoim domu, że on i twój książę zmówili się między sobą, żeby zabić królową, ponieważ stała na drodze do ich przyjaźni.
– Chapuys nie jest Hiszpanem. Wiesz o tym.
Thurston rzuca mu spojrzenie, które mówi, że rozróżnianie między obcokrajowcami jest poniżające i daremne.
– Wiem, że cesarz jest królem Hiszpanii i panem połowy świata. Nic dziwnego, że chcesz nawiązać z nim zażyłe stosunki, panie.
– Muszę, nie chcę – odpowiada. – Przyciskam go do piersi.
– Kiedy król znów przyjdzie na kolację? – pyta Thurston. – Chociaż zgaduję, że stracił apetyt. Czy ty byś nie stracił, gdyby twoja męskość została publicznie obrażona w sądzie?
– Czybym stracił apetyt? Nie wiem. Nigdy mi się to nie przytrafiło.
– Cały Londyn słuchał – stwierdza Thurston z wyraźną przyjemnością. – Oczywiście nie wiemy na pewno, co Jerzy powiedział, bo się wypowiadał po francusku. Ponoć, tak spekulujemy, sens był taki, że król może go postawić, może go wprowadzić, ale nie na tyle długo, żeby zaspokoić niewiastę.
– A widzisz, teraz żałujesz, że się nie uczyłeś francuskiego.
– Ale taki był sens – upiera się Thurston. – Jeśli się nie potrafi zaspokoić niewiasty, ona nie pocznie dziecka, a jeśli pocznie, urodzi się wątłe stworzenie, które nie doczeka nawet własnego chrztu. Wystarczy przypomnieć sobie hiszpańską królową. Gdy była młoda, rodziła raz za razem, ale wszystkie martwe oprócz małej Marii, tyle że ona była wielkości myszy.
W wiadrze na podłodze, wijąc się i ślizgając, splecione w daremnym wysiłku pływają węgorze, które czekają, aż ktoś je zabije i oprawi. Cromwell pyta Thurstona:
– Co mówią na ulicy? O Annie?
Thurston wykrzywia twarz w grymasie.
– Nigdy nie miała przyjaciół. Nawet pośród kobiet. Ludzie mówią, że skoro robiła to z bratem, to nic dziwnego, że nigdy nie mogła donosić ciąży. Dzieci z bratem albo te zrobione w piątek, albo zrobione od tyłu są przeciw naturze. Dlatego same się usuwają, biedne grzeszne kreatury. Bo jaki jest sens, żeby się rodziły tylko po to, by zaraz umierać?
Thurston w to wierzy. Kazirodztwo jest grzechem, wszyscy to przyznajemy, ale też spółkowanie we wszystkich pozycjach oprócz tych, które aprobują księża. Grzechem jest spółkowanie w piątek, dzień ukrzyżowania Chrystusa, oraz w niedzielę, sobotę i środę. Jeśli słuchać duchownych, grzechem jest wchodzenie w kobietę podczas wielkiego postu, adwentu oraz w dni świąteczne, chociaż w kalendarzu od świąt się roi. Więcej niż połowa roku jest zakazana w ten czy inny sposób. To cud, że w ogóle ktokolwiek się rodzi.
– Niektóre kobiety wchodzą na górę – ciągnie swój wywód Thurston. – To przecież nie po bożemu. Można sobie wyobrazić, jakie chuchro wyniknie z czegoś takiego. Tygodnia nie przetrzyma.
Mówi, jakby dziecko było czerstwym ciastem, więdnącym kwiatem: tygodnia nie przetrzyma. On i Lizzie raz stracili dziecko. Thurston przygotował bulion z kury, żeby wzmocnić swoją panią, i modlił się za nią, gdy kroił w kostkę warzywa. Mieszkali wtedy jeszcze na Fenchurch Street. On dorywczo wynajmował się jako prawnik, Grzegorz nadal nosił sukienki, Anna nie została jeszcze odstawiona od piersi, a najmłodszej córki Grace nie było nawet w planach. Sam Thurston pracował wtedy u nich jako zwykły kucharz, a nie jak teraz szef kuchni z brygadą pomocników na swoje rozkazy. Cromwell pamięta, jak łzy Lizzie kapały do tego rosołu, a potem odnieśli go nietknięty.
– Będziesz tak stał i gadał? – pyta Thurston. – Może zabijesz dla mnie te węgorze?
Cromwell zerka do wiadra. Gdy był kucharzem, trzymał węgorze w ich wodnym świecie, dopóki patelnie się nie rozgrzały. Ale nie warto się o to spierać. Zakasuje rękawy.
– I oskóruj je, skoro już się tym zajmujesz.
*
– Za młodu we Włoszech jako student na kolację jadałem co najwyżej chleb i oliwki – wspomina Chapuys.
– Nie ma nic zdrowszego – odpowiada. – Niestety angielski klimat na to nie pozwala.
– Może też czasem garść młodego bobu, jeszcze w łupinach. Mały kieliszek vin santo.
To Grzegorz, żeby uhonorować gościa, przynosi lniane ręczniki i misę. Palce ambasadora zanurzają się pod gałązki suszonej lawendy.
– Będziesz polował tego lata, paniczu Grzegorzu?
– Taką mam nadzieję – odpowiada Grzegorz. Pochyla głowę. Ambasador czyni znak krzyża i odmawia modlitwę. Często się zapomina, że jest po święceniach. Jak sobie radzi z kobietami? Zachowuje albo celibat, jak jego gospodarz, albo dyskrecję.
Na stół trafiają węgorze przygotowane na dwa sposoby: solone w sosie migdałowym i pieczone z sosem pomarańczowym. Jest też tarta szpinakowa, zielona niczym letni wieczór, aromatyzowana gałką muszkatołową i odrobiną wody różanej. Srebro lśni, chusteczki są złożone w kształt róży Tudorów, obrus ozdobiony jest srebrnymi girlandami.
– Bon appétit – mówi do ambasadora. – Otrzymałem list.
– Ach tak, od księżniczki Marii. I co miała do przekazania?
– Wiesz, co miała do przekazania, posłuchaj więc, panie ambasadorze, co mam do przekazania ja. – Pochyla się do przodu. – Księżniczka, jak ją nazywasz, lady Maria, jest przekonana, że ojciec przyjmie ją z powrotem na swój dwór. Uważa, że wraz ze zmianą żony jej kłopoty się skończyły. Musisz ją wyprowadzić z błędu albo ja to zrobię.
Chapuys trzyma kawałek węgorza między palcem wskazującym i kciukiem.
– Winiła Annę Boleyn za swoje nieszczęścia w ostatnich latach. Jest przekonana, że to konkubina kazała ją oddzielić od matki i odesłać na wieś. Czci swojego ojca i wierzy, że zawsze postępuje mądrze. Jako córka jest mu to oczywiście winna.
– Musi więc złożyć przysięgę. Dotychczas tego unikała, teraz jednak nie widzę innego wyjścia. Wszyscy poddani muszą ją złożyć, gdy król zażąda tego od nich.
– Pozwól, że się upewnię, czego od niej oczekujesz. Musi uznać, że małżeństwo jej matki nie miało konsekwencji, dlatego ona, chociaż jest najstarszym dzieckiem króla, nie obejmie po nim tronu. I musi przysiąc, że za następczynię króla uznaje małą córkę Anny Boleyn, którą król właśnie zabił.
– Tekst przysięgi zostanie zmieniony. Mała Elżbieta z niego zniknie.
– To dobrze, bo jest bękartem Henry’ego Norrisa, jeśli dobrze rozumiem. A może tego lutnisty? To jest wyborne – chwali węgorza. – Co więc Henryk zamierza teraz? Mój pan nie zaakceptuje młodego Richmonda zamiast Marii. Król Francji, jak sądzę, też nie.
– Parlament określi sukcesję tronu.
– Czyli już nie kaprys króla? – Ambasador tłumi śmiech. – Powiedziałeś Henrykowi?
– Maria twierdzi, że nie pragnie zostać królową. Mówi, że będzie wspierać każdego następcę, którego wskaże jej ojciec. Ale nie może zaakceptować swojego ojca jako głowy Kościoła.
– To faktycznie trudność – przyznaje ambasador.
Stary biskup Fisher odmówił złożenia przysięgi i w zeszłym roku Henryk kazał go ściąć. Tomasz Morus także odmówił i on także został skrócony o głowę. Cromwell mówi:
– Maria żyje złudzeniami. Czy ona uważa, że powrócimy do Rzymu tylko dlatego, że Anna Boleyn nie żyje?
Chapuys wzdycha.
– To przykre, Tomaszu, że choć odwiedzaliśmy Rzym w tym samym czasie, nie dane było nam się poznać. Jakże by było miło, gdybyśmy mogli jeść razem kolację w tamtych czasach! Jadłeś kiedyś te malutkie ravioli nadziewane serem i ziołami? Są leciutkie jak powietrze, jeśli kucharz zna swoje rzemiosło. – Ambasador poprawia serwetkę pod brodą. – Oczywiście cesarz życzy królowi sukcesora z nowego małżeństwa. Przykro mu słyszeć, że twój pan nie chciał rozważyć małżonki z cesarskiego wyboru. Bez kłopotu mógłby przecież pojąć za żonę księżnę Mediolanu, młodą, bo ledwie szesnastoletnią wdowę. Teraz jednak już po wszystkim i musimy jak najlepiej wykorzystać zaistniałą sytuację. Cesarz wierzy, że jeśli madame Joanna urodzi syna, będzie to sprzyjać pokojowi i stabilności. A z twojego punktu widzenia, mon cher, uczyni Henryka bardziej… – ucieka spojrzeniem w bok – uległym. Mimo więc tego, co powiedział brat straconej o jego impotencji, musimy życzyć królowi… Jak to ujął Boccaccio? Wskrzeszenia ciała.
Służący przynosi cielęcinę i Cromwell osobiście sięga po nóż do mięsa.
– O ile wiem… – Chapuys robi pauzę, żeby służący zdążył wyjść. – Wierzę, że w Niemczech zapanowała konsternacja. Twoi heretyccy przyjaciele wiedzą, że madame Joanna była damą dworu królowej Katarzyny. Pytają: „Czy Cremuel stracił rozum? Po co niszczył konkubinę, która była heretyczką tak jak on, i zastępował ją wierną córką Rzymu?”. – Dotyka ust. – Chyba że Cremuel uknuł jakąś intrygę. Chociaż, mówię cesarzowi, Cremuel zawsze knuje jakąś intrygę, a jak pokazują wydarzenia ostatnich dwóch tygodni, jego intrygi są skuteczne.
– Nie byłem odpowiedzialny za śmierć Anny – odpowiada. – Sama ją na siebie ściągnęła, ona i jej kochankowie.
– Ale w wybranym przez ciebie terminie.
Cromwell odkłada nóż. Na rękojeści połyskuje macica perłowa.
– Raczej nie mogłem wyznaczać terminów sporu między nimi.
– Mówiłeś mi, że nie wiesz, jak z nią skończyć, a musisz to zrobić albo ona cię zabije. Mówiłeś, że pójdziesz do swojego domu i wyobrazisz sobie, jak mogłoby się to stać. Wygląda na to, że twoja wyobraźnia jest najpotężniejsza w całej Anglii. Śmiem twierdzić, że Henryk był przerażony tym, co się okazało po rozpoczęciu śledztwa. – Chapuys wyciera palce. – Jaki obraz odmalowałeś w umysłach wszystkich chrześcijan! Królowa Anglii na plecach z zadartą kiecką krzyczy: „Chodźcie, chodźcie wszyscy!”.
– Zapewne spać nie możesz, wyobrażając to sobie.
– Henry Norris, dobry przyjaciel króla. Francis Weston, próżny młodzieniec, który kręcił się obok, gdy ona była akurat nago. Ten zbir z północy kraju William Brereton. Młodziutki Smeaton… Nie była zbyt dumna, skoro zrobiła to z tym biednym dzieckiem wynajętym do grania na lutni. Ale dlaczego miałaby być? Z przyjemnością gziła się z własnym bratem. – Chapuys odkłada serwetkę. – Potrafię to zrozumieć: Henryk jest nią zmęczony, chce mieć małą Joannę, mówi więc: „Cremuel, znajdź mi powód, żeby się jej pozbyć”. Nie może jednak przewidzieć tego, co odkryjesz. Możliwe, że nigdy ci nie wybaczy, mon cher, że naraziłeś go na pośmiewisko.
– Wręcz przeciwnie. Awansuje mnie.
– Ale ta sprawa musi go boleć. Może pomyśli o tym później. Przede wszystkim jednak powinienem ci pogratulować. Masz zostać lordem Cremuelem. Baronem…
– Wimbledonu.
– O nie! – wykrzykuje Chapuys. – Wybierz sobie inne miejsce. Żebym potrafił je wymówić.
– Będę też lordem tajnej pieczęci.
– Ach tak. Tajna pieczęć jest zaszczytniejsza?
– Więcej nie mógłbym sobie wymarzyć.
Ambasador bierze kawałek cielęciny.
– Wiesz, to jest bardzo dobre.
– Ostrzegam cię – mówi Cromwell. – Jeśli Maria rozwścieczy swojego ojca, sprawa dotrze przede wszystkim do twoich drzwi.
– Do moich drzwi przyślij też swojego kucharza, jeśli kiedykolwiek będzie szukał nowej pracy. – Chapuys bierze nóż do mięsa, podziwia zęby na jego ostrzu. – Wiemy, że księżniczka nie złoży przysięgi, w której uznałaby ojca za głowę Kościoła. Nie zobowiąże się do czegoś, co uznaje za niemożliwe. Może zamiast ją sądzić, Henryk pozwoliłby jej wstąpić do klasztoru? Wtedy nie musiałby się obawiać, że będzie chciała przejąć tron. Honorowo wycofałaby się ze świata. Mogłaby trafić do jednego z wielkich klasztorów i z czasem zostać tam przeoryszą.
– Tak. Może Shaftesburry? Wilton? – Cromwell odstawia kielich. – Och, oszczędź mi tego, ambasadorze. Ona tak mniej więcej wstąpi do zakonu, jak ty wstąpiłeś. Jeśli tak jej zależy, żeby porzucić świat i wszystko, co na nim jest, to może niech złoży tę przysięgę i ma to z głowy? Nikt nie będzie jej wówczas niepokoił.
– Maria może zrezygnować ze swojej przyszłości, ale z przeszłości nie zrezygnuje. Nie uwierzy, że jej matka i ojciec nie byli małżeństwem. Nie zgodzi się, żeby jej matkę nazywano kurwą.
– Nikt nie nazywał jej kurwą. Była nazywana księżną wdową. I dobrze wiesz, że gdy doszło do separacji, Henryk honorowo ją utrzymywał, ponosząc spore koszty.
– Posłuchaj, Katarzyna jest martwa – z pasją replikuje ambasador. – Niech odpoczywa w pokoju, dobrze?
Ale ona odpoczywać nie chce. Snuje się przy swojej córce. Chodzi nocami, mając przy boku swojego chudego starego doradcę biskupa Fishera, a w ręku pergamin, w którym broni swojej sprawy. Gdy nadeszła wiadomość o śmierci Katarzyny, na królewskim dworze odbyły się tańce. Ale w dniu jej pogrzebu Anna Boleyn poroniła. Zwłoki królowej wstały z katafalku i potrząsnęły rywalką, aż jej zęby zgrzytnęły: potrząsały dopóty, dopóki królewski syn z niej nie wypadł.
– Chciałbym cię zapewnić, ambasadorze, że Henryk kocha swoją córkę. – Cromwell złącza dłonie czubkami palców. – Ale wymaga posłuszeństwa. Jako ojciec i jako król.
– Maria przyznaje pierwszeństwo ojcu w niebie.
– A co, gdyby przyszło jej umrzeć z grzechem nieposłuszeństwa kalającym jej duszę?
– Jesteś zbirem, Cremuel – wyrokuje Chapuys. – Nie możesz się powstrzymać. Grozisz, gdy powinieneś łagodzić i mediować. Henryk nie zabije swojej córki.
– Kto wie, co zrobi Henryk? Nie ja.
– To samo mówię cesarzowi. Poddani Henryka żyją w strachu. Zaklinam mojego pana: to twój chrześcijański obowiązek, żeby uwolnić Anglię. Nawet ten uzurpator Ryszard, król Skorpion, nie był tak znienawidzony jak obecny władca.
– Odradzam używanie zwrotu „obecny władca”. Ociera się o zdradę. Ktokolwiek go używa, musi mieć na myśli następnego króla.
– Zdrada jest przestępstwem tylko u tych, którzy są winni lojalność. Ja nic nie jestem winien Henrykowi, może oprócz oficjalnych podziękowań za gościnę, która jest co najwyżej zdawkowa i znacznie gorsza – ambasador skłania głowę – od twojej. Cała Europa wie, jak słaby jest jego wpływ na przyszłość. Przecież nie dalej jak rok temu, w czerwcu…
Odłóż ten widelec, myśli Cromwell, przestań mnie dźgać. Doskonale to pamięta: dzień był otępiająco chłodny i pełen zamieszania, on zaś oderwał się od pracy, żeby na własne oczy zobaczyć katastrofę. Koń króla przewrócił się w szrankach. Henryk doznał urazu głowy i został przeniesiony do namiotu. Wyglądał, jakby nie żył, i wszyscy myśleli, że nie żyje, gdy leżał jak kamienna rzeźba bez oddechu, bez pulsu. Cromwell pamięta, że położył rękę na piersi Henryka, próbując wyczuć choćby najmniejsze oznaki życia – ale naoczni świadkowie opowiedzieli mu później, że wezwał Boga, a potem uderzył króla w pierś z taką siłą, że omal nie połamał mu żeber. Co miał do stracenia? Wstrząsany dreszczami, ze świszczącym oddechem i odruchem wymiotnym, król usiadł, wróciwszy do świata żywych. „Cromwell – powiedział – myślałem, że zaraz zobaczę anioły”.
– Dobrze więc – odzywa się Chapuys. – Nie będziemy wspominać o jego wypadku, jeśli psuje ci to apetyt. Ale trzeba przyznać, że są w Anglii ludzie, najlepsze angielskie rody, które pozostają lojalnymi synami Rzymu.
– Naprawdę? – dziwi się Cromwell. – Jak to możliwe? Wszyscy złożyli przecież przysięgę Henrykowi. Courtenayowie złożyli. Pole’owie złożyli. Uznali go nie tylko za swojego króla, któremu winni są posłuszeństwo, ale też za głowę Kościoła.
– Oczywiście – zgadza się Chapuys. – Co innego mieli zrobić? Jaki wybór im dałeś?
– Może myślisz, że przysięgi nic dla nich nie znaczą. Oczekujesz, że złamią dane słowo.
– Bynajmniej – uspokajająco odpowiada ambasador. – Jestem pewien, że nie wystąpiliby przeciwko swojemu namaszczonemu królowi. Niepokoję się jednak, że jakiś wspierający ich renegat w imię słuszności ich dawnej sprawy mógłby zadać królowi śmiertelny cios. Pchnięcie sztyletem nie wymaga wielkiego trudu. Ale może się też zdarzyć, że nie będzie potrzebna ludzka ręka. Panuje zaraza, która zabija co dzień. Angielskie poty kończą życie ludzkie w godzinę. Wiesz, że tak jest, i nawet gdybym to wykrzyczał do ludzi pod Krzyżem Świętego Pawła, nie mógłbyś mnie za to powiesić.
– Nie mógłbym – uśmiecha się Cromwell. – Ale zdarzało się, że ambasadorów mordowano na ulicy. Tak tylko mówię.
Ambasador pochyla głowę. Od niechcenia sięga do talerza z sałatą. Kawałek słodkiej sałaty, źdźbło gorzkiej endywii. Służący Mathew przynosi owoce.
– Niestety także tym razem zawiedliśmy, jeśli chodzi o morele – oznajmia Cromwell. – Nie jadłem ich od lat. Może biskup Gardiner przyniesie mi choć kilka, gdy do mnie zajdzie.
Chapuys wybucha śmiechem.
– Chyba wcześniej wymoczyłby je w kwasie. Wiesz, że rozpowiada na francuskim dworze, jakoby Henryk planował przywrócić twój kraj Rzymowi?
Nie wiedział, ale tak właśnie podejrzewał.
– Wobec braku moreli kazałem podać brzoskwinie w syropie.
Chapuys chwali deser.
– Robisz je na sposób wenecki. – Nakłada sobie łyżkę brzoskwiń i podnosi wzrok, zerkając chytrze. – Co się stanie z Viatem?
– Z kim? Ach, z Wyattem. Jest w Tower.
– Wiem dobrze, gdzie jest. W miejscu, gdzie możesz obserwować, jak pisze swoje kłopotliwe rymy i zagadki. Dlaczego go chronisz? Powinien być martwy.
– Jego ojciec był przyjacielem mojego dawnego pana, kardynała.
– I poprosił cię, żebyś krył przestępstwa jego syna? – śmieje się Chapuys.
– Dałem słowo – odrzeka sztywno.
– Rozumiem, że taka obietnica to dla ciebie świętość. Dlaczego? Skoro nic innego świętością nie jest? Nie rozumiem cię, Cremuel. Nie boisz się, gdy powinieneś się bać. Zupełnie jak ktoś, kto umieścił obciążniki w kościach do gry.
– Obciążniki w kościach do gry? – dziwi się Cromwell. – Ludzie naprawdę to robią?
– Grasz z najpotężniejszymi ludźmi w tym kraju.
– Niby z Ka-ru – Cromwell naśladuje wymowę ambasadora – i całą resztą?
– Oni wiedzą, że ich potrzebujesz. Nie możesz działać samotnie. Bo jeśli obecne małżeństwo nie przetrwa, to co masz? Masz przychylność Henryka. Ale jeśli Henryk ją wycofa? Znasz los kardynała. Nie uratowałyby go nawet kościelne dostojeństwa. Gdyby nie umarł po drodze do Londynu, Henryk kazałby ściąć mu głowę razem z kapeluszem kardynalskim. A ty nie masz nikogo, kto by cię chronił. Owszem, masz też przyjaciół, to na pewno. Seymourowie są ci wdzięczni. Doradca Fitzwilliam działał jako pośrednik, pomagając w usunięciu konkubiny. Ale nie masz własnych powiązań, nie stoi za tobą żadna wielka rodzina. W ostatecznym rozrachunku jesteś synem kowala. Całe twoje życie zależy od następnego uderzenia królewskiego serca, a twoja przyszłość od uśmiechu albo marsowej miny Henryka. W styczniu, gdy myślałem, że król nie żyje – wspomina – gdy rozległy się krzyki, skoczyłem na równe nogi, mówiąc: „To teraz ja, jestem tuż za tobą”. Ale zanim wyszedłem z komnaty, rozsypałem na pergaminie piasek, żeby osuszyć tusz, i sięgnąłem po turecki sztylet z rękojeścią zakończoną kwiatem słonecznika leżący na biurku jako ozdoba, żeby mieć jeden nóż za pazuchą i jeden dodatkowy. Potem poszedłem, znalazłem Henryka i podniosłem go z martwych.
– Pamiętam te małe ravioli – mówi. – W domu Frescobaldiego, gdy skończył się Wielki Post, nadziewaliśmy je mieloną wieprzowiną. Przy rodzinnym stole lubili posypywać je cukrem.
– Jakże typowe dla bankierów! – konstatuje Chapuys, krzywiąc się. – Więcej pieniędzy niż dobrego gustu.
*
Wriothesley wpada na Austin Friars, gdy wracają z wieczornej modlitwy. Richmond mówi:
– Per Risley przyszedł, ale chyba masz już dosyć na dzisiaj. Mam go spławić?
– Nie. Chcę, żeby się spotkał z Marią.
– Zaufasz mu w takiej sprawie?
– Poślę też Rafe’a, jeśli król uzna, że poradzi sobie bez niego. Ale Maria jest przewrażliwiona na punkcie swojego statusu i może uznać, że Rafe jest zbyt mocno kojarzony…
– Z nami – dopowiada Richard.
Pan Wriothesley z kolei pochodzi z rodziny heroldów. Heroldowie mają własny status i są skłonni przyznawać innym to, co im się należy, ale nie więcej. Per Risley wchodzi z pergaminami w ręku.
– Kiedy zaczniemy do ciebie mówić „lordzie Cromwell”, panie?
– Niebawem, jak sądzę.
– Zastanawiam się… skoro zostałeś awansowany, może chciałbyś zerknąć na swoje pochodzenie? – Rozwija kolorowe godło. – To herb lorda Ralpha Cromwella z zamku Tattershell. Był kanclerzem skarbu wielkiego Henryka i podbił Francję.
Już to przerabialiśmy.
– Jestem nikim dla potomków lorda Ralpha, a oni nikim dla mnie. Wiesz, kim był mój ojciec i skąd pochodzę. Jeśli nie, możesz zapytać Stephena Gardinera. Posłał do Putney swojego człowieka i kazał mu wygrzebać moje sekrety.
Per Risley chciałby zapytać: „I co wykopał?”. Ale trzyma się tematu.
– Powinieneś raz jeszcze to przemyśleć. Król czułby się przy tobie swobodniej.
Richard wtrąca:
– Chyba nie mógłby być swobodniejszy niż teraz.
– Ale ze starym nazwiskiem ty miałbyś większe poważanie. Nie tylko u równych sobie, ale też u ludu i na zagranicznych dworach. Bo za granicą cię obrażają. Mówią, że Henryk cię zwolnił i zatrudnił do rządzenia dwóch biskupów.
– Idę o zakład, że jednym z nich jest biskup Stefan. – Podziwia te spekulacje, które wyrastają w szczelinach między jedną prawdą a drugą. – Co jeszcze mówią?
– Że kochankowie konkubiny zostali poćwiartowani, co kazano jej oglądać, zanim została spalona. Biorą nas za takich samych barbarzyńców jak oni. Mówią, że cała jej rodzina została zamknięta. Widzę, że jej ojciec będzie miał kłopot z przekonaniem ludzi, że nie jest martwy. Podejrzewam, że go oszczędziłeś, ponieważ… – Per Risley się waha. – Przypuszczam, że się zastosował do twoich życzeń, no i musisz pokazać ludziom, że potrafisz nagrodzić takie zachowanie.
Jeśli można nazwać nagrodą życie, które Tomasz Boleyn będzie teraz prowadził.
– Wierzę w gospodarność, Wriothesley. Katowi trzeba zapłacić. Myślisz, że praktykuje swoje rzemiosło gratis?
Per Risley opanowuje się i mruga powiekami, i robi wdech: znów poważny kontynuuje swoje zadanie.
– Mówią, że lady Maria wróciła już na dwór i nosi klejnoty zmarłej królowej. Mówią, że król zamierza ją wydać za syna króla Francji, księcia Angoulême, i że książę zamieszka potem w Anglii, żeby się szkolić na króla.
– Słyszę, że jest niechętny małżeństwu.
– Czyli sprawdzałeś tę możliwość?
– Trzeba podtrzymywać nadzieje Francuzów.
Per Risley nie jest pewien, czy to żart. On, lord Cromwell, ogląda herb innego lorda Cromwella.
– Wolę kornwalijskie wrończyki, które dostałem od kardynała. Jakieś nowe wiadomości z Calais?
W Calais spory i zatargi najważniejszych rodów zamknięte są za murami miejskimi: te kruszejące mury obronne Anglii wymagają wciąż nowych nakładów, są dziurawione plotkami i podmywane intrygą. Calais to rodzaj czyśćca: w cierpieniu czeka się tam nie na wybaczenie, lecz na sprzyjający wiatr. Słowa wypowiedziane w cytadeli niosą się przez morze z sykiem i szelestem, wzmacniane przez fale; rozbijają się o uwagę króla w Whitehallu. W Calais stawiamy ostatnie kroki na lądzie. Jego granica jest naszym ostatnim terytorium. Powinno być rządzone przez najsilniejszych i najpewniejszych ludzi, jakimi dysponuje królestwo. Ale rządzi nim lord Lisle. Lisle jest wujem króla, jednym z bękartów starego króla Edwarda, i cieszy się sympatią Henryka, który w dzieciństwie znalazł w nim dobrego kompana do zabawy. Już zaczął dawać się we znaki, próbując wyciągnąć dla siebie jakieś korzyści z ostatnich wydarzeń. Świadomy potrzeby ciągłego przebywania w myślach króla, miał w kieszeni Harry’ego Norrisa, który podpowiadał jego nazwisko przy okazji różnych synekur i awansów. Teraz jednak to się skończyło, skoro Norrisa jedzą robaki. Per Risley mówi:
– Żona Lisle’a powoduje te kłopoty. Jest sekutnicą i słyszałem, że też papistką. Wiedzieliście, że ma córki z pierwszego małżeństwa? Ciągle próbowała umieścić je u Anny. Na pewno spróbuje też szczęścia z nową królową.
– Zdaje się, że Joanna zaspokoiła już swoje potrzeby – mówi Cromwell. – Per Risley, ty i Rafe pojedziecie do Hunsdon i spróbujecie przemówić Marii do rozumu. Ale postępujcie z nią delikatnie. Nie czuje się dobrze.
List od Marii trzyma w kieszeni. Nawet we własnym domu nie odważyłby się go zostawić. Maria pisze, że ma śluz w głowie, nie może spać i bolą ją zęby. Pociechą byłoby dla niej spotkanie z ojcem. Fałszywi przyjaciele trzymają ich z dala od siebie. Gdy się tych fałszywych przyjaciół odrzuci albo zetnie mieczem sprawiedliwości, a fałszywych doradców strąci do Tamizy, jej ojciec król zwróci się do niej – pisze – łuski spadną mu z oczu i zobaczy, kim ona naprawdę jest: jego prawdziwą dziedziczką i córką.
Ale najpierw król musi po nią posłać. Przywołać do światła swojej obecności. Do tej chwili pozostaje w cieniu. Siedzi w zamkniętym ogrodzie, gotowa na odnalezienie. Leży zaczarowana w gąszczu ciernistych chaszczy i czeka na kogoś, kto okaże dość determinacji, by się przez nie przedrzeć.
– Jedź sam, panie – sugeruje Wriothesley.
Cromwell kręci głową.
– Może nie chcesz być tym, który przynosi jej złe wiadomości.
– Ona kocha swojego ojca – mówi Cromwell. – Nie potrafi uwierzyć, ale… no cóż, trzeba ją do uwierzenia nakłonić. On nie zamierza tolerować sprzeciwu. Nawet ze strony dziecka, któremu dał życie.
Słońce zachodzi: ostatni ciepły blask przemyka między księgami na stole, mijając zbiór dekretów papieża Grzegorza, egzemplarz pełen odręcznych notatek i ozdobiony monogramem „TC”: Thomas Cardinalis. W migrujących promieniach zmierzchu Cromwell niczym cienie na tafli wody widzi córkę króla skuloną, z zaciętą miną na bladej twarzy. Urzeka go ukradkowy ruch światła w miejscu, gdzie się tworzy jej wizerunek, żywy duch. Ona nie patrzy na niego, to on patrzy na nią.
– Musisz jej powiedzieć tak, Wriothesley: „Posłuszeństwo jest cnotą, która cię ocali, pani. Posłuszeństwo nie jest służalczością ani twojej osoby, ani twojego sumienia. To raczej lojalność”.
– No tak – mówi Per Risley. – Jeśli uważasz, że powinienem się do niej zwrócić tak, jak ty się zwracasz do Izby Gmin, panie, to chyba mógłbym zasugerować, że z posłuszeństwem idzie w parze zmniejszenie odpowiedzialności.
– To mogłoby ją trochę uspokoić. Ale pamiętaj, nie mów do niej jak do małej dziewczynki. Tylko nie próbuj jej przestraszyć. Jest waleczna jak jej matka i zaatakuje; jest uparta jak jej matka i postawi na swoim. Jeśli cię zezłości, cofnij się i niech dalej mówi Rafe. Zaapeluj do jej kobiecej natury. Do córczynej miłości. Powiedz, jak bardzo rani swojego ojca. – Cromwell kładzie rękę na sercu. – Powiedz, że rani go tutaj, przedkładając umarłych nad żywych.
Sylwetka Wriothesleya zaczyna się rozmywać, tonie w nieostrości rysów, jakby zalewała go noc. Cromwell chciałby, żeby księżniczka jeszcze nie znikała, dopóki nie roztopi jej żar jego woli, dopóki nie zmięknie, nie okaże uległości, co w końcu uczyni, jeśli tylko Cromwell znajdzie odpowiednie słowa, żeby odwrócić jej zaciętość.
– Panie, wydaje mi się, że wiesz coś, czego nikt inny nie wie – mówi Wriothesley.
– Ja? Nic nie wiem. Nikt mi nic nie mówi.
– Czy to ma coś wspólnego z Wyattem?
Rafe informował go, że krążą pamflety przeciwko Wyattowi, zaszyfrowane oskarżenia i gorzkie żarty podawane dalej przez dworzan tuż pod nosem króla. Kartki wsuwane są do modlitewników albo wtykane do rękawic, albo zastępują w talii króla pik.
– Oni wszyscy się boją – odpowiada Per Risley. – Oglądają się przez ramię. Nie wiedzą, czy pojawią się nowe oskarżenia. Prowadziłem rozmowę z Francisem Bryanem, gdy nagle padło nazwisko Wyatta. Bryan stracił wątek i tylko patrzył na mnie, jakby pierwszy raz mnie widział.
– Francis? – śmieje się Cromwell. – Pewnie był pijany.
– Kobiety też się boją, jak mi się zdaje. Gdy niosłem wiadomość dla królowej Joanny, niektóre zerkały na mnie, szeptały coś między sobą, dawały sobie znaki…
– Mój biedny chłopcze! Ty wchodzisz, a kobiety zaczynają dawać sobie znaki? Czy to się zdarzało wcześniej? Powiedz mi, jakie to były znaki, a spróbuję je zinterpretować.
Wriothesley się czerwieni.
– Panie, to nie żart. Królowa, chodzi mi o tamtą drugą, otrzymała odpłatę za swoje występki, ale to nie wszystko. Jest jeszcze coś. Wchodzisz do komnaty, słyszysz trzaskające drzwi i masz wrażenie, że ktoś przed tobą uciekł. Ale jednocześnie wydaje ci się, że ktoś cię obserwuje.
Ktoś na pewno tak.
– Wszyscy myślą, że to zeznanie Wyatta pogrążyło Annę – kontynuuje Per Risley. – Ale nie wiedzą, dlaczego je złożył, bo wszyscy mają go za odważnego i brawurowego, i…
– Bezmyślnego?
– Nie o to chodzi, Wyatt jest naprawdę szarmancki i one się zastanawiają, co takiego Anna mu zrobiła, żeby miód zamienić w żółć. Wyobrażały sobie, że zostanie pochowany w jednym grobie z nią, a nie…
Nic dziwnego, że przerwałeś. Czasem nasze fantazje wykonują skok, gwałtowny i precyzyjny, jak tancerze na linie. Widzimy skrzynię na strzały zbyt wąską dla kogoś.
– Uważają, że Wyatt powinien był umrzeć dla miłości? Chociaż one same nie przeszłyby dla niej na drugą stronę ulicy?
Myśli, co czuje Wyatt w więzieniu, gdy zmierzch przesącza się przez dopływy i ujście Tamizy, gdzie ostatnie światło ślizga się jak jedwab na powierzchni, tonąc; to światło się porusza, gdy strumień jest spokojny. Wyatt wydaje mu się odległy, jakby odbity w lustrze albo jakby żył dawno temu.
Mówi:
– Szczęśliwej podróży jutro. Zapamiętaj wszystko, co powie Maria. Zapisz jej słowa, gdy tylko od niej wyjdziesz.
Udaje się do siebie, za nim idzie Christophe, głośno tupiąc.
– Śmieszny ten Mathew – mówi Christophe. – Podobno awansuje. Powinieneś odesłać go z powrotem do Wolf Hall, panie. Bardziej się nadaje na hodowcę świń niż na służbę u lorda.
– Sam mógłbym jechać na spotkanie z Marią – odrzeka. – Tam i z powrotem, zanim ktokolwiek by się zorientował, że mnie nie ma.
Zamyka drzwi swojej komnaty, zostawiając za nimi cały dzień. Christophe mówi:
– Jak wtedy, gdy pojechaliśmy do Kimbolton, żeby w sekrecie się spotkać z dawną królową. Stanęliśmy w gospodzie, a odważna żona oberżysty…
– Tak. Dość!
– …wskoczyła do twojego łóżka. Następnego ranka powiedziałeś mi, żebym zapłacił należność, i dałeś mi swój mieszek z pieniędzmi. Potem, gdy dojechaliśmy do Kimbolton, poszliśmy do kościoła. Pamiętasz, jak zagwizdałeś i pojawił się ksiądz?
Pamięta kamiennego diabła ze spiralnymi kłębami wokół, archanioła Michała ze skrzydłami w kolorze piór cyranki i mieczem wzniesionym do ciosu.
– Wszyscyśmy myśleli, że wyznasz grzechy. Mieliśmy nadzieję je usłyszeć. Ale nie wyznałeś. Zresztą nawet jeśli czegoś żałujemy, nie dostaniemy rozgrzeszenia, jeżeli chcemy zrobić to ponownie.
Widzi siebie w szybie rozebranego do koszuli, zadziwiający błysk bieli. Ogołocona z brokatów i aksamitów jego sylwetka wygląda jak szeroki, pozbawiony gracji klocek z mięśni i kości. Siwiejące włosy są obcięte, nic więc nie zmiękcza cech, którymi pokarał go Bóg: małych ust, małych oczu, dużego nosa. Nosi lniane koszule tak cienkie, że można by przez nie czytać prawa Anglii. Ma zielony aksamitny płaszcz, który w zeszłym roku zrobiono dla niego i przysłano do Wolf Hall; ma płaszcz do jazdy konnej w kolorze głębokiej purpury; ma pelerynę z ostatniej koronacji, ciemnoszkarłatną, w której jak powiedziała jedna z dam dworu Anny, wyglądał jak wędrujący siniak. Jeśli szata zdobi człowieka, to on jest ozdobiony, nikt jednak nigdy nie powiedział, nawet w czasach jego młodości: „Tomasz jest dziś przystojny”. Mówili zawsze: „Musisz wstać wcześnie, żeby zdążyć przed tym krowiastym angielskim bękartem”. Nie można nawet powiedzieć, że dobrze wygląda w siodle. Na koniu wygląda użytecznie. Siada na grzbiecie zwierzęcia i dokądś się udaje. Jedzie wolnym tempem, ale dociera na miejsce przed wszystkimi.
Noc jest ciepła, ale Christophe rozpalił mały trzaskający ogień i zapalił kadzidło. Słodkie zioła i żywica olibanowa w każdej porze roku odpędzają zarazę. Rząd świec z wosku pszczelego gotowych na dotknięcie knota; atrament na podorędziu, dziennik gotowy na stole, otwarty na czystej karcie, na wypadek gdyby się obudził i przypomniał sobie, co dodać do listy na jutro. Oznajmia Christophe’owi, że chyba się uda na spoczynek, Christophe zaś odpowiada, że ambasador już dawno odpłynął, nawet Per Risley ułożył się do snu, pan Richard jest w domu z żoną, król się modli albo może mozoli z nową królową, żeby ją zadowolić, ptaki wtuliły głowy pod skrzydła, a londyńscy więźniowie chrapią w Tower, Marshalsea i Clink. Na Austin Friars Dick Purser spuścił psy podwórzowe. Bóg jest w niebie. Rygle są na drzwiach.
– A ja przynajmniej raz jestem w mojej własnej sypialni – odpowiada mu na to. Siedem lat wcześniej, gdy Florencja była otoczona przez cesarza i błagała o francuską pomoc, mieszczanie przyszli do domu kupca Borgheriniego: „Chcemy kupić twoją sypialnię”. Były tam pięknie malowane panele, bogate kotary i inne meble, które zdaniem przybyszów stanowiłyby dobrą łapówkę dla króla Franciszka. Ale Margherita, żona kupca, nie dała się i stanowczo odrzuciła tę ofertę. „Nie wszystko w życiu jest na sprzedaż”, powiedziała. „Ta komnata to serce mojej rodziny. Idźcie precz! Jeśli chcecie zabrać moją sypialnię, to wyniesiecie ją stąd po moim trupie”.
On nie umierałby za swoje meble. Ale rozumie Margheritę, oczywiście zakładając, że to prawdziwa historia. Dobytek nas przetrwa, zdolny przetrzymać wstrząsy zbyt silne dla nas; musimy żyć na miarę rzeczy, które do nas należą, bo to one będą o nas świadczyć, gdy odejdziemy. W tej komnacie znajdują się przedmioty należące do ludzi, którzy już nie mogą ich używać. Są książki jego pana – Wolseya. Na łóżku leży kołdra z żółtego tureckiego atłasu, pod którą spał ze swoją żoną Liz, w skrzyni zaś, opatulony w pikowaną narzutę, spoczywa rzeźbiony wizerunek Maryi Dziewicy będący kiedyś własnością Liz. Należący do niej gagatowy różaniec leży zwinięty w jej starej atłasowej sakiewce. Jest też poszwa na poduszkę haftowana jej ręką: jeleń biegnący w listowiu. Czy pracę przerwała śmierć czy może tylko zwyczajna niechęć, Liz zostawiła w niej wbitą igłę. Później jakaś inna ręka, jej matki albo może którejś z córek, wyciągnęła igłę, ale wokół dwóch nakłuć, które po niej zostały, tkanina zesztywniała, tworząc dwa szorstkie wzniesienia; teraz wystarczy przesunąć palcem wzdłuż ściegu – po linii, którą Liz by go poprowadziła – żeby wyczuć dwie małe grudki, jakby wadliwy splot osnowy. Cromwell kazał przynieść z sąsiedniej komnaty małą flandryjską skrzynię, w której między wonnościami leży jej podbity futrem rudobrunatny płaszcz razem z rękawicami, złoty kornet, spódnica i czepki, ametystowy pierścień z diamentową różą. Mogłaby w każdej chwili wejść do pokoju i znaleźć tu odzienie od stóp do głów. Ale nie da się zrobić żony z czepków i rękawów, nawet wszystkie jej pierścienie w garści nie sprawią, że będzie się ją trzymało za rękę.
Christophe pyta:
– Nie jesteś smutny, panie?
– Nie. Nie jestem smutny. Nie mam na to pozwolenia. Jestem zbyt użyteczny, żeby się smucić.
Moja pierwsza myśl była słuszna, mówi sobie. Nie powinienem jechać do Marii, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Niech się sprawa rozwinie… Zobaczymy, co przywiozą Rafe i Per Risley. Kardynał by wiedział, jak najlepiej to rozwiązać. Wolsey zawsze powtarzał: „Dowiedz się, czego ludzie chcą, a może będziesz potrafił im to zaoferować; nie zawsze jest tak, jak myślisz, i może się okazać znacznie taniej”. Ale ta zasada nie sprawdziła się w przypadku Tomasza Morusa. Tonął, lecz odrzucił ręce wyciągnięte, żeby mu pomóc. Otrzymywał ofertę za ofertą, żadnej jednak nie przyjął. Czas perswazji się skończył, gdy chodziło o Henryka; skończył się w dniu, gdy życie Morusa skapywało z szafotu, by zatonąć w krwi i kroplach deszczu. Nastały czasy przymusu, w których wola króla jest instrumentem odmienianym co rano jakby ręką jakiegoś genialnego fałszerza: ostra, kąśliwa, wrasta głęboko w nasze kłamliwe czasy. Nierzadki to widok, gdy Henryk, skrupulatny w zakłamaniu, bierze pod ramię ambasadora i zaczyna go czarować. Kłamstwo daje mu przyjemność wielką i wyrafinowaną, tak wielką i tak wyrafinowaną, że nie wie, kiedy kłamie; uważa się za najbardziej prawdomównego ze wszystkich monarchów. Twierdzi, że on, Cromwell, jest zbyt skromnym człowiekiem, żeby sobie radzić z zagranicznymi osobistościami, Cromwell staje więc pod ścianą i nie spuszcza wzroku z twarzy Henryka. Później odbywa pośpieszną rozmowę z tym samym ambasadorem: „Cremuel, czy mam mu wierzyć tym razem?”. On zaś zapewnia z przekonaniem: „Powinieneś, ambasadorze, nawet musisz”. „Myślisz, że się urodziłem wczoraj? Teraz mówi mi to, ale co powie za tydzień?” „Proszę mi wierzyć, ambasadorze, przysięgam, że dopilnuję, by dotrzymał słowa”. „Tak, ale na co przysięgniesz, skoro odrzuciliście wszystkie święte relikwie?”.
Wtedy kładzie rękę na sercu. „Na moją wiarę”, mówi.
– Ach, mości sekretarzu – odpowiada ambasador. – Twoja ręka zbyt często ląduje na twoim sercu. Natomiast twoja wiara, jak sądzę, jest bardzo delikatną kwestią i zmienia się z dnia na dzień.
Po chwili ambasador ogląda się przez ramię i przysuwa bliżej niego.
– Spotkajmy się, Cremuel. Zjedzmy razem kolację.
Potem kości mieszają się w kubku – i nieważne, kto jest niskiego stanu. Cromwell się układa, dogaduje, zyskuje zaufanie i ambasador wylewa swoje żale. „Mój pan, mój pan cesarz, mój pan król… jest w pewnych kwestiach bardzo podobny do twojego pana… i założyłbym się, mój drogi Cremuel, że twoje codzienne zmartwienia nie różnią się od moich”. Później poseł przyznaje się do małych blefów i podwójnych blefów, niecierpliwie patrząc, żeby się przekonać, jak zostaną przyjęte; gdy Cromwell kiwa głową i mówi: „Rozumiem”, wchodzą na pewniejszy grunt; z uniesieniem brwi, cieniem uśmiechu kontynuują, negocjując konieczne kłamstwa z łatwością człowieka przeskakującego przez kałuże. Jego nowy przyjaciel rozumie, że książęta nie są tacy jak inni ludzie. Muszą się ukrywać sami przed sobą, inaczej oślepiłby ich własny blask. Gdy się to wie, można zadbać o ratowanie twarzy, konstruując bariery i parawany, za którymi dokonają się niezbędne ustalenia, wyznaczając pozycje do wycofywania się i otwarte przestrzenie, na których można się odwrócić i odejść w tył. Temu procesowi towarzyszy subtelna przyjemność, zyskuje się satysfakcję i doświadczenie, ale też trzeba za niego zapłacić: paskudnym posmakiem, zmęczeniem przesiąkniętym żółcią. Jean de Dinteville zapytał go kiedyś: „Zastanawiałeś się może, Cremuel, dlaczego przez całe życie kłamiemy? I czy na łożu śmierci, gdy będziemy wyznawać grzechy, siła nawyku zaprowadzi nas do piekła?”.
Ale to był tylko wybieg. Coś, co Francuz chciał na nim wypróbować. W komnacie, gdzie obraduje rada Henryka, przy nim czy bez niego, obowiązuje zmowa gestów i westchnień, kontrapunkt do tego, co można wypowiedzieć na głos, gdy jednak nadchodzi posłaniec z prywatnego apartamentu, by oznajmić, że „jego królewska mość się spóźni”, rozlegają się tłumione odgłosy ulgi i szuranie. Członkowie rady mogą spekulować, co się stało: może przejażdżka konna albo krnąbrne jelita, albo zwykłe lenistwo – choć może ma już dość widoku ich twarzy, kto to wie? Pada propozycja: „Sekretarzu, może ty?”, i pod jego przewodnictwem, omawiając punkty porządku dziennego, zaczynają kolejną rundę kłótni i sporów, lecz z ukradkowymi gestami koleżeństwa, których nie chcieliby okazywać przy Henryku, on bowiem woli, gdy jego doradcy są podzieleni. Jeśli któryś krzywo patrzy na wroga, król może się uśmiechnąć jako łaskawy książę. Jeśli się wadzą, może kogoś nagrodzić. Jeśli upierają się przy swoim, on uspokaja, nakłania, oczarowuje. To członkowie jego rady, najpodlejsza banda pod słońcem, dźwigają na barkach jego grzechy. Zgadzają się być gorsi, żeby Henryk mógł się stać lepszy.
W czerwcu noce są krótkie. Po zamknięciu bram miasta, gdy gaśnie ogień, on, Cremuel, zaciąga zasłony w alkierzu i zostaje sam na sam ze sprawami Anglii. Poza tą komnatą, tym łóżkiem rozciąga się długa ciemność przy brzegu i nad falami, do ścian Calais, przez uśpione pola Francji, przez ośnieżone ciemne szczyty, nad Italią, aż do sułtanatów. Noc przykrywa Londyn niczym pled, jakbyśmy wszyscy znaleźli się pod kirem z czarnego aksamitu z zimnym srebrem pośrodku. Ile istnień mamy, gdy śpimy i śnimy, a zapomniane języki wracają do naszych ust? Wszyscy znali Cromwella, gdy był dzieckiem. „Naostrz to”, wołali do niego, ponieważ jego ojciec ostrzył noże. Zanim skończył dwanaście lat, pracował już dla ojca jako poborca należności: życzliwy, uśmiechnięty, nieustępliwy. W piętnastym roku życia ruszył w drogę, uciekał z jednym węzełkiem, posiniaczony, by trafić na kolejną wojnę i zyskać kolejne siniaki. Ale jako żołnierz króla Ludwika przynajmniej dostawał żołd za przyjmowanie ciosów. Wtedy mówił po francusku, w obozowym żargonie. Mówił każdym językiem potrzebnym, żeby sprzedawać, kupować i wymieniać – wszystko, od płóciennego worka po wizerunki świętych: „Powiedz, czego chcesz, a ja to zdobędę”. W osiemnastej wiośnie miał za sobą dwa wcielenia. Trzecie zaczęło się we Florencji na dziedzińcu domu Frescobaldiego. Gdy przywlókł się tam poturbowany na polu bitwy, opierając się o ścianę, szklistymi oczami zobaczył nowy obszar swojej działalności. Z czasem pan wezwał go na górę – młodego Anglika, który potrafi rozwikłać problemy swoich rodaków, a potem stać się mistrzem w interesach swoich nowych panów: zaufanym, dyskretnym, nabożnym dla przełożonych, odpornym na zmęczenie, zniechęcenie i trudy powierzanych mu zadań. „Nie jest jak inni Anglicy”, mówili jego panowie, posyłając go do swoich przyjaciół. „Nie awanturuje się na ulicy, nie pluje jak diabeł, nosi nóż, ale za pazuchą”. W Antwerpii zaczął od nowa jako klerk u angielskich kupców. „Jest Włochem”, krzyczeli. „Szalbierczym i podstępnym, potrafiłby wycisnąć zysk z powietrza”. To było jego czwarte wcielenie: pays bas. Potrafił się porozumieć po hiszpańsku i w lokalnym dialekcie antwerpskim, zostawił je jednak – zostawił wdowę Anzelmę w jej pełnym cieni domu na nabrzeżu. „Musisz jechać do domu”, powiedziała. „Poznać jakąś młodą Angielkę, której fortuna sprzyja, i mam nadzieję, że ona cię uszczęśliwi w łożu i przy stole”. Na koniec rzekła: „Tomaszu, jeśli teraz mnie nie zostawisz, zawinę twoje rzeczy i wrzucę je do Skaldy. Wsiądź na ten statek”, nalegała, jakby bojąc się, że następny może nigdy nie przypłynąć.
W następnym wcieleniu miał żonę, dzieci i nowego pana, wielkiego kardynała. To moje prawdziwe życie, myślał, wreszcie je osiągnąłem, ale gdy tylko człowiek tak pomyśli, zaraz musi znów szykować węzełek. Jego serce i umysł powędrowały na północ, z kardynałem na wygnanie, które się skończyło w drodze, gdy pogrzebali kardynała w Leicester. To wcielenie poszło pod ziemię z Wolseyem. W szóstym został królewskim sekretarzem, sługą monarchy. Teraz zaczyna siódme wcielenie jako lord Cromwell.
Najpierw, myśli, musimy zorganizować ceremonię: koronację królowej Joanny. Dla Anny Boleyn wypełniłem ulice mówiącymi świętymi, sokołami wielkości człowieka. Rozwinąłem milę błękitu niczym drogę do nieba, od wrót opactwa do tronu koronacyjnego. Skalkulowałem go co do jarda, żebyś mogła po nim kroczyć, pani. Teraz muszę zaczynać od nowa: nowe chorągwie, tkaniny z wymalowanym feniksem, dzienną gwiazdą, bramą Niebios, drzewem cedrowym i lilią wśród cierni.
Porusza się przez sen. Chodzi po błękicie, po falach. W Irlandii chcą łuków, a dobre łuki kosztują po pięć marek za dwadzieścia sztuk. W Dover chcą pieniędzy na płacę za roboty prowadzone dla króla przy murach. Chcą łopat, szpadli i czterdziestu tuzinów szufli, i to na wczoraj. Muszę zanotować, myśli, żeby zrobić zamówienie, i muszę się dowiedzieć, co trapi kobiety na dworze. Per Risley widział. Za tą historią jest jakaś historia. Mają sekrety, których jeszcze nie wyjawiły.
Jane, wdowa po Jerzym Boleynie, przebywa w hrabstwie Kent, próbując pozałatwiać swoje sprawy i stawić czoło własnej przyszłości. Pisała do niego, że potrzebuje pieniędzy. Elizabeth, żona księcia Worcester, wywiozła swój wielki brzuch na wieś. Nie jego dziecko wbrew plotkom. Jeśli to będzie chłopiec, książę może się pieklić o jego pochodzenie. Jeśli dziewczynka, może tylko wzruszyć ramionami i uznać ją za własną. Kobiety często się mylą w swojej ocenie. Mogą je zwodzić położne.
Kiedyś w Wenecji, wspomina, widziałem kobietę namalowaną na ścianie wysoko nad kanałem, mającą za plecami gwiazdy i księżyc. „Podnieś pochodnię, Tommaso”, powiedział jego przyjaciel Karl Heinz. „Widzisz ją?” Przez chwilę widział: ze ściany Domu Niemieckiego patrzyła na Cremuello, który pokonał długą drogę z Putney. On był jej pielgrzymem, ona była jego sanktuarium; naga, w girlandach, dotykała swojego płonącego serca.
Gdy Anna zmarła, posługiwały jej cztery kobiety. Brodziły w jej krwi. Twarze miały zasłonięte woalką, ale Cromwell nie wierzy, że były to te same niewiasty, które towarzyszyły jej przez ostatni tydzień życia – te, które umieścił przy niej, żeby zapisywały wszystko, co powiedziała. Uważa, że król, ubłagany przez Bóg wie kogo, pozwolił jej wybrać towarzyszki na ostatni spacer na tym świecie, gdy wiatr targał jej szaty, a jej głowa odwracała się i odwracała, wypatrując wiadomości, która nie nadeszła.
Lady Kingston na pewno mi powie, kim były te kobiety, myśli. Ale czy muszę to wiedzieć? Na pewno zapamiętały ten dzień. Mogą próbować dzielić się tymi wspomnieniami.
„Zostawcie mnie”, mówi do nich. „Muszę spać. Zostańcie w rogach łóżka, pod draperiami. Opatulcie tę łapiącą ostatni dech głowę w płótno, owińcie je kilka razy. Wiesz, co robi Meduza. Nie wolno spojrzeć jej w twarz. Musisz uchwycić jej oblicze w polerownej stali. Spojrzeć w zwierciadło przyszłości: w taflę bez skazy, speculum sine macula. Ustroimy miasto dla Joanny. Na każdym rogu raj z dziewicą usadzoną w różanej altanie, róże będą pasiaste, biel i cynober. Adam w klatce zawieszonej na konarze”.
Jutro odpowie na list wdowy po Jerzym Boleynie. Jane chce otrzymać naczynia i inne dobra swojego nieżyjącego męża. Ma ledwie sto marek rocznie, a to nie wystarczy na utrzymanie kobiety szlachetnego urodzenia, która nigdy już nie wyjdzie za mąż: bo kto będzie chciał wziąć taką, która pobiegła do Tomasza Cromwella, żeby oskarżyć męża o sypianie z jego własną siostrą i uczestnictwo w spisku na życie króla?
Nie uciekniemy przed tymi tygodniami. Wracają wciąż na nowo, zawsze świeże, dokonujące się, ale zawsze niedokonane. Po aresztowaniu Anny każda kolejna godzina przynosiła list od Kingstona, komendanta Tower. Wszystkie czytał Rafe, jedne oznaczając, inne odkładając do archiwum.
– Sir William pisze, że królowa nadal opowiada, jak to król umieści ją w zakonie. Zaraz potem zapewnia, że pójdzie do nieba przez wzgląd na dobre uczynki, które spełniła. Kingston donosi, że Anna ciągle się śmieje. Opowiada żarty. Że odtąd będzie znana jako Anna Bezgłowa.
– Biedna kobieta – skomentował Wriothesley. – Wątpię, czy w ogóle będzie znana.
Rafe spojrzał na list.
– Przytoczę ci słowa Kingstona: „Ta niewiasta ma dużą radość i przyjemność ze śmierci”.
– Moim zdaniem to świadczy o tym, że jest przerażona – powiedział Richard Cromwell.
– Jeśli tak, powinni się nią zająć jej kapelani – stwierdził Wriothesley.
– Wyraziła też życzenie, żeby prywatny sekretarz królewski się dowiedział, że siedem lat po jej śmierci na kraj spadnie wielka kara, nie precyzuje jednak charakteru tej kary.
– Dobrze, że się powstrzymała – powiedział on, Cromwell.
– Anna może się przekonać, że Bóg nie będzie na każde jej skinienie jak wszyscy mężczyźni – rzekł Rafe. Otworzył kolejny list i przebiegł go wzrokiem. – Jerzy Boleyn chce się z tobą zobaczyć, panie. W kwestii dotyczącej jego sumienia.
– Chce się przyznać? – Wriothesley uniósł brew. – Ale dlaczego miałby to zrobić teraz, gdy wyrok na niego został już wydany, a przewiny są tak potężne, że nawet najbardziej miłościwy książę, jaki kiedykolwiek władał, nie okazałby mu łaski? Bo przypuszczam, że gdyby uniknął kary, lud ukamienowałby go na ulicy, a jeśli nie, to Bóg spuściłby na niego grom.
– A my powinniśmy oszczędzić Bogu wysiłku – powiedział Richard. – I tak ma dużo do zrobienia.
Cromwell zauważył błyskawiczne spojrzenie Wriothesleya. Chłopcy zaczynają się kłócić, który zapanuje nad dostępem do niego.
– Lord Rochford zostawia długi – oznajmił, podnosząc rękę z listem. – Chce, żebym uporządkował jego sprawy.
– Nigdy bym nie pomyślał, że Jerzy się tym przejmie – wyznał Rafe. – Widocznie brakuje mi miłości bliźniego. Czy chcesz, żebym tam za ciebie poszedł, panie?
Pokręcił przecząco głową. Kimże jest Jerzy Boleyn, jeśli nie człowiekiem, który doczekał się sławy, gdyż zapracowały na nią jego dwie siostry, rozkładając nogi w królewskim łożu: najpierw Maria, potem Anna? Ale jeśli prosi umierający, trzeba się stawić osobiście.
Później, prowadząc go do wieży Świętego Marcina, Kingston powiedział:
– Zdaje się, że tylko ty to zrobisz, panie. Zdawałoby się, że znajdzie się jakiś przyjaciel. No ale – zerknął na niego – zdaje się, że jego przyjaciele są w podobnej sytuacji.
Jerzy czytał religijną książkę.
– Wiedziałem, że mi pomożesz, panie. – Poderwał się z miejsca, wyrzucając z siebie potok słów. – Są długi, które zaciągnąłem, i pewne sumy, które mi się należą…
– Zaczekaj, milordzie. – Uniósł wyprostowaną dłoń. – Czy mam posłać po klerka?
– Nie, wszystko jest tutaj. – Sterta papierów na stole; Jerzy dotknął ich ręką. – Mam też trupę aktorów. Czy możesz dać im zatrudnienie? Nie chciałbym, żeby skończyli na ulicy.
Mógł. Zamierzał rozbawić londyńczyków pewnymi spektaklami.
– Mnisi i ich mistyfikacje – powiedział. – Farnese w swoim rzymskim sądzie pośród pochlebców.
Jerzy był niecierpliwy.
– Mamy wszystko, co potrzebne. Mamy papieski kapelusz i pastorały, i stuły, mamy dzwonki, manuskrypty i ośle uszy dla mnichów. Jeden z członków mojej trupy, zobaczyć go można w Robinie Goodfellow, wchodzi z miotłą i zamiata przed aktorami. Potem wraca ze świecą, by zapowiedzieć, że przedstawienie się zakończyło. Proszę, panie. – Zdecydowanym ruchem przesunął papiery w jego stronę. – Król dostaje wszystko, łącznie z moimi długami, ale ci mali ludzie, którzy mają długi u mnie… Nie chcę, żeby ich nękano.
Cromwell wziął dokumenty.
– Nigdy nie jest za późno, żeby pomyśleć o drugim człowieku.
Jerzy poczerwieniał.
– Wiem, że uważasz mnie za wielkiego grzesznika. Bo nim jestem.
Jerzy nie wyglądał dobrze. Miał sińce pod oczami i był źle ogolony, jakby nie mógł usiedzieć spokojnie podczas wizyty golibrody. Opadł na swoje krzesło, ścisnął poręcz palcami, żeby ukryć ich drżenie, i patrzył na swoją rękę, jakby była cudza. Owszem, taka naga mogła się wydawać szokująca.
– Oddałem swoje pierścienie w dobre ręce. – Podniósł drugą dłoń. – Ale obrączki ślubnej nie mogę…
Zdejmą ją później, gdy twoja dłoń ostygnie. Kto będzie nosił klejnoty Jerzego? Jego żona je sprzeda.
– Czy potrzebujesz czegoś, milordzie? Kingston robi wszystko, jak trzeba?
– Chciałbym się zobaczyć z siostrą, ale zgaduję, że nie wyrazisz na to zgody. Zresztą lepiej dla niej, żeby się uspokoiła i przygotowała na spotkanie z Bogiem. A ja? Prawda jest taka, mości sekretarzu – cicho wzdycha – że nie mogę sobie wyobrazić, jak spotkam Boga. Jestem już martwy według prawa, ale chyba tego nie wiem. Zastanawiam się, dlaczego jeszcze oddycham. Chyba muszę sam do siebie napisać list, żeby to sobie wyjaśnić, chyba że… ty mi to wyjaśnisz, panie Cromwell? Jak to możliwe, że jestem żywy i martwy zarazem?
– Czytaj Ewangelię – poradził. Pomyślał, że jednak powinien był przysłać Rafe’a. Boleyn byłby zbyt dumny, żeby się przed nim rozkleić.
– Czytałem Ewangelię, ale nie poszedłem za nią. Zdaje mi się, że ledwie ją zrozumiałem – wyznał Jerzy. – Gdybym zrozumiał, byłbym żywym człowiekiem jak ty. Powinienem był prowadzić skromne życie z dala od dworu. I pogardzać światem, jego pochlebstwami. Powinienem był się wystrzegać wszelkiej próżności i odłożyć na bok ambicje.
– Tak – zgodził się. – Ale nigdy tego nie robimy. Nikt z nas. Wszyscy czytaliśmy kazania. Sami moglibyśmy je pisać. Ale jesteśmy próżni, a zarazem ambitni i nigdy nie prowadzimy skromnego życia, ponieważ wstajemy rano, czujemy krążącą w żyłach krew i zastanawiamy się, na Trójcę Świętą, komu możemy dzisiaj wejść na głowę. Jakie światy czekają, żebyśmy je dziś podbili? W najlepszym razie zadajemy sobie pytanie: „Gdyby Bóg uczynił mnie członkiem załogi statku z głupcami, jak mógłbym zamordować pijanego kapitana i poprowadzić statek do portu, nie rozbijając go?”.
Nie był pewien, czy powiedział to na głos. Reakcja Jerzego raczej o tym nie świadczyła. Zadał pytanie i nadal czekał na odpowiedź, pochylony do przodu z rękami złączonymi na stole.
– Czy Tom Wyatt twierdził, że grzeszył z moją siostrą?
– Jego zeznanie było prywatne. Nie złożył go w sądzie.
– Ale dotarło do króla. Jak to możliwe, że Wyatt jeszcze żyje, skoro mówi takie rzeczy? Henryk powinien go zabić na miejscu!
– Od pewnego momentu król nie interesował się już jej czystością.
– Chcesz powiedzieć, że jeden mężczyzna więcej nic nie znaczy? – Jerzy poczerwieniał. – Nie wiem, jak ty, panie, ale ja nie mogę nazwać tego sprawiedliwością.
– Ja wcale tego nie nazywam, Jerzy. Jeśli już muszę, to używam określenia necessità.
Cromwell poczuł zapach stojącego w rogu urynału. Jakby zauważając tę dyskretną reakcję, jakby widząc drgnięcie nozdrzy, Jerzy powiedział:
– Sam bym go opróżnił, ale nie pozwalają mi wychodzić. – Rozłożył ręce. – Nie będę z tobą dyskutował, królewski sekretarzu. Ani o werdykcie, ani o wyroku. Wiem, że umieramy. Nie jestem głupcem, za jakiego zawsze mnie uważałeś.
Na to Cromwell nie odpowiedział. Jerzy odsunął krzesło i odprowadził go do drzwi.
– Módl się, panie, żeby Bóg dał mi siłę na szafocie. Muszę dać przykład, bo jeśli dobrze myślę, to przestrzegamy starszeństwa.
– Tak, milordzie, będziesz pierwszy.
Wicehrabia Rochford. Potem inni panowie. Potem lutnista.
– Byłoby lepiej posłać Marka przed nami – powiedział Jerzy. – Jest z ludu, najbardziej prawdopodobne, że się załamie. Ale przypuszczam, że król nie zgodziłby się na złamanie hierarchii.
Wtedy wybuchnął łzami. Wyciągnął ręce – ręce szermierza, młode, silne i pełne życia – i oplótł nimi Tomasza Cromwella, jakby się mocował ze śmiercią. Jego mięśnie drżały, kończyny dolne się trzęsły, zachwiał się i osunął, jakby próbował rolę, której nigdy nie pokaże światu, swój strach i niedowierzanie, swoją nadzieję, że to tylko sen, z którego może się obudzić: z oczami wąskimi od łez, ze szczękającymi zębami, rękami chwytającymi na oślep i głową szukającą ramienia, by się na nim oprzeć.
– Niech cię Bóg błogosławi – powiedział i pocałował lorda Rochforda jak szlachcic szlachcica na pożegnanie. – Wkrótce twoja udręka się zakończy. – Wychodząc, rzucił do strażników: – Opróżnijcie jego urynał, na litość boską!
Teraz leży we własnym domu. Jerzy się oddala, a z nim smak jego łez. W sypialni słychać kroki. Rozsuwa kotary przy łóżku: ciężki brokat wyszywany w liście akantu. Panuje półmrok. Prawie nie spałem, myśli. Czasem, gdy się skupia na pieniądzach, jak napływają i odpływają, udaje mu się przysnąć; rzeka przynosi sen, zagarnia się go z brzegu. Ale potem we śnie pojawiają się ludzie: „Panie, jeśli potrzebujesz klerków do nowego przedsięwzięcia króla, to mój bratanek zna się na liczbach”… Nie jest łatwo zmusić do uległości klasztory. Jeśli już, to te mniejsze, ale też nie bardzo. Niektóre mają ziemię w dziesięciu hrabstwach. Nieruchomości i ruchomości się dodają jako aktywa królewskiego skarbu… Ale od tych kwot trzeba odjąć długi i zobowiązania mnichów oraz pensje dożywotnie, ugody i renty roczne. Cromwell musi uruchomić nową instytucję tylko do pracy nad inwentaryzacją i audytem, poborem i wydatkowaniem pieniędzy. „Panie, mój syn uczy się hebrajskiego i szuka posady, w której przydałaby się także jego znajomość greki…” Cromwell ma trzydzieści cztery pudła wypchane papierami z czasów, gdy wykonywał taką pracę dla Wolseya. Musi kazać je przywieźć. „Czy twój syn jest zdolny dźwigać duże ciężary?” Może te pudła powinien przechowywać w swoim domu Richard Riche? Niedawno został kanclerzem Izby Przybytku, nie ma więc jeszcze siedziby dla tego nowego sądu, tylko trochę miejsca w pałacu westminsterskim, a i o nie musi walczyć z myszami. To nie wystarczy, myśli, wybuduję dla nas dom.
Na głowni miecza kata z Calais była wypisana modlitwa. „Pokaż mi”, powiedział. Zapamiętał wygrawerowane słowa, ich wypukłość pod palcami. Kochankowie Anny zmarli od topora, po śmierci zostali rozebrani. Pięć płóciennych całunów. W nich pięć ciał. Pięć odciętych głów. W dniu wskrzeszenia umarłych mają się odnaleźć. Jakim rodzajem bluźnierstwa byłoby niedobranie głów do korpusów? Czysta nieudolność ludzi z Tower, wręcz niewiarygodna. Gdy przesiąknięty krwią ładunek, pozbawiony atrybutów rangi, zrzucono z wozu, okazało się, że oznaczono, kto jest kim. Jego tam nie było – przebywał w Lambeth z arcybiskupem – zwrócili się więc do Richarda, jego siostrzeńca: „Co mamy czynić, panie?”.
Ja kazałbym odwinąć całuny, myśli Cromwell, i obejrzałbym ich ręce. Norris miał bliznę na dłoni. Na palcach Marka były odciski od strun lutni. Weston ogryzał paznokcie jak dziecko, którym zresztą był. Jerzy Rochford… Jerzy wciąż miał na palcu obrączkę ślubną. Zostałby więc tylko Breton, chyba że przez pomyłkę ścięli jakiegoś przechodnia?
Potrzebni mi ludzie, którzy potrafią liczyć, myśli. Zinwentaryzować pięć głów i pięć korpusów, trzydzieści cztery skrzynie papierów. „Czy twój syn umie liczyć? Jest gotów podróżować bez względu na pogodę? Czy wyruszy konno na zimowe drogi?” Do Izby Przybytku Sądu Kanclerskiego trafili uczciwi i zdolni ludzie: Danaster i Freeman, Jobson i Gifford, Richard Paulet, Scudamore, Arundell, Green. Czy mianował Watersa, żeby ten mógł go przedstawić Spillmanowi? Potem jego przyjaciel Robert Southwell i Boles, i Morice, i… kto? Kogo brakuje?
Gdy Anna została przecięta na dwoje, człowiek z Calais pokazał mu miecz, a on przesunął palcami po tekście modlitwy. Stal jest zimna, jego palce drętwe; gdy zmarznę, zdejmę tę obrączkę. Podchodzi bliżej, coraz bliżej do króla, wyciągając nagie ręce, bez broni. Trzej jedwabni wielmoże w jego śnie się odwracają, żeby odprowadzić go wzrokiem: twarz Howarda oznaczona howardowskim szyderczym uśmieszkiem. Thomas Howard Większy, Thomas Howard Mniejszy. W półśnie pyta sam siebie: „Po co w ogóle Mniejszy? Co robi ze swoim czasem? Czy to on jest tym złym poetą?”. Jego rymy brzęczą i plaskają. Mnie – dnie. Sobie – zrobię. Lecz – rzecz. Szuru-buru, szeleszczą, szast-prast.
Nie licz Howardów, upomina się w myślach. Licz klerków. Beckwith, zapomniałem o Beckwisie. Southwell i Green. Gifford i Freeman, Jobson i Stump, William Stump. Kto by zapomniał o Stumpie?
Ja. Najwyraźniej.
„Musicie coś zapisać”, mówi swoim ludziom. „Nie dowierzajcie sobie. Ludzka pamięć jest zawodna. Jesteście z Izby Przybytku”.
Dwadzieścia funtów rocznie plus zwrot kosztów. Nie zagrzejecie miejsca w domu, bo trzeba ćwiartować królestwo, ciąć na plasterki; będziecie zajeżdżać konie, gdy sprawa dochodu stanie się pilna. Każdy klasztor ma inne zobowiązania i inne zwyczaje oraz personel. Niektórzy opaci mówią: „Oszczędź nas”. On odpowiada: „Być może. Zapłać dwuletnie dochody do Skarbu Korony, a może damy ci odroczenie”. Cromwell wie, że musi ustabilizować tempo znoszenia domów zakonnych, ponieważ mnichów – tych, którzy chcą – trzeba przenosić do innych, większych wspólnot. Trzeba wyznaczyć audytorów. Kilku pracuje już na miejscu, trzej zaś mają na imię William. Są też Mildmay i Wiseman, Rokeby i Burgoyne. Ale nie Stump. Wynocha z mojego snu, Stump. W czasach Chrystusa nie było mnichów, Stumpa też nie. Nowy sąd musi mieć posłańców, musi mieć woźnego, który powstrzyma napływ interesantów, ale bez zamykania drzwi. Woźny może dostawać per diem, bo zarobi dość na napiwkach. Czy ty byś nie chciał, żeby ktoś ci otworzył drzwi, gdybyś szedł po swoje miejsce w świecie? Fortuno, twoje wrota stoją otworem: lordzie Tomaszu Cromwell, wkraczaj.
Dom przy Austin Friars zaczyna wyglądać jak siedziba wielkiego człowieka. Od frontu jest oświetlany oknami w wykuszu, ma mały ogród wychodzący na sady. Cromwell nabył przyległe parcele, niektóre od zakonników, niektóre od włoskich kupców, którzy się z nim przyjaźnią i mieszkają obok. Należy do niego całe sąsiedztwo, on zaś w swoich skrzyniach – tej z drewna orzechowego ozdobionej rzeźbionymi wieńcami laurowymi, w szafie wyższej niż Charles Brandon – trzyma akty własności, które podzieliły, oszacowały i nazwały okoliczne tereny. Tutaj są jego prawa i tytuły, dawne pieczęcie i podpisy umarłych złożone w obecności miejskich zarządców i sierżantów, wójtów i szeryfów, których urzędowe łańcuchy są już przetopione na monety, a zwłoki spoczywają pod kamieniem. Mieszczanie, krawcy i kuśnierze, sprzedają tutaj swoje towary, przy Broad Street i Swan Alley, i przy London Wall. Dwie siostry dziedziczą ogród; zanim ich mężowie sprzedadzą go zakonnikom, przechadzają się razem pod drzewami owocowymi, ich skóra świeża w jabłkowej woni wieczoru, palce Izabelli oparte na ramieniu Margaret: przez splecione gałęzie siostry patrzą na niebo, a drewno ich chodaków kaleczy trawę. Kupiec winny sprzedaje skład, wytwórca świec przekazuje swój warsztat: skład oraz warsztat wpadają w ręce przeora, przetacza się jedno stulecie – palce Cromwella przesuwają się po dokumencie – i trafiają do mnie. Ostrożnie, żeby nie rozmazać, bo nazwiska Salomona le Cortillera i Fulke’a St Edmunda jeszcze nie wyschły. Oto ich pieczęcie przedstawiające króliki, lwy, kwiaty i świętych, ptaka z pisklętami w gnieździe; oto herby miast, podkowa, jeżozwierz i Święte Serce. Historia się pisze, pokrywając atramentem skórę dawno zarżniętej owcy albo cielaka, który nigdy nie oddychał; zmarli wykopują ziemię pod nami, gdy więc Cromwell schodzi ze stopnia schodów przy Austin Friars, grunt opada pod jego butem, niżej zaś jest kolejny stopień, widoczny już tylko oczami wyobraźni; schodzi niżej, do miasta, gdzie legiony Rzymu zostawiły pod powierzchnią swoje popioły, swoje szkło pod ziemią i kości w rzece. A potem jeszcze niżej, do podglebia jego samego, przez Francję i Włochy, i pay bas, przez niziny i ruchome piaski, obok bagien i łąk przy ujściach rzek, przez zalewowe obszary jego marzeń sennych, aż do momentu, gdy się budzi zaskoczony nastaniem nowego dnia. Szczęk kowadła w kuźni rozwibrowuje światło słoneczne w pokoju, w którym on, jako bezradne dziecko, leży w powijakach, gwałtownie wyrwany ze snu, zaskoczony, jakby pierwszy raz czuł bicie własnego serca.
*
W Tower w swojej komnacie Thomas Wyatt siedzi przy stole tam, gdzie Cromwell go zostawił, w tym samym jaskrawym świetle, jakby się nie poruszył od dnia śmierci Anny. Ma przed sobą książkę i nawet nie odrywa od niej wzroku, a co dopiero mówić o powstaniu na powitanie. Mówi tylko:
– Podobałaby ci się, mości sekretarzu. Jest nowa. – Cromwell bierze książkę. Wiersze Petrarki. Kartkuje tom. Wyatt dodaje: – W tym wydaniu wiersze są ułożone w kolejności odpowiadającej życiu poety. Opowiadają historię. Przynajmniej tak się wydaje. Ja zawsze pragnę historii, a ty? – Gdy podnosi głowę, patrzy lśniącymi oczami. – Wypuść mnie. Nie wytrzymam tu ani dnia dłużej.
– Król właśnie doszedł do wniosku, że to na dworze francuskim Anna została uwiedziona i straciła dziewictwo. Chcę, żeby się utwierdził w tej opinii, a nie żeby przypomniał sobie o Angliku, który mógł być jeszcze bliżej niej. Tutaj jesteś bezpieczniejszy.
– Wyjadę na południe, do Kentu. Nie zostanę na widoku. Pojadę wszędzie, gdzie mi każesz.
– Lubisz być w drodze – odpowiada Cromwell. – Cel podróży jest nieważny.
– Podsumowuję teraz swoje życie. Minęło dziesięć lat, odkąd pierwszy raz wybrałem się do Francji, z Cheneyem na misję. Mówili, że mam młode nogi i mocny żołądek, zostałem więc pośrednikiem rzucanym przez fale. Pędziłem ociekający potem i zdesperowany, zajeżdżając konia, a Wolsey mówił: „Gdzie na Boga byłeś, chłopcze, zrywałeś kwiatki?”. Lord kardynał był wielkim człowiekiem, bo działał szybko.
– Był wielkim człowiekiem z wielu powodów.
– Teraz, gdy odeszli Boleynowie, zrobiłeś miejsce dla siebie. Możesz umieścić swoich ludzi blisko króla. Harry Norris? Rozumiem, dlaczego chciałeś się go pozbyć. Brereton, Jerzy Boleyn? Też widzę korzyści dla ciebie. Ale Weston był chłopcem. Owszem, nosił klejnot przy kapeluszu, ale gwarantuję, że nie miał nawet dwudziestu pensów, żeby kupić swój całun.
– Biedny Mark. Klęczał u stóp Anny, a ona się z niego śmiała – mówi Cromwell.
Wyobraża sobie wóz, stertę zwłok, okrywające je płótno pomazane krwią, która robi się chropowata, i rękę Marka, która się spod niego wysuwa, jakby chciała, żeby ktoś ją ujął. Po chwili dodaje:
– Wziąłem go tylko na świadka. Ale on sam się oskarżył. Nie skrzywdziłem go.
– Wierzę. Choć nikt inny ci nie wierzy.
– Daj mi kilka dni. Góra tydzień. Gdy wyjdziesz, dostaniesz sto funtów ze skarbu królewskiego.
– Nie chcę tych pieniędzy.
– Uwierz mi, że chcesz.
– Powiedzą, że to nagroda za zdradzenie moich przyjaciół.
– Chryste Panie! – Cromwell z trzaskiem rzuca Petrarkę na stół. – Twoich przyjaciół? Niby w jaki sposób okazali ci swoją przyjaźń? Kim był dla ciebie Weston, ta szczerząca się marionetka, która nie potrafiła utrzymać kutasa w portkach? Albo Brereton, ten fanfaron? Mówię ci, jego ludzie na północy swoje wiedzą. Wydaje im się, że piszą prawo. Ale ten czas minął. Nie ma teraz prywatnych królestw. Prawo jest jedno, królewskie.
– Uważaj – ostrzega Wyatt. – Za chwilę dojdzie do tego, że wybuchniesz usprawiedliwieniami.
Albo po prostu wybuchnę, myśli.
– Ciężko pracowałem, żeby cię ocalić, Tom. Twoje życie wisiało na włosku.
Wyatt podnosi wzrok.
– Powiem ci, dlaczego nie umarłem. Nie dlatego, że się boję śmierci albo pragnę żyć okryty wstydem. Dlatego, że kobieta nosi moje dziecko. Gdyby nie to, musiałbyś zorganizować śmierć Anny w jakiś inny sposób.
Cromwell wpatruje się w niego.
– Kim ona jest? – Siada na trójnożnym taborecie. – Wiesz, że prędzej czy później mi to zdradzisz. – Uderza go pewna myśl. – Tylko mi powiedz, że to nie jest córka Edwarda Darrella. Ta, która poszła za Katarzyną, gdy król ją wygnał?
Wyatt skłania głowę.
– Czy ty nie możesz pokochać kobiety, która nie doprowadzi cię do zguby?
– Taki już jestem. To kiepskie wytłumaczenie.
Cromwell mówi:
– Pamiętam Bess Darrell jako dziecko, gdy mieszkała z Dorsetami. Prowadziłem dla nich interesy. Wiem, że jej ojca wiązała lojalność, bo był szambelanem Katarzyny. Ale on już nie żyje, a dziewczyna niczym związana nie była.
– Uważasz, że byłaby w lepszej sytuacji u Anny Boleyn?
Słuszna uwaga.
– Raczej w zakonie. Ale przypuszczam, że widzisz to inaczej.
– Owszem – smutno przytakuje Wyatt. – Kocham ją, pokochałem ją dawno temu. Mogliśmy utrzymać to w tajemnicy tylko dlatego, że była z dala od dworu.
Gdy pojechałem do Kimbolton, zastanawia się Cromwell, do Katarzyny, czy Bess stała gdzieś w cieniu? Pamięta stare hiszpańskie damy dworu; nie wierzyły kucharzom i gotowały dla Katarzyny u siebie, dlatego zapach dymu i warzyw wsiąkł w ich suknie. Obrażały go w swoim własnym języku, zastanawiając się, czy ma owłosione ciało jak Szatan. Przypomina sobie, jak wchodził do komnaty Katarzyny, zobaczył ją otuloną w futra, poczuł zapach choroby i kątem oka zobaczył drobną postać wymykającą się z miską w ręku. Pomyślał wtedy, że służąca wynosi zakryte wymiociny królowej, jakby były świętą hostią. To musiała być córka Edwarda Darrella, ze złotymi włosami ukrytymi pod czepkiem służącej.
– Błagałem ją, żeby zostawiła Katarzynę – mówi dalej Wyatt. – Potem żeby przynajmniej złożyła przysięgę, gdy tego zażądają. Co ci za różnica, przekonywałem, czy król będzie się nazywał głową swojego Kościoła, Bess? Cytowałem precedensy. Przedstawiałem argumenty najlepiej, jak potrafiłem. Biskup Gardiner nie przekonywałby lepiej. Ale ona nie chciała pozwolić, żeby Henryk wygrał ten spór. Była przy Katarzynie, gdy królowa umierała.
– Pieniądze? – pyta Cromwell.
– Nie dostała nic. To, co Katarzyna jej zostawiła, nie zostało wypłacone. Nie ma nikogo, kto by ją chronił, jeśli ja ją zawiodę. Wie, że jestem żonaty i nic się z tym nie zrobi. Nie może wrócić do swojej rodziny, ponieważ nosi moje dziecko. Nie mogę jej wysłać do mojej, ponieważ mój ojciec nie przyjmie jej w Allington. Nie wiem, kto ją weźmie do siebie, bo rodzina mojej żony nastawiła wszystkich przeciwko mnie. To im da powód do radości. Niczego bardziej nie kochają od patrzenia, jak wydrapuję sobie drogę przez ciernie.
Wyatt nie wypowiada imienia swojej żony, chyba że naprawdę musi. Ma z nią dziecko, chłopca, ale Bóg wie, jak go poczęła.
– Allington to najlepsza możliwość. Chcesz, żebym porozmawiał z twoim ojcem?
– Jest chory, chcę mu tego oszczędzić. Boję się jego pogardy, a wiem, że na nią zasłużyłem.
Cromwell chce mu powiedzieć: „To nie pogarda, wręcz przeciwnie, ojciec cię kocha i podziwia, tylko los sprawił, że stał się taki szorstki”. Gdy Henry Wyatt trafił do tej fortecy, nie przebywał w przestronnej i widnej komnacie jak ta, lecz skuty kajdanami w celi, nasłuchując kroków swoich oprawców i szczęku ich kluczy. Kaci nie potrzebują nadzwyczajnych sposobów torturowania ani specjalnych narzędzi. Okazje do zadawania bólu czają się wszędzie wokół, w przedmiotach codziennego użytku. Strażnicy Wyatta odchylali jego głowę i wpychali mu między zęby końskie wędzidło. Wlewali do jego nozdrzy ocet z musztardą. Dławił się i choć wypluwał, co zdołał, resztę musiał wciągać do płuc. Ryszard uzurpator przychodził patrzeć, jak cierpi, i nakłaniał go do wypowiedzenia posłuszeństwa Tudorowi, który wówczas przebywał za granicą bez nadziei i środków: „Wyatt, dlaczego jesteś takim głupcem? Służysz nędznemu zbiegowi za gruszki na wierzbie. Porzuć go i przystań do mnie, który może cię wynagrodzić”.
Ale Wyatt porzucić nie chciał. Zostawili go zakrwawionego na słomie, w ciemności. Przez połamane zęby zwymiotował na brudną podłogę. Miał pusty żołądek, wyżarte kwasem gardło; nie dali mu ani czystej wody, ani – gdy jeszcze mógł jeść – nie przynieśli chleba. Teraz jego syn mówi:
– To ładna opowieść, jak kot przyniósł mojemu ojcu jedzenie. Nigdy w nią nie wierzyłem, nawet gdy byłem dzieckiem. Myślałem, że to bajka dla dzieci głupszych ode mnie. Ale teraz widzę, co znaczy być zamkniętym. Więźniowie wierzą w najróżniejsze rzeczy. Że przyjdzie kot i nas ocali. Że Tomasz Cromwell nadejdzie z kluczami.
– Jak myślisz, czy Bess złożyłaby przysięgę teraz? Katarzyna nie żyje, nie mogłaby więc się poczuć urażona.
– Nie pytałem jej o to – odrzeka Wyatt. – Anibym nie zapytał. Chyba Henryk nie będzie jej ścigał? Ma dość ludzi, którzy mu powtarzają, że jest głową Kościoła i stoi obok Boga? I mamy nadzieję, że lady Maria nam pomoże, gdy wróci na dwór. Chyba się zatroszczy o Bess, młodą kobietę, samą na tym świecie, która trzymała za rękę jej matkę w chwili śmierci?
– Niewątpliwie. Ale podczas gdy siedzisz tu z Petrarką, świat poszedł do przodu. Król zażąda, żeby także Maria złożyła przysięgę. Jeśli odmówi, znajdzie się tu razem z tobą.
Wyatt odwraca wzrok.
– A zatem ty musisz nam pomóc. Stawką jest mój honor.
Cromwell się zastanawia: Gdzie był honor, gdy podnosiłeś spódnicę Bess Darrell? Wstaje ze stołka i trąca go stopą. Dla królewskiego doradcy to marne siedzisko.
– Porozmawiam z Bess. Musi gdzieś być dla niej miejsce. Przyjmij królewskie pieniądze, Tom. Potrzebujesz ich.
– Posłucham cię, jak przykazywał mi ojciec – oznajmia Wyatt. – Przypuszczam, że jak wszyscy ludzie możesz się mylić, i Bóg jeden wie, czy nie zmierzasz ku katastrofie. Ale jeśli o mnie chodzi, prowadzą ku niej wszystkie drogi. Staję na rozstaju, rzucam kością i wszystko jedno, co wypadnie, zawsze będzie bagno albo przepaść, albo lód. Pójdę więc za tobą jak gęsię za matką. Albo Dante za Wergiliuszem. Nawet do piekieł.
– Wątpię, czy tego lata udam się dalej niż na południowe wybrzeże. No, może na wyspę Wight. – Sięga po książkę. Jest niezniszczona, choć oprawę ma miękką jak skóra kobiety. Wenecki druk, tytuł widnieje między figlarnymi puttami na drzeworycie, morski potwór jako sygnet drukarski. Przypuśćmy, że ktoś ocaliłby urywki wierszy Wyatta, sielankę nabazgraną na odwrocie rachunku od płatnerza albo liryk, który kobieta przyciska do nagiej piersi. Gdyby redaktor zajął się życiem tego pisarza, opisałby historię rujnującą dla wielu. Wyatt mówi:
– Ona nigdy mnie nie odstępuje. Anna Boleyn. Widzę ją tak, jak widziałem ją po raz ostatni, tutaj, w tym miejscu.
Cromwell myśli: Ja też ją widzę. Ze zmęczonymi oczami.
Wychodzi.
– Martin! Kto dał Wyattowi takie nędzne meble?
– Nie narzekał, panie. Jako szlachcic nigdy nie narzeka.
– Ale ja jestem lordem – mówi. – I narzekam.
W duchu dodaje: Nie zwróciłem uwagi na ten przeklęty taboret, gdy poprzednio odwiedzałem więźnia. Ale można mi wybaczyć, ponieważ chwilę wcześniej oglądałem, jak kat z Calais wykonuje swoją sztuczkę.
*
W domu czeka na niego Grzegorz.
– Fitzroy chce cię widzieć.
– Byłem u Wyatta – mówi.
– I co? – Grzegorz jest zaniepokojony.
– Później ci powiem. Nie możemy kazać na siebie czekać królewskiemu synowi.
– Rafe przypuszcza, że Fitzroy cię zapyta, czy zamierzasz uczynić go królem.
– Zamilcz!
– Chodzi mi o przyszłość – wyjaśnia Grzegorz. – Nie jest zdradą powiedzieć, że wszyscy ludzie są śmiertelni.
– Nie, ale też nie jest najlepszym pomysłem. – Myśli, że to właśnie był błąd Anny Boleyn. Uznała, że Henryk jest takim samym mężczyzną jak inni. A powinna była wiedzieć, że tak jak wszyscy książęta jest pół bogiem, pół bestią.
Grzegorz mówi:
– Jest tu Richard Riche. Pisze lojalną mowę. Pójdziemy na niego popatrzeć? Uwielbiam obserwować, jak pracuje.
Sir Richard grzebie w dokumentach niczym kruk w stercie odpadów. Dziab, dziab, dziab piórem, nie dziobem, dopóki wszystko przed nim nie zostanie rozdrobnione albo zmiażdżone, albo rozłupane jak skorupa ślimaka pod kamieniem.
– Witaj, panie przewodniczący izby – mówi Grzegorz.
– Witaj, mały Crumb – z roztargnieniem odpowiada Riche.
Cromwell patrzy, jak jego przystojny i majętny syn obserwuje pracującego sir Richarda.
– Riche uznaje, że znaczenie nazwiska jest jego przeznaczeniem – odzywa się Grzegorz. – Potrafi zamienić atrament na bogactwo. Masz świetny umysł, prawda, Ricardo?
– Pomysłowy – odrzeka Riche. – I chłonny. Nie używałbym dalej idących określeń.
Riche ma obowiązek przywitać króla, gdy władca przybędzie otworzyć obrady parlamentu.
– Czy mogę ci to odczytać, panie? Mam w tym pewną wprawę.
Cromwell siada.
– Udawaj, że jestem królem.
– Pozwól, że przyniosę ci lepszy kapelusz – sugeruje Grzegorz.
Riche mówi:
– Za pozwoleniem, jestem gotów zacząć.
Odczytuje tekst. Grzegorz nie może ustać w jednym miejscu.
– Pamiętasz kapelusz ambasadora Chapuysa? Chcieliśmy pożyczyć go dla naszego bałwana.
– Zamilcz – ucisza syna. – Zważ na pana spikera.
– Ciekawe, co się z nim stało.
Riche przerywa, marszcząc brwi.
– Nie podoba ci się, jak rozpocząłem?
– Myślę, że królowi się spodoba.
– Później porównuję go do Salomona z powodu mądrości.
– Nie możesz pobłądzić z Salomonem.
– A później do Samsona z powodu siły i do Absaloma z powodu piękności.
– Zaraz, zaraz – wtrąca się Grzegorz. – Absalom miał bujne włosy, inaczej nie zaczepiłby nimi o konar drzewa. Włosy króla są… no cóż… są mniej obfite. Może pomyśleć, że z niego drwisz.
– Nikt nie będzie podejrzewał pana spikera o drwiny – stanowczo oznajmia Cromwell.
– Ale mimo wszystko – upiera się Grzegorz. – Zachowanie Absaloma było często godne ubolewania.
– Odłóż swoje przemówienie i jedź ze mną do Fitzroya – proponuje Riche’owi Cromwell.
Riche godzi się bardziej niż chętnie. Christophe podbiega, gdy są już przy drzwiach.
– Nie idź beze mnie, panie. Przecież może cię zaczepić jakiś zbir. Jesteś teraz lordem, musisz przez cały czas mieć ze sobą swoje siły.
– A ty jesteś tymi siłami, czy tak? – z rozbawieniem pyta Riche.
– Pozwól mu iść z nami, on lubi być użyteczny.
Coraz częściej Cromwell uznaje nieciekawy wygląd Christophe’a za zaletę. Nikt nie byłby nierozważny przy takim indywiduum. Po wyjściu Cromwell łapie go za przód liberii, prostuje go i otrzepuje.
– Masz to dla mnie zrobić – mówi. – Czy chodziłeś po moim pokoju dziś w nocy?
– W nocy spałem – odpowiada Christophe. – To musiał być jakiś stary duch.
– Na pewno nie – wtrąca Riche. – Nigdy nie słyszałem o duchach, które się pojawiają w czerwcu.
Coś w tym jest. Towarzyszyły mu zawoalowane kobiety, żywe, o ile wiadomo, które mu posługiwały, dopóki nie nadszedł świt, wtedy bowiem zlały się ze ścianą. Pamięta plamy na ich szatach, ciemne zacieki w miejscach, gdzie o suknię otarły dłonie z krwi królowej.
*
Król pojechał na polowanie, ale jego syn – z powodu jakichś zastrzeżeń lekarzy – został w Londynie, w Pałacu Świętego Jakuba, który wybudowano na miejscu dawnego szpitala. Oczyszczono i osuszono teren zalany przez Tyburn, dzięki czemu teraz rozciąga się wokół przyjemny park. Rezydencja jest miejscem, w którym król i jego rodzina się chronią, gdy chcą przebywać z dala od tłumów kłębiących się przy Whitehallu.
Dziedziniec jest zawalony rusztowaniami. Gdy przekraczają bramę, witają ich krzyki robotników i huk młotków ciosających kamień. Po wkroczeniu lordów łomot ustaje, ale dziedziniec dudni jeszcze echem metalu uderzającego o ściany. Robotnik schodzi z rusztowania i zdejmuje czapkę.
– Skuwamy wszystkie HA, panie.
Chodzi mu o inicjały Henryka i zmarłej królowej, tak czule splecione, że wyglądają jak kopulujące węże.
– Chcę, żebyście wyszli na godzinę, gdy będę rozmawiał z lordem Richmondem.
– Nie śmielibyśmy się oddalić, panie.
– Róbcie, co wam mówi – radzi im Christophe.
– Dostaniecie zapłatę za ten czas – naciska Cromwell.
– Nadzorca robót będzie musiał to dostać na piśmie.
Cromwell kładzie dłoń na głowie robotnika i przyciąga ją do siebie tak, że ich twarze znajdują się nos w nos.
– Może napiszesz swojemu brygadziście list miłosny? Podaj mi jego nazwisko, a napiszę je i narysuję wokół serce. – Czuje zapach potu kamieniarza. – Christophe, idź do kuchni i poproś o chleb, napitek i ser dla tych ludzi. Powiedz kucharzowi, że Cromwell kazał.
– I tak pora na kolację. Gdy zobaczysz króla, panie, powiedz mu, że wznieśliśmy kubki za nową królową.
*
Za salą audiencyjną w wyłożonym boazerią małym gabinecie młody książę Richmond przyjmuje ich jak inwalida, ubrany w długą koszulę nocną i szlafmycę.
– Wczoraj wieczorem dostałem gorączki, dlatego medycy znów nie pozwalają mi się ruszać.
Pojedyncze krople deszczu stukają w okno.
– Dzień dziś nieodpowiedni. Lepiej zostać wewnątrz, panie.
– To nie są poty – odzywa się krzepiąco Riche.
– Nie są – potwierdza chłopiec. – Inaczej nie wzywałbym was tutaj, panowie, żebyście się nie zarazili.
Kłaniają się wdzięczni, że ich życie zostało wzięte pod uwagę, choć pochodzą z ludu.
– Ani zaraza – dodaje Riche. – Nie ma żadnej w promieniu pięćdziesięciu mil. Przynajmniej na razie.
Cromwell wybucha głośnym śmiechem.
– Przypomnij mi, żebym cię trzymał z dala od siebie, jeśli kiedyś choroba przykuje mnie do łoża. To ma być sposób na podniesienie naszego pana na duchu?
Riche sztywno prosi księcia o przebaczenie. Ale jest zaintrygowany: gdzie był ten żart?
Chłopiec mówi:
– Riche, dziękuję ci za miłe przybycie, teraz jednak chciałbym się naradzić z lordem sekretarzem.
Riche nie zamierza ustępować pola.
– Z całym szacunkiem, panie, ale lord sekretarz nie ma przede mną sekretów.
Cromwell myśli, że bardziej się mylić nie można. Riche się waha, zostaje jeszcze przez chwilę, po czym się wycofuje. Fitzroy mówi:
– Łomotanie ustało.
– Przekupiłem ich chlebem i serem.
– Jak dla mnie nie mogliby pracować zbyt szybko. Chcę, żeby zniknęła. Ta kobieta. Wszelkie ślady po niej. Przynajmniej wszelkie widoczne. – Chłopiec rzuca spojrzenie na okno, jakby ktoś dawał mu sygnały z zewnątrz. – Czy istnieje coś takiego jak powolna trucizna?
Cromwell jest zaskoczony.
– Niech Bóg chroni waszą lordowską mość.
– Myślałem, że może, skoro bawiłem w Italii…
– Podejrzewasz, panie, że była królowa cię otruła?
– Mój ojciec powiedział, że by to zrobiła, gdyby mogła.
– Ale twój ojciec i pan był w stanie… – No właśnie, w jakim? – …był w stanie szoku po ujawnieniu przestępstw nieżyjącej królowej.
– A przestępstwa te są poważniejsze, niż ujawnił to publiczny raport, prawda? Lord Surrey mówi mi, że został wtajemniczony w dowody, których nie ujawniono w sądzie. Gorsze rzeczy się działy, niż przyznano. Ja ukarałbym ją surowiej.
Jak? zastanawia się Cromwell. Co byś jej zrobił, panie? Urżnął jej głowę zardzewiałym nożem kuchennym? Spalił ją na stosie z mokrego drewna?
– No i była wiedźmą – dodaje Richmond. Jego palce, niespokojne, szarpią za sznurek przy szlafmycy. – Niektórzy nie wierzą w wiedźmy. Ale Święty Tomasz z Akwinu o nich wspomina. Słyszałem, że potrafią skwasić mleko. Potrafią sprawić, że koń będzie się płoszył zawsze w tym samym miejscu, by wyrządzić krzywdę jeźdźcowi.
Cromwell myśli, że skoro zawsze w tym samym miejscu, to jeździec powinien utrzymać się w siodle.
– Potrafią sprawić, że człowiekowi ręka usycha. Czyż uzurpatora Ryszarda nie spotkał ten los?
– Tak twierdził, chociaż ręka była tak samo dobra jak przed rzuconą klątwą.
– Czasem krzywdzą dzieci. Mogą to zrobić modlitwami, które wypowiadają od końca. Albo trucizną. Nie uważasz, że to Anna Boleyn otruła lorda kardynała?
Tego się Cromwell nie spodziewał. Zgodnie z prawdą odpowiada:
– Nie.
– Ale jego koniec nie był naturalny. Wiem to od ludzi szlachetnie urodzonych, mądrych i dyskretnych.
– Możliwe, że ktoś przekupił jego lekarzy. – Cromwell myśli o doktorze Agostino, który opuścił Cawood jako więzień ze stopami związanymi pod brzuchem konia. Gdzie zniknął? W areszcie Norfolka. Cromwell nie może powiedzieć chłopcu, że jeśli faktycznie działa jakiś truciciel, to prawdopodobnie jest nim jego własny teść.
Fitzroy mówi:
– Gdy byłem małym chłopcem, chyba już kiedyś ci o tym mówiłem, kardynał podarował mi lalkę. Wyglądała tak jak ja, miała szaty haftowane w herby Anglii i Francji. Nie wiem, gdzie ona teraz jest.
– Mogę zarządzić poszukiwania, panie. Myślisz, że ma ją twoja matka?
Chłopiec najwyraźniej się nad tym nie zastanawiał.
– Nie sądzę. To było po naszym rozstaniu. Ona ma teraz inne dzieci. Przypuszczam, że o mnie już nie myśli.
– Przeciwnie, panie. Jesteś początkiem jej fortuny, jej obecnego zaszczytnego małżeństwa i pozycji. Jestem pewien, że co dzień pamięta o tobie w modlitwie.
Przez sześć albo siedem lat dzieci płci męskiej żyją pod opieką kobiet. Potem pewnego dnia, bez prawa do wyboru czy dyskusji, są im odbierane. Chłopcom obcina się włosy tak, że zawsze marzną im uszy, i wrzuca się ich do ponurego świata, w którym wszyscy doszukują się win i zsyłają na nich karę, i dopóki się nie ożenią, nie mogą liczyć na życzliwość, chyba że ją sobie kupią. Oczywiście on, Cromwell, nie był tak wychowany. Gdy miał pięć lat, grzebał w stercie złomu przy kuźni. Jako sześciolatek kręcił się pod nogami chłopców oddanych do terminu u ojca, oswajając się z rozgrzanymi do białości iskrami, które wyskakują w powietrze i zakreślają łuk, z dźwięcznym tonem kowadła i dudnieniem; dudnieniem, które zostaje w głowie po skończonym dniu pracy. W wieku lat siedmiu – biegły w przeklinaniu, choć nie w czytaniu – biegał samopas niczym cygańskie dziecko.
Richmond mówi:
– Nie wiedziałem w dzieciństwie, że Wolsey był niskiego stanu. Wydał mi się wyjątkowo wspaniałym człowiekiem. Ale cóż, skończył marnie. Miał szczęście, że nie umarł od topora. Wszyscy mi mówią, że serce mu pękło po drodze i to go zabiło.
Jest taka możliwość. Ci, którzy myślą, że serce nie może pęknąć, prowadzą szczęśliwe życie pod kloszem. Chłopiec wierci się na krześle.
– Myślisz, że Joanna powije syna?
– Cała Anglia wie, mój panie, że ona pochodzi z płodnego rodu.
– Tak, ale jeśli to prawda, co mówią na dworze o królu, że nie umie zaspokoić kobiety ani służyć jej, jak powinien, to…
– Zalecam, panie, szczerze zalecam, żebyś zarzucił tę kwestię.
Ale Richmond jest synem króla i nie zamierza przestać.
– Mój szwagier Surrey mówi mi, że parlament źle postąpił, tworząc nową ustawę o sukcesji. Zostawili królowi wybór następcy, choć powinni wskazać przede wszystkim mnie.
Bogu dzięki chłopiec miał dość rozumu, żeby wyprosić Riche’a. Gdyby spiker to usłyszał, pobiegłby prosto do Henryka.
– Chcę być królem – oznajmia Richmond. – Mam ku temu zdolności. Surrey twierdzi, że mój ojciec powinien to dostrzec. Gdyby on miał teraz umrzeć, to nie obawiam się tego pisklaka Elżbiety, ponieważ to tylko dziecko konkubiny, chyba że, jak mówią, była znajdą przyniesioną z ulicy. W całym kraju nie ma nikogo, kto by kiwnął palcem w jej sprawie.
Cromwell przytakuje głową: to prawda.
– Co się tyczy lady Marii, jeśli ja jestem bękartem, to ona też, ale ja jestem prawdziwym Anglikiem, ona zaś pół-Hiszpanką, no i ja jestem mężczyzną. Poza tym ludzie mówią, że ona nie złoży przysięgi uznającej mojego ojca za głowę Kościoła, a skoro tak, to jest zwyczajną zdrajczynią.
– Maria złoży przysięgę – zapewnia.
– Może wypowiedzieć słowa. Może podpisać dokument, jeśli ją zmusisz. Ale mój ojciec ją przejrzy. Maria nie powinna prosperować. I nie będzie.
Gdy Cromwell rozmawiał z Richmondem poprzednio, chłopiec był zadowolony ze swojej sytuacji. Kto więc może się kryć za tym wzmożeniem niecnych ambicji? Jego teść Norfolk? Norfolk potrafi knuć intrygi, robi to jednak po cichu. Nie, to syn Norfolka, ten głupi uparty chłopak popychający swojego przyjaciela w kierunku tronu, który nie jest pusty. Cromwell pyta:
– Czy lord Surrey sugerował ci, panie…
– Jestem panem samego siebie – wpada mu w słowo chłopiec. – Surrey jest moim przyjacielem i udziela mi dobrych rad, ale nikt nie będzie mi dyktował, co mam robić, gdy zostanę królem, ani mnie oszukiwał, tak jak oszukiwany jest mój ojciec. Nie pozwolę, żeby kierowały mną kobiety.
Cromwell pochyla głowę.
– Panie, nie mogę przerobić ustawy o sukcesji. Nowe ustalenia odzwierciedlają wolę króla. Nie widzę, jak miałbym ci pomóc.
– Znajdziesz jakiś sposób. Wszyscy mówią, że jesteś panem parlamentu. Gdy zostanę królem, wynagrodzę cię.
Gdy zostaniesz królem?
– Raczej nie będę żył tak długo.
– A ja myślę, że tak – oponuje Richmond. – Mój ojciec ma ranę na nodze, odkąd upadł w styczniu. Mówią mi, że otworzyła się stara rana i w jego ciele powstał otwór, który prowadzi aż do kości.
– Jeśli to prawda, to znosi ból z wielkim hartem ducha.
– Jeśli to prawda, rana nie pozostanie czysta. Zacznie gnić i on umrze.
Z każdym oddechem popełnia zdradę i tego nie słyszy. Cromwell widzi wolę budzącą się w ciele chłopca stającego się mężczyzną. Pasemko włosów, które wystaje spod szlafmycy, jest rude. W kolorze Plantagenetów. Prapradziadek Edward by się do niego przyznał; dom Yorków by się o niego starał; zaginieni synowie króla Edwarda, gdyby żyli, wyglądaliby właśnie tak, z oczami błyszczącymi jak światło odbite od ostrza miecza i jasną skórą, na której pojawiają się i znikają rumieńce, zdradzając każdą namiętność.
Richmond mówi:
– Gdyby lord kardynał żył, zrobiłby mnie królem. Czyż nie doradzał, żeby mnie uczynić królem Irlandii? Jest oczywiste, że teraz chciałby uczynić mnie też królem Anglii.
Cromwell odwraca się do wyjścia.
– Powinieneś odpocząć, panie. Jest oczywiste, że należy odczekać, aż minie twoja niedyspozycja.
Przychodzi mu do głowy, że lwy czasem zagryzają swoje młode. Czyż można się temu dziwić?
Chłopiec krzyczy za nim:
– Zrób to, Cromwell!
*
Znajduje się w stanie tępego zdumienia, jak człowiek, któremu znienacka wymierzono cios. Kimże są książęta, na Boga? Całymi dniami przemyśliwują nad morderstwem. Teraz jeszcze ojcobójstwo, jakby ostatnio nie było dość zaskakujących niespodzianek.
Riche opiera się o ścianę, plotkując z Francisem Bryanem. Na jego widok stają prosto. Ozdobiona drogimi kamieniami opaska na oko Bryana mruga znajomo.
– Pozdrowienia z Francji. Biskup Gardiner przesyła ci pełne miłości ucałowania. Jestem z powrotem, dopóki przypływ się nie zacznie. Zebrać przesyłki. Szepnąć coś do ucha królowi. Sprawdzić, co u ciebie. Gardiner nie wierzy, że masz zostać baronem. Mówi, że twoja dobra passa nie potrwa długo.
– Czyżby? Przekaż mu także moje ucałowania.
– Nie omieszkam – zapewnia Francis. – On się zastanawia, dlaczego tak bardzo lubisz szczenię Katarzyny. Twierdzi, że ochraniasz Marię i to cię zgubi. Dobrze sobie zapamiętaj, co mówi: jeśli córka Henryka zaprzecza, że jej ojciec jest głową Kościoła, to popełnia zdradę tak samo wielką, jakby zaprzeczała, że jest królem. Mówi mi też tak: „Przekonasz się, Francisie, że Cromwell pójdzie za daleko i ta sprawa spowoduje jego upadek”.
– Jestem wdzięczny – dziękuje Cromwell. – Wiele mi pomagasz, Francisie.
Riche ma niepewną minę. Czy lord sekretarz ironizuje? Tego Riche określić nie potrafi. Pyta:
– Czego chciał Fitzroy, panie? Przypuszczam, że ma długi?
– Ile? – Jako stary rozrzutnik, Bryan okazuje zainteresowanie obiecującym młodzieńcem.
– Wspominał kardynała. Zdaje się, że ogarnęła go melancholia.
Riche mówi:
– Jeśli się martwisz o jego zdrowie, czy nie powinniśmy porozmawiać z królem?
– Ma najlepszych medyków. Poza tym król nie zbliży się do niego. Wiesz, jaki ma stosunek do wszelkich chorób.
– Ale król przyszedł się z tobą zobaczyć, gdy miałeś gorączkę, panie.
– Dopiero gdy ją przezwyciężyłem. Zresztą to była specjalna włoska gorączka.
Prawdziwa trzęsąca kośćmi trzeciaczka, niepodobna do słabych potów i dreszczy doskwierających tym, którzy nigdy nie byli na południe od bagien w Kent.
– To była oznaka przychylności. – W głosie Riche’a pobrzmiewa zazdrość.
Gorączka wróci, myśli Cromwell. I jest bardzo prawdopodobne, że wróci też Henryk. Nie wierzy, że król umrze niebawem, chociaż z drugiej strony za trupa można uznać mężczyznę, którego jedyny syn obrócił się przeciw niemu. Ojciec kocha syna, ale syn nie kocha ojca. Życzy mu śmierci. Chce zająć jego miejsce. Tak jest. Oczywiście. I musi tak być.
Cromwell wspomina dzień aresztowania kardynała, ludzi Harry’ego Percy’ego wpadających z hukiem do komnaty, w której kwaterował; jak przyłożył rękę do piersi. „Czuję ból”, powiedział. „Ból zimny jak osełka”. Jeśli pękło mu serce, to kto je rozłupał? Nikt inny, tylko sam król.
– Czy mam kazać ludziom, żeby wrócili do pracy? – pyta Riche.
Francis się odzywa:
– Mówiono mi, że jeden z rzeźbionych owoców granatu Katarzyny nadal zwisa z belki stropowej w Hampton Court. Ale ja go nie dostrzegam. Lekarze twierdzą, że gdy się straci jedno oko, drugie zaczyna słabnąć. Będę ślepcem błagającym o jałmużnę na głównej ulicy, a dobry biskup Gardiner zostanie moim przewodnikiem.
*
Rafe Sadler i Thomas Wriothesley wracają z Hunsdon od Marii z pustymi rękami, bez przysięgi. Wriothesley pyta:
– Po co nas tam posłałeś, panie? Musiałeś wiedzieć, że nam się nie uda.
– Jak wyglądała?
– Źle – odpowiada Rafe.
– Król jest rozsierdzony na jej doradców – mówi Cromwell.
– Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby chodziło o jej doradców – oponuje Rafe. – Rozsierdziła go jej uparta duma.
– Co za różnica. – Jest mu wszystko jedno.
Wriothesley mówi:
– Nie posyłaj mnie tam więcej, panie. – Jest przejęty, czerwieni się. – Skoro pan Sadler nie chce opowiedzieć, co się wydarzyło, to ja ci powiem. Dom był pełen ludzi Nicholasa Carew i służących rodziny Courtenayów, i innych w liberiach lorda Montague. Byli tam bez twojej zgody i chełpili się, że teraz to bez znaczenia, bo Cromwell jest nikim, skoro Maria wraca na dwór, nastąpi restauracja papiestwa i świat wróci do normy.
– Tytułowali ją księżniczką i wcale się nie przejmowali, kto usłyszy – dodaje Rafe.
– Przywitaliśmy ją jako lady Marię – relacjonuje dalej Wriothesley. – To ją chyba rozjuszyło. Oczekiwała tytułu księżniczki i chciała, żebyśmy przed nią klęknęli. Potem, gdy przekazaliśmy twoje pozdrowienia, wybuchnęła: „Opowiedzcie mi, jak umarła”. Chciała tylko przekląć Annę Boleyn. Powiedzieliśmy, że umarła spokojnie, a Rafe użył określenia…
– „Przykład chrześcijańskiej rezygnacji”. – Rafe odwraca wzrok zaskoczony własnymi słowami: nawet go przy tym nie było.
– Ale nie chciała tego słuchać. Nazwała Annę kreaturą, dodając, że powinna była spłonąć żywcem. Pytała, jakie modlitwy odmawiała, czy była blada, czy drżała… Nie przypuszczałem, że młoda dziewczyna może być taka okrutna, a jedna istota płci żeńskiej może tak nienawidzić drugiej. Rzygać mi się chciało. Ona ma czarne serce, pokazała je nam.
Rafe patrzy na Per Risleya.
– Uspokój się – mówi. – To trudne, ale już po wszystkim. A poza tym Maria nie jest tak silna w swoim postanowieniu, jak sądzą jej ludzie. Dziwiła się: „Jak to, lord sekretarz nie przyjeżdża osobiście?”. Zupełnie jakby czekała na ciebie, panie. Żeby mogła złożyć przysięgę i nie ponosić za to winy. Powie światu, że jej groziłeś, zmusiłeś ją. Rzym i cała Europa w to uwierzą.
– Wolałbym, żeby się podporządkowała z własnej woli. Cokolwiek powie świat.
– Podporządkowała? – powtarza Wriothesley. – Nigdy nie widziałem kogoś, kto byłby mniej skłonny do podporządkowania się czy ustępstw. O czym ona myśli, leżąc nocą w łóżku? Czy z otwartymi oczami obmyśla sposoby dręczenia innych? Sam wiesz, panie, że się nie wzdragam. Wiem, jak się osiąga cel. Byłem w Tower, gdy powiesiłeś zakonnika za ręce…
– Nie powiesiłem – zaprzecza Cromwell.
– …i nie sprzeciwiałem się. Rozumiałem, że to krzyki zdradzieckiego niegodziwca, który wciąż może dostrzec swoje prawdziwe powołanie i uratować siebie.
– Nie powiesiłem go – powtarza. – Rafe, powiedz mu.
– Źle zapamiętałeś – spokojnie tłumaczy Rafe. – Była mowa o tym, żeby go powiesić. Ale doszło do tego tylko w twojej wyobraźni.
– W wyobraźni zakonnika – prostuje Cromwell. – O to chodziło. Uruchomiłem jego fantazję.
– Zrób zatem to samo z Marią – rzecze Per Risley. – Przekonaj się, czy jej fantazja obrzydzi ją tak bardzo, jak obrzydziła mnie. Ona myśli, że jej kuzyn cesarz pokona morskie fale na białym koniu i przewiezie ją z powrotem na swoim siodle. Powiedz jej, że nikt jej nie uratuje i nikt się za nią nie wstawi, a jej ojciec jest gotów ją skrzywdzić i nagiąć do swojej woli.
*
Czerwiec: książę Richmond przybywa w procesji z Izbą Lordów. Jaki on podobny do ojca, zauważają obserwatorzy: silne mięśnie już widoczne pod obszerną ciepłą parlamentarną togą, wypieki na przystojnej twarzy – niczym zwiastun, jakby czuł swoją przyszłość w ciepłej bryzie.
Królowi chyba się podoba powitalna mowa Richarda Riche’a. Nie jest przeciwny zawartym w niej porównaniom do króla Salomona i króla Dawida. Zapomniał, że Absalom powiedział: „Nie mam syna, który by upamiętnił moje imię”.
Nie tylko w Hunsdon wierzą, że po zmianie królowej los się odmieni i Anglia znów wróci pod skrzydła Rzymu. W odpowiedzi on, Cromwell, sięga po adekwatny środek: Ustawę o wygaszeniu władzy biskupa Rzymu. Tytuł aktu odzwierciedla jego treść.
Równolegle z parlamentem zbiera się synod. Biskupi szeleszczą, zrzędzą, potępiają i debatują: starzy biskupi i nowi biskupi – moi biskupi, jak zwykła nazywać ich Anna. Od świtu do zmierzchu spierają się na temat sakramentów Kościoła, ich natury i liczby; które ceremonie są godne pochwały, a które bałwochwalcze; kogo dopuścić do czytania Ewangelii i w jakim języku. On, lord Cromwell, zasiada wśród nich na tronie jako zastępca Henryka, wiceregent Kościoła, pierwszy po Bogu i Henryku, a przecież kiedyś, za czasów arcybiskupa Mortona, był najmniejszym i najmniej znaczącym pośród chłopców, którzy skrobali warzywa w kuchni pałacu Lambeth. Grzegorz woła:
– Kto by pomyślał, że mój ojciec będzie ponad wszystkimi biskupami!
– Nie jestem ponad nimi, jestem tylko… – Zawiesza głos. – Prawda, jestem ponad nimi.
Przez tydzień po egzekucji byłej królowej jego arcybiskup był nieuchwytny. Teraz, przyłapany w bocznym pomieszczeniu, Cranmer od razu wyjmuje zwitek papierów. Tekst jest pokryty odręcznymi uwagami.
– Spójrz, gdzie biskup Tunstall mnie poprawił – mówi Cranmer. – Teraz ja – sięga po pióro – zamierzam w tych samych miejscach poprawić biskupa Tunstalla.
– Zrób to. – Hugh Latimer klepie arcybiskupa po ramieniu. – Cromwell, jak to jest, że z Richarda Sampsona zrobiono biskupa? On ma tak papieski posmak, że odnoszę wrażenie, jakbym przeżuwał samego biskupa Rzymu.
Cranmer mówi:
– Bo się pośpieszył z unieważnieniem, oto dlaczego. Został nagrodzony, chociaż wolałbym, żeby król… żeby król zdecydował się na czas refleksji między tymi dwiema… – Jego głos cichnie. – Między nową… – Odkłada dokumenty. Pociera kąciki oczu. – Nie mogę tego znieść.
– Anna była naszą dobrą panią – zauważa Hugh. – Tak uważaliśmy. Bardzośmy się mylili.
– Wysłuchałem jej ostatniej spowiedzi – oznajmia Cranmer.
– Wiem – mówi Cromwell. – I co?
– Nie oczekujesz chyba, że ujawnię, co powiedziała?
– Nie. Ale myślałem, że może twoja mina to ujawni.
Cromwell odwraca głowę. Odzywa się Latimer:
– Spowiedź nie jest sakramentem. Wskaż mi, gdzie Chrystus ją ustanowił.
– Nie namówisz króla, żeby się na to zgodził – ripostuje Cranmer.
Henryk lubi wyznawać swój grzech i uzyskiwać przebaczenie. Autentycznie żałuje, nie chce go powtarzać. W tym przypadku prawdopodobnie nie powtórzy. Pokusa, żeby ściąć głowę własnej żony, nie przychodzi co rok.
– Tomaszu… – kontynuuje arcybiskup. Robi pauzę. Na jego twarzy odmalowuje się wewnętrzna walka. – Tomaszu… odnośnie do rezydencji w Wimbledonie…
Hugh gapi się niego. Różnych rzeczy mógł się spodziewać po Cranmerze, ale na pewno nie tego.
– Ponieważ rezydencja się wiąże z twoim nowym tytułem – kontynuuje Cranmer – przypuszczam, że będziesz ją chciał przejąć. Obecnie należy do mnie, a raczej do archidiecezji.
– I dom w Mortlake – dodaje Cromwell. – Jeśli będziesz tak łaskawy. Król ci to zrekompensuje.
Hugh Latimer stwierdza:
– Raczej nie możesz się sprzeciwić. Jesteś winien Cromwellowi pieniądze.
Biskupi zamierzają wyklepać jakieś wyznanie wspólnej wiary, które oprze się złośliwości złorzeczników i błędnym interpretacjom głupców oraz zadowoli niemieckich duchownych, bo chcą dojść z nimi do zgody, ale też uspokoi obawy króla, on bowiem nie ufa nowościom – z niemieckimi nowościami na czele. Zamierzają wydać oświadczenie, nawet jeśli będą nad nim pracować do przyszłej Wielkanocy. Zważywszy na różnice, które muszą pogodzić, i liczbę zainteresowanych stron, które pragną zadowolić, można by się zdziwić, gdyby podołali temu zadaniu, zanim słońce zgaśnie, a ziemia stanie się zimna.
– Potrzebujemy rady zmarłego – mówi Hugh Latimer. – Ojciec Thomas Bilney powinien być tu z nami. Pokazywał nam drogę i uczył nas prawdy. Otwierał nasze nieczułe serca. Ale Mały Bilney spłonął w rowie w Norwich, a jego kości rzucono psom. Ilekroć o tym pomyślę, w tle słyszę chichot Tomasza Morusa.
Latimer jako biskup Worcester wygłasza kazanie na otwarcie obrad: „Zdefiniujcie mi najpierw trzy rzeczy: czym jest mądrość, czym jest świat, czym światło; i kto jest dzieckiem światła, a kto ciemności”.
Latimer też pachnie stosem. Powietrze iskrzy wokół niego, gdy kroczy.
*
Król, mając na uwadze dbałość córki o jej rangę, rozkazuje księciu Norfolk odwiedzić ją w Hunsdon i odebrać od niej przysięgę. Norfolk ma najwyższy po młodym Richmondzie status w kraju.
Norfolk wzywa go, żeby utyskiwać na bezcelowość tej misji. Ale też, jak sam wskazuje, ma szczęście, że w ogóle dostał jakąś misję. Po śmierci swojej siostrzenicy książę nie wiedział, w którą stronę uciekać; chociaż przysłużył się królowi podczas jej procesu, jest przekonany, że Henryk mógłby odebrać mu tytuł i skazać go na banicję. Nie może usiedzieć z niecierpliwości, pobrzękuje, chodząc tam i z powrotem. Na jego szyi wisi ciężki złoty łańcuch, na którym herb Howardów pojawia się na przemian z różą Tudorów. Pod koszulą, w filigranowym puzderku, nosi relikwie świętych – wyblakłe włosy i odłamki kości; na rękojeści miecza ma grubą złotą wstęgę ozdobioną brylantem, który wygląda jak odłamany ząb.
– Powtarzałem Henrykowi: posłuchaj, nie mam manier do salonu, nie jestem człowiekiem, który potrafiłby przemawiać słodko i z odrobiną kokieterii. Gdyby Maria była moja… ale nie ma sensu o tym myśleć. – Jakby powstrzymując impuls, książę zaciska jedną pięść na drugiej.
Księżna Norfolk powiedziała kiedyś Cromwellowi, że gdy Thomas Howard chciał się z nią ożenić – choć miała już wówczas ukochanego – wtargnął do domu jej ojca i groził, że wszystko tam obróci w perzynę. Ustąpiła mu więc, choć szybko tego pożałowała. Może Maria postąpi tak samo? Głos księcia dudni dalej, przewidując możliwe niespodzianki:
– …więc dziewczyna powie, że… potem ja powiem, że… potem oznajmię, że zdaniem wszystkich w królestwie jest uparta, nieposłuszna i zasługuje na przykładne ukaranie, ale król w swojej łaskawej boskiej naturze… Czy to odpowiednie, Cromwell, czy mam mówić „boskiej”?
– Spróbuj „ojcowskiej”. Oddaje tę samą ideę, ale bez hiperboli.
– Racja – zgadza się książę niepewnie. – Łaskawej ojcowskiej, et cetera i tak dalej, król uznaje, że jako kobieta, słaba i niestała, ulegała wpływom innych, musi jednak ich wskazać, wyjawić nazwiska tych, którzy podsycają jej upór, i musi zadeklarować, czy uzna jego pełną władzę i podporządkuje się jego prawom czy nie. Szczerze mówiąc, Cromwell, wydaje mi się, że to najmniejsze wymagania, jakie król może postawić poddanemu. Potem ona, et cetera i tak dalej, musi się wyrzec wszelkich prób szukania pomocy w Rzymie. Czy dobrze mówię?
Cromwell potakuje głową: wszystkie spory mają być prowadzone po angielsku i tutaj, w kraju.
Przy jego boku staje młody człowiek, składając ukłon. To Thomas Howard Mniejszy. Ach, myśli Cromwell, śniły mi się twoje wiersze: sobie/zrobię, lecz/rzecz, miłość/zawiłość.
Większy nie jest zadowolony z przybycia swojego brata przyrodniego.
– Powiedz mi, chłopcze, co kazało ci wypełznąć spod sukni jakiejś nierządnicy?
– Panie…
– Bezużyteczne pokolenie. – Norfolk z niezadowoleniem cmoka. – Nic, tylko zagadki i zabawy.
– A czego byś chciał, wasza lordowska mość? – pyta młody człowiek. – Wojny?
Cromwell tłumi uśmiech.
– Tom Truth – mówi.
– Co? – Młody człowiek podskakuje.
– Czy nie tak się tytułujesz? W swoich wierszach? Twój sługa, Tom Truth. – Cromwell wzrusza ramionami. – Damy przekazują je sobie z rąk do rąk.
Książę wybucha śmiechem, choć raczej przypomina to warknięcie.
– Ten oto pan Cromwell wie, co wyczyniają damy. Przed nim nic się nie ukryje.
– Nie ma nic złego w przekazywaniu sobie wierszy – rzuca Cromwell. – Nawet marnych, to nie przestępstwo.
Tom Truth się czerwieni.
– Król cię potrzebuje, panie – oznajmia.
– Mnie też, rzecz jasna – stwierdza Norfolk.
– Nie, wasza książęca mość. Chce widzieć tylko lorda Cromwella. – Chłopak ostentacyjnie odwraca się od księcia. – Wyobraź sobie, panie, król uderzył błazna Sextona. Za to, że… no cóż, błaznował. Teraz krwawi mu czerep. Niech Bóg ma go w swojej opiece, wybrał zły moment. Jego królewska mość otrzymał list od swojego kuzyna i teraz krzyczy, jakby to była wiadomość z piekieł podpisana przez diabła. Nie wiem, nie wiemy, który kuzyn napisał ten list. Ma ich tak wielu.
Tak wielu kuzynów. Tak niewielu z nich zachowuje się tak, jak powinno, lojalnie i wiernie.
– Pozwól, że skończymy – mówi Cromwell. – Wszystko będzie dobrze. Niech Bóg ci sprzyja, lordzie Norfolk. – Przez ramię zwraca się do Toma Trutha: – Ten kuzyn to Pole. Reginald Pole. Syn lady Salisbury.
Do apartamentu króla zmierza sprężystym krokiem. Jest świadom, że za jego plecami Howardowie burzliwie o czymś rozprawiają: mniejszy Tom chwycił ramię większego Tomasza i szepcze coś z przejęciem. Cokolwiek to jest, będzie musiało zaczekać.
W komnacie wartowniczej Sexton siedzi na podłodze z rozłożonymi nogami, jakby dopiero co został powalony. Rana raczej nie wymaga opatrzenia, ale błazen trzyma się za głowę i biadoli:
– Mózg mi wycieka.
Cromwell staje nad nim.
– Co tu robisz, Patch?
Mężczyzna podnosi wzrok.
– A ty co? Chyba że chcesz mojej posady.
– Sądziłem, że uciekłeś. Słyszałem, że król zwrócił się przeciwko tobie w ubiegłym roku.
– Owszem, a do tego mnie pobił, ponieważ nazwałem jego kobietę rozpustnicą. Potem wziął mnie do siebie Nicholas Carew, z dobrego serca, dopóki moje dowcipy nie nabiorą aktualności. Co właśnie się stało, prawda? Teraz cały świat wie, jaka była Nan Bullen. A była powszechna jak polna droga. Zrobiłaby to z trędowatym w krzakach.
– Król ma teraz Willa Somera. Nie potrzebuje cię.
– Tak, Somer i Somer, tylko to słyszę. Wyrzuć go, jego czas się skończył. Wszyscy mówią: „Tomasz Cromwell jest dobry dla służby bez pana, wziął do siebie ludzi kardynała, gdy kazano im się wynosić”. Ale nie Patcha. Nie. Patcha chce wykopać do rynsztoka.
– Wykopałbym cię do kupy gnoju, gdyby to zależało ode mnie. Szydziłeś z kardynała, gdy było to dla ciebie dobre.
– Dlaczego więc jeszcze żyję? – pyta Sexton. – Czterej przebierańcy, którzy zawlekli kardynała do piekła, stracili życie; i Smeaton tylko za to, że doczepił do świńskiego pęcherza głowę starego Toma Wolseya i tę lalkę kopniakami podrzucał do góry w takt rymowanki, którą śpiewał, wyciągając z jej brzucha kiełbaski. Wszyscy oni nie żyją zgodnie z twoim życzeniem, a ludzie mówią, że pochowałeś ich z niewłaściwymi głowami, żeby w dzień powstania z martwych Smeaton był Jerzym Boleynem, a nadpsuta głowa Westona połączyła się z „łagodnym Norrisem”.
Cromwellowi przebiega przez myśl, że wiele zdarzeń przynosi im wstyd, ale to akurat nie miało miejsca.
– Przygotowanie egzekucji to ciężka praca. Przypuszczam, że byłeś zbyt zajęty, żeby myśleć o Patchu. – Sexton zadziera swoją uszytą z materiału w szachownicę togę i drapie się. – Lord Tom z Putney. Pozbawiasz błaznów pracy. Zmuszasz ich, żeby się utrzymywali z żebractwa. Niech Somer sam się pilnuje. Komu potrzebny błazen tam, gdzie błazny się kręcą i określają się mianem barona?
Cromwell musi przestąpić nogi błazna.
– Ściągaj ten strój i wynoś się, Sexton. Żebym cię tu nigdy więcej nie widział.
*
Gdy wchodzi do królewskiej komnaty, Henryk przyjemnym nawet głosem zwraca się do gwarnego tłumu:
– Pozwólcie, że teraz się skonsultuję z moim nowym lordem tajnej pieczęci.
Następuje poruszenie: Henryk po raz pierwszy wypowiada na głos jego nowy tytuł. Po poruszeniu słychać szuranie nogami i wszyscy wycofują się tyłem w ukłonach. Wymiatani spojrzeniem króla, nie mogliby chyba wychodzić szybciej.
Henryk ma przed sobą opasły manuskrypt. Trzyma na nim rękę, jakby nie chciał dopuścić do jego otworzenia.
– Zanim zostałeś moim doradcą… – Zawiesza głos i patrzy w pustą przestrzeń przed sobą. – Pole – mówi. – Jego książka powstała w Italii. Mój poddany, mój wasal, Reginald Pole. Mój kuzyn, mój zaufany krewny. Jak on może spać w nocy? – Po chwili dodaje: – Jedyne, czego nie potrafię znieść, to niewdzięczność i nielojalność.
Podczas gdy król kontynuuje wyliczanie rzeczy, których nie może znieść, oczy jego doradcy spoczywają na książce. Manuskrypt nie jest dla niego zamkniętą księgą. Ostrzegano go wcześniej. Tylko objętość go zaskakuje. Tekst musi mieć ze trzysta kart, a każda z nich zasnuta pajęczyną zdrady. Cromwell zna tę historię, to jednak nie powstrzyma króla przed jej powtórzeniem – historię rodziny Pole’ów, ich żalów i uraz: długą masakrę przed nastaniem Tudorów, gdy wielkie rody Anglii wycinały się nawzajem na polu bitwy; gdy mordowały się nawzajem katowskim toporem na rynkach miast w całym królestwie i wieszały części ciała na bramach miejskich. Proces, który tego letniego dnia dostarczył manuskrypt na stół, miał swój początek, zanim każdy z nich przyszedł na świat, zanim Henryk Tudor wylądował w Milford Haven i pomaszerował przez Walię pod wizerunkiem czerwonego smoka na biało-zielonym sztandarze. Ten sztandar maszerował dalej, aż dłonie zwycięzcy złożyły go przed ołtarzem w katedrze Świętego Pawła. Henryk Tudor maszerował z obszarpaną armią, z modlitwą na ustach: szedł na ratunek Anglii z miotłą, która wygarnęła zwęglone kości, i szmatą, która zmyła krew.
Co zostało ze starego reżimu, gdy bitwa została wygrana, a Ryszard Plantagenet wrzucony nago do grobu? Synowie starego króla Edwarda zniknęli w Tower, by już nigdy stamtąd nie wyjść. Pozostały jego bękarty i córki, i bratanek, wonczas niespełna dziesięcioletni. Pokazawszy go ludowi, Tudor zamknął chłopca. Nie odebrał mu tytułu hrabiego Warwick, odebrał mu tylko tytuł do kwestionowania nowej władzy.
Henryk Tudor został obdarzony wieloma dziećmi, potem jednak te dzieci też się musiały rozmnażać. Księciu Arturowi, pierworodnemu synowi, należała się żona spośród europejskich księżniczek. Król i królowa Hiszpanii zaoferowali mu jedną ze swoich córek, lecz postawili pewien warunek. Nie chcieli posyłać Katarzyny do kraju tak łatwo popadającego w destabilizację. Przez cały okres swoich rządów Henryk Tudor był prześladowany przez zmarłych, którzy powstawali, zgłaszając pretensje do korony, i chociaż młody Warwick przebywał w zamknięciu, co mogłoby powstrzymać jakiegoś pretendenta przed skrzyknięciem oddziałów w jego imieniu? Potencjalny spadkobierca korony musiał więc umrzeć: nie w jakiejś pokątnej szarpaninie, zakłuty sztyletem albo uduszony, lecz w pełnym słońcu, na wzgórzu Tower Hill od topora.
Zarzucono mu zdradę: spisek mający na celu ucieczkę. Kto w niego uwierzył? Ten młody człowiek, więzień od dzieciństwa, nie znał, co to ambicja, nie wprawiał się w sztuce rycerskiej, nawet miecza w ręku nie miał. Było to więc jak zabicie kaleki, ale Henryk Tudor to zrobił, żeby nie stracić hiszpańskiej narzeczonej. Po śmierci Warwicka jego siostra Margaret była w rękach króla; zabezpieczył ją małżeństwem z lojalistą.
– Moja babka wydała ją za mąż za Richarda Pole’a – opowiada król. – To był skromny kandydat, ale honorowy. Ja sam przywróciłem jej dawną fortunę. Uszanowałem długą tradycję jej rodu. Ulitowałem się nad ich upadkiem. Uczyniłem ją hrabiną Salisbury. Co więcej miałem zrobić? Brata nie mogłem jej zwrócić. Umarłego wskrzesić nie potrafię.
Katarzyna, hiszpańska księżniczka, wiedziała, co było warunkiem jej małżeństwa. Przez całe życie próbowała naprawić krzywdę wyrządzoną Margaret Pole. Obdarzyła ją zaufaniem, czyniąc z niej guwernantkę Marii, swojej jedynej córki.
– Ale – dodaje Henryk – mówiono mi, że to klątwa.
Nie powtarzaj jej, myśli Cromwell. Powtarzanie to jedyna siła, jaką ma.
– Małżeństwo z Katarzyną zostało zawarte i kilka miesięcy później Artur był martwy. Później, jak wiesz…
Cromwell myśli o dzieciach, które poroniła Katarzyna, o ich ślepych twarzach i niewyrosłych dłoniach złożonych w modlitwie.
– Nie ja przyczyniłem się do śmierci Warwicka – kontynuuje Henryk. – Nawet nie mój ojciec, lecz ludzie Katarzyny. Nie wiem, dlaczego mój ojciec pozwolił Hiszpanom przykładać krwawe łapy do spraw swojego królestwa. Jak długo muszę cierpieć, żeby ulżyć sumieniu Kastylii? I co więcej mogę dać rodzinie Warwicka? Dałem im awans. Dałem im bogactwo. Inni królowie nie pozwoliliby im się podnieść.
To akurat prawda, myśli Cromwell. Oni pracowali na twoją niesławę.
– Kto potrafiłby odgadnąć Margaret Pole, panie? Nie ja.
Henryk mówi dalej:
– Jej syn Montague nigdy mnie nie lubił. Prawdę mówiąc, i ja nigdy nie lubiłem Montague’a. Jego brat Geoffrey nie jest człowiekiem, któremu można zaufać. Ale w Reginaldzie pokładałem nadzieję: szlachetna dusza warta troski, przynajmniej tak mi mówiono. Zapłaciłem za jego studia. Fundowałem mu podróże po Italii. Ufałem, że jedzie na Sorbonę dla mnie, żeby przedstawiać moje racje w sprawie anulowania.
Ma na myśli pierwsze anulowanie.
– Słyszałem, że przedstawił je bardzo dobrze.
– Nagrodziłbym go. Zrobiłbym go arcybiskupem Yorku. Wiesz, że przyjął dopiero pierwsze święcenia, jeszcze nie jest księdzem, ale myślałem, że szybko zostanie wyświęcony, a stolica biskupia wakowała po Wolseyu. Ale on nie chciał. Twierdził, że jest za młody. Niewart zaszczytu. Powinienem był już wtedy odgadnąć, że się ode mnie odwróci. – Król uderza pięścią w manuskrypt. – Prosiłem go tylko o słowo z Italii. O oświadczenie, uczoną opinię. O coś, co mógłbym pokazać światu, udowodnić wsparcie jego rodziny. Mówiłem mu: nie potrzebuję książek, bo mam dosyć książek, potrzebuję tylko słowa, które usprawiedliwi, jak i dlaczego jestem głową mojego własnego Kościoła. I czekałem. Z wielką cierpliwością. Ciągle słyszałem tylko obietnice, nic się jednak nie wydarzyło. Zawsze miał jakiś powód zwłoki. Upał, ziąb, wybuch choroby, zły stan dróg, niegodni zaufania posłańcy, wreszcie potrzeba przeprowadzki, podróży, sprawdzenie czegoś w jakimś rzadkim tomie albo konsultacja z jakimś uczonym mężem. Cóż, teraz wreszcie przysłał. Jednak książkę. – Król sprawia wrażenie tak wyczerpanego, jakby sam napisał leżący przed nim tekst. – Warto było na nią czekać, bo opadły mi łuski z oczu.
Cromwell podchodzi, żeby wziąć do ręki manuskrypt, ale król znów kładzie dłoń na okładce.
– Oszczędzę ci kłopotu. Najpierw jest nota do mnie, chłodna i w bezczelnym tonie. Potem każda strona jest bardziej gorzka od poprzedniej. Jestem dla chrześcijaństwa większym zagrożeniem niż niewierny Turek. Nazywa mnie Neronem i dziką bestią. Radzi cesarzowi Karolowi, żeby na mnie najechał. Twierdzi, że przez całe moje panowanie rabowałem poddanych i hańbiłem arystokrację, Wszyscy, jak twierdzi, są gotowi do rewolty, i lordowie, i lud. Zachęca ich, żeby to zrobili, wzniecili powstanie i mnie zamordowali.
– Zapewne nie umknęło waszej królewskiej mości, że…
– I jestem przeklęty – dodaje Henryk. – Piekło stoi dla mnie otworem. Przynajmniej jego zdaniem.
– Musiał, wasza królewska mość, zwrócić uwagę na to, że powstanie, za którym się opowiada, nie może być tylko przeciwko komuś. Musi zawsze być dla kogoś.
– Oczywiście. Widzisz, jak to wszystko się razem układa? Pole nawołuje Europę, żeby chwyciła za broń przeciwko mnie, a w tej samej godzinie moja córka mi się przeciwstawia. Wytłumacz mi, dlaczego Reginald nie jest jeszcze księdzem? Skoro takie ma upodobanie do modlitwy? Powiem ci dlaczego. Ponieważ jego rodzina knuje intrygę, żeby go ożenić z moją córką.
Świetny plan, gdyby mogli go przeprowadzić. W żyłach Marii Tudor płynie najlepsza krew Hiszpanii. Gdyby ją połączyć z krwią Plantagenetów: to dopiero myślenie. Rodzina Pole’ów i ich sojusznicy marzą o nowej Anglii. To znaczy o starej, w której znów rządzą oni.
– Wierzę – mówi – że lady Maria przedkłada przychylność waszej królewskiej mości nad jakiegokolwiek kandydata na męża. Nawet gdyby zesłało go niebo.
– Tak mówisz. Ale przecież zawsze jej broniłeś.
– Jest kobietą, jest młoda. Proszę mi wierzyć, wasza królewska mość, że pojmie swój obowiązek i zastosuje się do twojej woli. Ludzie, którzy się nazywają jej zwolennikami, tylko ją wykorzystują. Nie wierzę, by była zdolna przejrzeć ich knowania.
Król odrzeka:
– Żyłem z jej matką przez dwadzieścia lat i mówię ci, że byłaby zdolna przejrzeć wszystkie knowania. Sam powiedziałeś, że gdyby Katarzyna była mężczyzną, zostałaby bohaterem na miarę Aleksandra.
Henryk powiedział kiedyś Cranmerowi, że sny królów nie są jak sny innych ludzi. Królowie są podatni na wizje, w których postaci ich przodków przychodzą do nich, żeby mówić im o wojnie, zemście, prawach oraz władzy. W snach odwiedzają go zmarli władcy i mówią: „Czy znasz nas, Henryku? My znamy ciebie”. Są w królestwie miejsca, w których toczono bitwy, w których gdy wiatr wieje w odpowiednią stronę, księżyca ubywa, a noc przesłania mrok, można usłyszeć tętent koni, skrzypienie uprzęży i krzyki zarzynanych, jeśli zaś się podpełznie dostatecznie blisko – gdyby tak się zamienić w powietrze albo w ducha, który potrafi przemykać między źdźbłami trawy – usłyszy się jęki konających, ich wołanie do Boga o łaskę. I wszyscy oni, duchy Anglii, krzyczą do mnie, do mnie i do każdego króla: każdy król dźwiga przestępstwa innych królów, a potrzeba zadośćuczynienia przechodzi na kolejne lata.
– Uważasz, że jestem przesądny – mówi Henryk. – Nie rozumiesz mnie. Bez względu na to, jak bardzo rodzina Pole’ów mnie obrazi, trzymają mnie przy nich więzy historii, która nas spaja.
Więzy historii można poluzować, myśli Cromwell.
– Jeśli doszło do przestępstwa, to jest ono już stare. Jeśli towarzyszył mu grzech, dawno stracił swój ciężar.
– Nie potrafisz wejść w moje położenie. Bo niby jak miałbyś mnie zrozumieć?
Masz rację, myśli Cromwell, niby jak? Duchy nie prześladują Cromwellów. Walter nie wstaje nocą z dzbanem piwa w ręku i dłutem za pasem, by tułać się po nabrzeżu, pokazując całemu Putney swoje posiniaczone kostki. Ja nie mam historii, mam tylko przeszłość.
– Zważywszy na moje mierne zdolności rozumienia, co mógłbym dla ciebie zrobić, panie?
– Spotkaj się z Margaret Pole. Jest teraz w Londynie. Ustal, czy wiedziała o książce swojego nieszczęsnego syna. Ustal, czy wiedzieli o niej jego bracia.
– Zaprzeczą, jestem tego pewien.
– Zadaję sobie pytanie, co wiedziałeś ty. – Oczy króla spoczywają na nim. – Nie wydajesz się nią zdumiony tak bardzo, jak zdumiałem się ja.
– Wasza królewska mość zapewne pamięta, dlaczego kardynał zatrudnił mnie dawno temu. Nie z powodu mojej znajomości prawa. Prawników jest w bród. Powodem były moje koneksje w Italii. Jestem dobry dla moich tamtejszych przyjaciół. Piszę do nich listy. Oni piszą do mnie.
– Skoro wiedziałeś, mogłeś temu zapobiec.
– Mogłem zapobiec przesłaniu tego manuskryptu waszej królewskiej mości. Ale Reginald był zdeterminowany, żeby wyrazić swoje zdanie. Nie mogłem na przykład zapobiec wysłaniu tego tekstu do papieża.
Henryk przesuwa manuskrypt po blacie.
– Przysięga, że jest tylko jeden egzemplarz, właśnie ten. Ale dlaczego miałbym mu wierzyć? Księga może trafić do druku i za dwa miesiące być czytana wszędzie. To prawdopodobne, że właśnie teraz czyta ją papież. I cesarz.
– Przypuszczam, że Karol musiał zostać powiadomiony. Skoro ma poprowadzić inwazję, do której namawia Pole.
– Nigdy nie zdołają wylądować – zapowiada Henryk. – Zjem ich żywcem.
W tej chwili wszystko znika: ból, wątpliwości i zaprawiony żółcią strach, które przytłaczały Henryka przez ostatnią godzinę. Teraz uderza dłonią w manuskrypt, a kanibalistyczny błysk w jego oku przypomina: nie będzie litości dla nikogo, kto spróbuje tknąć Anglię. Podnosi się z miejsca. Można by pomyśleć, że zaraz zażąda, aby mu podać Excalibur.
Ale to nie jest czas herosów i gigantów. Cromwell zwraca się do władcy:
– Wiem, że ludzi w barwach Pole’ów widziano w Hunsdon przenoszących wiadomości dla lady Marii, chociaż oczywiście nie wiemy, co ona im powiedziała. Courtenayowie też tam bywają, choć nie wolno jej przyjmować odwiedzin…
– Courtenayowie? Sam lord Exeter? – Król jest zszokowany.
– Nie. Jego żona. Myślę, że lady Maria nie mogła tej wizycie zapobiec. Wiesz, panie, jaka jest ta Gertruda Courtenay.
– Ona potrafi się narzucać, na Boga. Nadużywa mojej cierpliwości. Powiedz Exeterowi, że zostaje wyrzucony z rady. Człowiek, który nie potrafi zapanować nad własną żoną, nie nadaje się, by służyć swojemu krajowi. – Henryk marszczy brwi. Przywołuje na myśl różne twarze. – A Riche? Czy powinniśmy dopuścić Riche’a?
Cromwell wolałby, żeby rada królewska była mniejsza. Ale jeszcze jeden człowiek z głową do liczb nie zawadzi.
– Dobrze. Możesz mu powiedzieć – poleca Henryk.
Richard Riche w królewskiej radzie! Cromwell widzi oczami wyobraźni, jak Tomasz Morus obraca się w grobie jak kurczak na rożnie. Henryk, jakby też to zobaczył, wskazuje manuskrypt.
– Pole pisze, że zamordowałem Morusa i Fishera. Twierdzi, że się wahał, czy świadczyć przeciwko mnie, że lojalność go powstrzymywała. Ale gdy otrzymał wiadomość o ich śmierci, wziął ją za znak od Boga.
– Powinien ją wziąć za wiadomość ode mnie.
Henryk podchodzi do okna.
– Sprowadź mi Reginalda. – Jego sylwetka majaczy w obramowanych ołowiem szybach. Henryk sprawia wrażenie, jakby ciążył mu strój, i ledwo wydobywa z siebie coś więcej niż szept. – Obiecaj mu, co tylko chcesz. Zapewnij go, o czym chcesz. Powiedz, żeby wrócił do Anglii. Chcę spojrzeć mu w oczy.
*
W sali obserwacyjnej szepcząca grupka członków rady. Wchodzi między nich. Milkną. Rozgląda się po twarzach.
– Mieliście nadzieję, że da mi w łeb jak Patchowi?
Wiadomość już się rozeszła. Pole przysłał swój traktat, który Henrykowi się nie podoba, bo nazywa go Neronem. William Fitzwilliam mówi:
– Pole nie mógłby wybrać gorszego momentu, nawet gdyby chciał. Maria może mieć kłopoty, jeśli Henryk uzna, że jest w to zamieszana.
– Źle się to zapowiada dla rodziny Pole’a – wyrokuje lord kanclerz Audley. – Dla wszystkich starych rodów. Dla Courtenayów też.
– Exeter stracił urząd. Zajmiesz jego miejsce, Riche.
– Ja?
– Podtrzymaj go, Fitzwilliam.
– Jezu! Dziękuję! – wykrztusza Riche. – Dziękuję ci, lordzie Cromwell.
– To był pomysł króla. Myślę, że spodobało mu się to, co powiedziałeś o Absalomie.
– Co takiego? – dziwi się lord kanclerz. – O synu króla Dawida? Tym, co zawisł na gałęzi, o którą zaczepił włosami? Co Riche o nim powiedział? I kiedy?
Ktoś bierze lorda Audleya na stronę i wszystko mu wyjaśnia.
Riche stoi jak ogłuszony. Odzywa się Fitzwilliam:
– Crumb, zostałeś uprzedzony o tej książce.
– Wgryzłem się w umysł Reginalda niczym robak w jabłko.
– Kiedy? Kiedy się dowiedziałeś? – Fitzwilliam usilnie się zastanawia.
Riche mówi:
– Nic dziwnego, że tak odważnie sobie poczynałeś przez ostatnie tygodnie. Z taką kartą w ręku. Nie istnieje zagrożenie, że król kiedykolwiek powróci do Rzymu.
– No proszę, zaczyna się czegoś uczyć – zwraca się Cromwell do Fitza. – Obserwowałem Pole’a od roku – przyznaje. – Widziałem, jak zwleka ze wszystkim w Italii. Jak torturuje sam siebie swoją własną prozą: pisze, potem usuwa. Uzupełnia, a następnie pisze dalej z coraz gorszym skutkiem. Ale musi nadejść dzień, gdy list zostanie w końcu podpisany, atrament osuszony bibułą, papier zrolowany i przewiązany, a posłaniec zamówiony, by dostarczyć go do Anglii. Śmierć Anny Boleyn zapewne przyśpieszyła sprawę, bo Pole pomyślał: Teraz determinacja Henryka osłabła, teraz jest gotów żałować za grzechy, zagrożę mu więc potępieniem i wystraszony pobiegnie z powrotem do Rzymu. Mógłby nawet to osiągnąć, gdyby tonował swoją argumentację. Ale Reginald nie rozumie Henryka jako człowieka, a jeszcze mniej pojmuje umysł i wolę księcia.
– Poznałem go – dodaje. – Pole’a. – Pamięta świeżo upieczonego studenta, ani wysokiego, ani niskiego, ani tęgiego, ani chudego, z jasnymi włosami i szeroką przyjemną twarzą. Prosta powierzchowność Reginalda nie daje pojęcia o skomplikowanej, bezużytecznej naturze jego umysłu, w którym pełno zakamarków i małych półeczek na skrupuły oraz wątpliwości. – Kiedyś nawet się z niego śmiałem – wspomina. Chłopiec ględził o tym, że cnota powinna władać państwami. „Nie przeczę – powiedział mu wtedy – ale przeczytaj kilka książek, żeby wzmocnić swoje szczupłe doświadczenia. Włosi rozumieją te sprawy”.
Od tamtej pory Reginald się go boi. Źle o nim mówi: twierdzi, że Cromwell jest diabłem, a gorzej już mówić o kimś nie można. A przecież gdy odwiedza go wędrowny uczony albo szlachetny młody Włoch chcący polepszyć swoją angielszczyznę, Paul nigdy nie zadaje sobie pytania: „Czy to może być wysłannik Szatana vel Cromwella?”. Był czas, gdy Reginalda kusiło nauczanie Lutra; wiemy, jak się skłaniał ku temu kursowi, by znów od niego odejść. Był czas, gdy wątpił we władzę papieża i jego wątpliwości zostały zanotowane. Głupotą Pole’a jest myślenie na głos. Jakaś wypowiedziana na próbę wzorowana na Cyceronie fraza zadrży w powietrzu, on jest przekonany, że nikt jej nie słyszy. Pisze i myśli, że nikt nie czyta; ale przyjaciele Szatana zaglądają do jego książki. O zmierzchu zamyka manuskrypt w skrzyni, lecz diabeł ma do niej klucz. Demony znają każdy kleks, każde wykreślenie. Reginalda zdradza jego własny atrament, szpiegami są włókna w jego papierze. Gdy nocą kładzie się do snu, końskie włosie w jego materacu i pióra w podgłówku podsłuchują w imieniu Anglii, gdy w błahych asekuranckich słowach zanosi modlitwy do tej formy Boga, w którą akurat wierzy.
Fitz mówi:
– Mógłbyś teraz doprowadzić Pole’ów do upadku. Całą rodzinę.
– Oprócz Reginalda – wtrąca Riche. – Jest poza jurysdykcją.
Lord Audley:
– Celna uwaga, panie przewodniczący. Ale jeden ptak śpiewający w klatce zwabi do domu drugiego.
Riche ripostuje:
– Jak to się ma do tej sprawy, lordzie kanclerzu? Jest raczej odwrotnie, nie sądzisz, panie? Pole przebywa na wolności, a jego pieśń wywabi pozostałych. Odlecą na skrzydłach zdrady.
– Och – wzdycha Audley. – Tak, przypuszczam, że masz rację.
Cromwell prostuje:
– Mogłem doprowadzić ich do upadku już dwa lata temu.
– Eliza Barton i jej proroctwa – przypomina Fitz. – To dopiero była zdrada! Ale to do nich podobne, schować się za spódnicą jakiejś biednej mniszki, która myślała, że Bóg do niej przemawia. Ale popraw mnie, jeśli się mylę, czy przypadkiem Barton przychylniej od Pole’ów nie potraktowała Courtenayów?
– Najczęściej zapominała o różnicy między tymi dwoma rodami – prostuje Riche. – Tak ja to odebrałem. Uważam, że lord sekretarz ma rację. Niech się dokona, co zaplanowali. Powinniśmy się powstrzymać od działania. Wówczas sami się powieszą.
– Na Boga, zostałeś członkiem rady! – wykrzykuje Fitz. Chwyta kapelusz Riche’a, biegnie na drugi koniec sali i tam podrzuca go do widniejących na suficie róż Tudorów. Czy nie uchowało się tam jeszcze jedno HA–HA? Lord kanclerz, lojalna dusza, mruży oczy i wyciąga szyję.
*
L’Erber, dom Pole’ów: Margaret, hrabina, podnosi głowę na jego wejście, ale się nie odzywa.
Czym jest zajęta? Robótkami ręcznymi, jak każda stara baba. Jej jastrzębi profil jest pochylony nad tkaniną, jakby ją dziobała.
Syn Margaret, Henryk lord Montague, krzywi się na jego widok.
– Pan sekretarz. Proszę siadać.
Cromwell woli jednak stać.
– Zakładam, że wiesz, co mniej więcej znajduje się w traktacie? Król zachowuje treść dla siebie. Udostępni ci kilka fragmentów, ale chciałby, żebyś napisał do swojego brata w Italii i przekazał mu, że król nie czuje się obrażony.
Montague gapi się na niego.
– Nie czuje się obrażony?
– Twój brat może wrócić do Anglii, żeby przedstawić swoje stanowisko.
– Pozwól, że zapytam – odrzeka Montague. – Przyjechałbyś na miejscu Reynolda?
Reynold: tak nazywa go rodzina. Imię o płynnej, subtelnej naturze.
– Król udzieli mu gwarancji bezpieczeństwa. Miałeś okazję się przekonać, że król dotrzymuje słowa.
Montague oznajmia:
– Mówię ci, Cromwell, że my, jako jego rodzina, jesteśmy zdumieni postępowaniem mojego brata. Myślę, że wiedziałeś o tym więcej od nas.
– Czy mam przekazać królowi, że się go wyrzekacie?
Montague się waha.
– To mocne słowo…
– Wyrażamy dezaprobatę – odzywa się Margaret Pole. – Możesz powiedzieć, że wyrażamy dezaprobatę wobec jego traktatu i jesteśmy zaniepokojeni.
– Zaskoczeni – podpowiada Cromwell. – Porażeni smutkiem i sparaliżowani przerażeniem na wieść o tym, że wygłasza osąd przeciwny królewskiemu. Że przeczy księciu, szkaluje go, grozi mu najazdem i ogłasza go potępionym.
– Nie jestem dozorcą mojego brata.
– Ktoś musi nim być. Jeśli nie ty, to ja. Reginald musi zostać zamknięty dla swojego własnego dobra. W tej chwili ja stoję między wami i niezadowoleniem króla.
– To dobrze – stwierdza Montague.
– Stoję też między królem a jego córką. Musisz zrozumieć, że zanim dotarł do niego ten traktat, lady Maria była w niebezpieczeństwie z powodu własnej głupiej dumy. Ale teraz, ponieważ król podejrzewa, że jest w tę sprawę zamieszana, jej sytuacja stała się jeszcze poważniejsza. I to wasza rodzina ściągnęła na nią to niebezpieczeństwo.
Montague jest ospałym człowiekiem, trudno go rozdrażnić. Ale Margaret Pole odkłada robótkę i zabiera głos:
– Pomogliśmy ci zniszczyć Boleynów, gdy zagrażali twojemu życiu.
– Ale to ja wziąłem na siebie ryzyko całego przedsięwzięcia. Nie wy.
– Zaciągnąłeś wobec nas dług – kontynuuje Margaret. – I teraz nie musisz go spłacać. Wiedziałeś, że traktat jest w przygotowaniu. Wiedziałeś o wszystkim, co miało nastąpić.
– Czy możesz to wyjaśnić Nicholasowi Carew? Bo on zdaje się tego nie rozumieć. Nic nie jestem mu winien. Tobie też nie, pani. Zobowiązanie leży po drugiej stronie. Czy Maria będzie żyła czy nie, to nie leży w moich rękach, ale może w waszych rękach tak. Szukam waszej pomocy, żeby utrzymać ją w krainie żywych. Gdzie, jak sądzę, może uczynić wiele dobrego.
– Zmarła królowa, niech Bóg da pokój jej duszy, uczyniła mnie jej guwernantką – przypomina Margaret Pole. – Jak odpłaciłabym się za zaufanie Katarzyny, gdybym doradziła księżniczce, żeby postąpiła wbrew własnemu sumieniu?
– Nie rozumiem, Cromwell – odzywa się Montague – jaki masz w tym interes. Wydajesz się dążyć do ocalenia Marii przed nią samą i przed jej przyjaciółmi. Ale nie możesz chyba uważać, że będzie cię później faworyzowała?
– Gdyby miała zostać królową – mówi Margaret Pole – a mam nadzieję i modlę się, żeby nigdy nie spotkało jej to nieszczęście, wtedy z pewnością…
Co? Wtrąci mnie do Tower? Zetnie mi głowę? Uczyni mnie lordem kanclerzem?
– Pani matko! – ostrzega Montague.
– Ach, rozumiem. Ustawa o zdradzie – wesołym głosem stwierdza Margaret. – Przestępstwem jest wyobrażać sobie przyszłość. Jesteśmy uwięzieni w chwili, która właśnie trwa.
– W minionych miesiącach – zwraca się Cromwell do Montague’a – spotykałeś się z Chapuysem, człowiekiem cesarza, i zapewniałeś go, że Anglia jest gotowa powstać przeciwko królowi. – Podnosi dłoń: nie przerywaj mi. – Zaledwie dwa, trzy tygodnie temu w West Country buntował się uzbrojony lud.
– To ziemia Courtenayów – odpowiada Montague. – Im to zarzucaj.
Nie ma lojalności między złodziejami, myśli Cromwell.
– Na szczęście dla was buntownicy nie wyrządzili większej szkody i teraz w kraju jest spokojnie. Ale jeśli to się powtórzy, jeśli ktokolwiek złamie królewski pokój w którejkolwiek części królestwa, to nie wiem, jak udowodnisz, że nie jesteś podżegaczem.
– A ty potrafiłbyś wykazać, że jest? – wtrąca się Margaret. – Ponieważ w moim skromnym mniemaniu to oskarżyciel ma udowodnić winę.
– To nie powinno sprawić większej trudności. Zresztą prawo zwyczajowe dostarcza instrumentów pozwalających chronić królestwo przed zdrajcami. Na przykład ustawa imienna po skazaniu na konfiskatę dóbr albo banicję nie wymaga sądu.
Margaret siedzi nieruchomo. Wbija igłę w tkaninę. Jej ojciec umarł w ten sposób.
– Pani, nie – prosi Cromwell. – Nie pozwól, żeby twój opór, uniki i spiski odmieniły dobrego króla, który zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby wynagrodzić twojej rodzinie to, co wycierpiała. Módl się za zgodę, jak przystało na dobrą chrześcijankę. I napisz list do lady Marii.
– Zaniesiesz go? – pyta Montague.
– Przekaż list swojemu przyjacielowi Chapuysowi. Dzięki temu młoda dama nie będzie podejrzewać, że go sfałszowałem.
Małgorzata mówi:
– Jesteś wężem, Cromwell.
– Och, nie, nie. – Psem, pani, na twoim tropie. Staje tak, że jego potężna sylwetka zasłania jej światło. Margaret wyszywa bordiurę z kwiatów. To godło jej rodziny: fiołek nazywany też bratkiem polnym. – Gratuluję. Jestem zaskoczony, że twoje oczy widzą jeszcze na tyle dobrze.
Margaret sięga po nożyczki.
– Kiedyś widziały lepiej, a już na pewno widziały lepsze czasy.
*
Posyła swojego siostrzeńca Richarda do Tower z rozkazem uwolnienia Thomasa Wyatta. Dostarczenie manuskryptu Pole’a i powoli przesączające się na dworze informacje o jego treści wywołały tak wielkie zamieszanie, że nikt nawet nie spogląda w stronę Wyatta. Nikt nie widział tekstu, ale ci, którzy próbują odgadywać jego treść, nie mogliby bardziej się pomylić; nie potrafią sobie wyobrazić tej pełnej goryczy rozwlekłości, tego bezmyślnego trwonienia przywileju życia, tej pochwały trupów. Krążą pogłoski o nowych aresztowaniach. Lady Hussey, która dawniej służyła w domu Marii, zostaje przewieziona do Tower. Cromwell posyła Wriothesleya, żeby z nią porozmawiał. Kobieta przyznaje, że gdy dzięki łaskawości króla dostała pozwolenie i pojechała do Hunsdon, tytułowała lady Marię księżniczką.
– Tłumaczy, że to dawny nawyk – relacjonuje Wriothesley. – Przysięga, żeby Bóg grom na nią zesłał, jeśli było jej zamiarem twierdzić, jakoby Maria zgodnie z prawem mogła zostać dziedziczką Henryka. Mówiła bezmyślnie. Tak twierdzi.
Wpada Richard Cromwell.
– Powiedziałem Wyattowi, żeby jechał na południe do Kentu i nie rozmyślał o zmarłych. Ma tam zostać do odwołania. Komendant Kingston chce wiedzieć, czy będą potrzebne kwatery dla innych szlachetnie urodzonych więźniów, a jeśli tak, to czy możesz określić ich liczbę, pozycję społeczną, płeć i wiek oraz poinformować go, kiedy przybędą. Chce się przygotować.
– Czyż Kingston nie jest gotowy zawsze? Zaskakujesz mnie.
– Panie – odzywa się Wriothesley. – Wiem, że współczujesz lady Marii, ale puść ją wolno. – Odwraca się do Richarda. – Wygląda skromnie niczym dziewica, mówi cicho, unika mężczyzn, ale gdy Sadler i ja pojechaliśmy do Hunsdon… Gdyby miała sztylet, to przysięgam, że wbiłaby go we mnie, kiedy powiedziałem, jak dobrze się spisał człowiek z Calais.
– Ona nie daje się lubić – stwierdza Cromwell. To wszystko, co o niej powie.
*
Gdy Henryk zajmuje swoje miejsce podczas posiedzenia rady, opiera pięść na stole, żeby się podtrzymać; porusza się ostrożnie, starając się nie szarpnąć ani w nic nie kopnąć. Mruczy kurtuazyjne podziękowania dla nowego członka swojej rady, gdy Riche odsuwa krzesło, żeby zrobić miejsce dla jego obandażowanej nogi. „Już zaprzysiężony, Riche? Dobrze”. Upada na siedzenie z cichym stęknięciem i chwyta blat stołu, żeby się do niego przysunąć.
– Poduszka, wasza królewska mość? – sugeruje Audley.
Henryk zamyka oczy.
– Dziękuję, nie. Dzisiaj mamy jedną sprawę…
– Może większe krzesło?
Głos króla drży.
– …jedną istotną sprawę… Dziękuję, lordzie Audley, jest mi wygodnie.
Cromwell łapie spojrzenie lorda kanclerza i przyciska dłoń do ust. Ale już tak łatwo nie może uciszyć Richarda Riche’a, który na widok Edwarda Seymoura mówi:
– Ty tutaj, panie? Nie wydaje mi się, żebyś został zaprzysiężony?
– To dlatego, że… – odpowiada Edward.
– To dlatego, że chcę poznać jego opinię – oznajmia król. – Przynajmniej w tej sprawie. Bo jest mi bliska osobiście. Rozumiesz, Riche?
Edward jest teraz szwagrem króla, to oczywiste, że władca chce jego rady. Edward jednak siedzi niezręcznie na taborecie w drugim końcu stołu. Wygląda jak ktoś, komu wyznaczono próbę dla sprawdzenia, czy jest satysfakcjonujący; być może jego siostra jest w tej samej sytuacji.
Richard Riche nie może się usadowić. Pochyla się i szepcze: „Panie, czy to naprawdę posiedzenie rady czy jakieś inne spotkanie?”. On, Cromwell, odszeptuje: „Po prostu siedź spokojnie i słuchaj”. Fitzwilliam się rozgląda.
– Gdzie jest lord Norfolk?
– Rozkazałem mu, żeby zszedł mi z oczu – informuje Henryk.
Dobra wiadomość dla Fitza. Jego spory z Howardami trwają od dekady, a nawet dłużej.
– Nie powinieneś był posyłać go do Marii, panie. Wiesz, jaki jest. Mówi do kobiety tak, jakby była murem obronnym, w którym on ma zrobić wyłom.
– Nie wydaje mi się właściwe, żeby o córce króla mówić „kobieta” – poucza go lord kanclerz.
– A czymże innym jest? – pyta Fitzwilliam. – Jeśli nazwę ją damą, to nie zmieni sytuacji. Norfolk był ostatnim, który mógłby cokolwiek od niej uzyskać.
Henryk mówi:
– Przyznaję, że źle wybrałem. Jest mało prawdopodobne, żeby się ugięła przed siłą. – Czyżby w jego głosie pobrzmiewała perwersyjna duma? – Musimy wybrać innego posłańca. Może lord arcybiskup dzięki łagodnej perswazji…
Fitz patrzy na króla zdumiony.
– Ona nienawidzi Cranmera. Jak mogłaby inaczej? Cranmer rozwiódł cię z jej matką, panie. Ją samą nazwał owocem kazirodztwa.
– Bo nim jest. – Król schyla głowę. – To był wielki grzech, popełniony, jak wiecie, nieświadomie.
– Wasza królewska mość – odzywa się Seymour. – Wszyscy byliśmy świadomi, nie ma potrzeby… oszczędź sobie…
– Wybaczcie, jeśli ciężar dwudziestu lat zbytnio jest widoczny na moich barkach. – Król wydaje się spokojny, zrezygnowany, myśli Cromwell, ale ja znam ten niebezpieczny tik jego ust. – Ponieważ w świecie chrześcijańskim przez całe pokolenie debatowano o tym w każdej sali wykładowej, wykrzykiwano z każdej ambony i terkotano w każdej karczmie, nie mam zastrzeżeń, żeby raz jeszcze wspomnieć o tej sprawie. Chociaż Pismo Święte jasno stwierdza, że takie małżeństwo nie jest legalne, ja wierzyłem wówczas, że papież ma władzę dyspensy. Dziś jestem mądrzejszy. Moja córka Maria jest owocem nielegalnego związku. Skoro Katarzyna nie chciała przyznać się do grzechu w tym życiu, to obawiam się, że będzie za niego cierpieć tam, gdzie się znajduje teraz.
W Peterborough, myśli Cromwell.
– Co do mnie – kontynuuje król – otworzywszy oczy na nadużycia i oszustwa Rzymu, przez siedem lat pracowałem, żeby się wyrwać spod tej przeklętej jurysdykcji i wprowadzić mój kraj na prawdziwą ścieżkę do Chrystusa. Jeśli nie odpokutowałem do dziś, panowie, to nie wiem, jak i kiedy miałbym odpokutować. Być ignorowanym przez własną córkę, zdawać sobie sprawę, że moi krewni i kuzyni ją do tego namawiają, być napiętnowanym w moim własnym domu przez tego niewdzięcznego potwora Pole’a, być nazywanym heretykiem, schizmatykiem i Judaszem…
– Nie, panie – przerywa mu Riche. – To nie waszą królewską mość Pole nazwał Judaszem, lecz biskupa Sampsona za nadzorowanie przebiegu twojego rozwodu.
– Nowy członek naszej rady jest człowiekiem drobiazgowym. – Henryk zwraca się do Riche’a. – Jak więc mnie nazwał? Antychrystem? A może Lucyferem?
Gwiazdą zaranną, źródłem wszelkiego światła.
– Dlatego was ostrzegam – oznajmia Henryk. – Jeśli usłyszę choćby jeden głos w obronie mojej wiarołomnej córki, uznam to za zdradę. Postanowiłem zasięgnąć rady. Wezwałem sędziów, którzy mają ustalić, jaki będzie najlepszy sposób, żeby oddać ją pod sąd.
Fitzwilliam uderza dłonią o blat.
– Pod sąd? Uchowaj nas, Jezu! Królewską krew i ciało? Zaklinam cię, najjaśniejszy panie, pomyśl, zanim to zrobisz. Uczynisz z siebie potwora w oczach wszystkich.
Cromwell się wtrąca:
– Wasza królewska mość, Maria jest chora.
– Król będzie chory – dodaje Riche. – Spójrz na niego!
Edward Seymour szepcze:
– Riche, powściągaj się!
Henryk zwraca się do Cromwella:
– Powiedz mi, Crumb, kiedy ona nie jest chora? Zastanawiam się, czy taka słaba istota może być moja. Jej bracia i siostry – wszyscy umarli. Zastanawiam się, dlaczego ona przeżyła. Co Bóg chciał przez to powiedzieć.
Znów się odzywa Fitzwilliam:
– No cóż, skoro ty nie wiesz, Henryku, to kto ma wiedzieć? Przecież jesteś jego zastępcą, prawda? Znasz losy nas wszystkich.
– Znam twój – odrzeka Henryk.
Król zerka w stronę drzwi. Jedno skinienie, a wkroczą strażnicy. Richard Riche siedzi zmrożony na swoim miejscu z otwartymi ustami, z palcami ułożonymi tak, jakby chciał coś zanotować. Edward Seymour unosi się ze swojego krzesła:
– Wybacz, wasza królewska mość. Wybacz proste słowa lorda skarbnika. Wszyscy jesteśmy… wszyscy jesteśmy przepracowani.
Henryk wzdycha.
– Przepracowani, obrażani, wycieńczeni. Prawda, Ned, jesteśmy. Fitzwilliam, wynoś się z posiedzenia mojej rady, zanim każę cię wyrzucić. Moja cierpliwość nie jest niewyczerpana ani wobec ciebie, ani wobec mojej córki. A teraz, Crumb, powiedz nam o jej chorobie. Co znowu tym razem? Słyszałem, że najpierw miała skurcze, potem gorączkę, potem ból głowy, potem ból zęba…
– Obawiam się, że wszystko naraz. Napisała do mnie, że…
– Pokaż mi ten list.
List jest w kieszeni.
– Poślę po niego, panie.
– Niektórzy z was, doradców, wiedzą więcej o umyśle mojej córki niż ja. – Znów ten cierpki uśmiech: Henryk walczy z bólem. – Lord sekretarz obiecał mi, że namówi ją do uległości, nakłoni do złożenia przysięgi, nie ruszając się z Whitehallu. Ale on też mnie zawiódł.
Fitzwilliam jest już przy drzwiach, lecz odwraca się do obecnych, przyciskając do piersi trzymane w ręku papiery.
– Niektórzy z nas próbują uratować cię przed samym sobą, wasza królewska mość. Na oślep uderzasz i ranisz wszystkich wokół, ponieważ Pole cię obraził. Rachuj się z wrogami, nie z przyjaciółmi. Jeśli chodzi o Marię, to zamknij ją; tak, trzymaj ją blisko siebie, żeby nie mogła wyrządzić żadnych szkód, ale posuwać się aż tak daleko, żeby wzywać sędziów, rozważać postawienie przed sądem swojej własnej córki? Bo co potem? Powiem ci, ona jest winna. Do czego tu sędzia? Do czego sąd? Do czego sędziowie? Maria nie złoży przysięgi i przedstawi swoją motywację, podobnie jak Tomasz Morus nie złożył. Powie, że nie jest bękartem, ale księżniczką Anglii, a ty jesteś taką samą głową Kościoła jak na przykład ja. Co wtedy zrobisz? Obetniesz jej głowę?
Audley wykrzywia usta.
– Odważny człowiek.
– Martwy człowiek – mruczy Seymour.
On, lord Cromwell, podnosi się z miejsca. Przechodzi na drugi koniec komnaty, chwyta lorda skarbnika za płaszcz, szarpie go, pozbawia równowagi, przechyla do tyłu i ciągnie w stronę drzwi. Otwierają się gładko niczym wrota piekieł. Cromwell chwyta łańcuch lorda skarbnika, próbując owinąć go na jego głowie. Fitz krzyczy, łańcuch się przekręca. Fitz wsuwa pod niego rękę. Zaczynają się szarpać.
– Zabierz łapy, Cromwell! – Fitz wrzeszczy na całe gardło i okłada go drugą pięścią. Ale Cromwell silnie trzyma łańcuch i holuje Fitza do drzwi, sycząc mu prosto w twarz: „Przestań, głupcze!”.
Fitz rozumie. Cromwell rozluźnia chwyt. Krzyczy z bólu, gdy palec zahacza o ogniwo łańcucha. Lekkie uderzenie w pierś: Fitz stawia chwiejny krok do tyłu. Drzwi się zatrzaskują.
– Nie, to nie wystarczy – oznajmia Henryk. – Stajesz do walki dla mojego dobra, ale wiem, że się z nim zgadzasz. – Cromwell sięga palcami do łańcucha. Złoto nadal jest ciepłe w miejscu, które przylegało do aksamitu na cudzej piersi. – Ale podziwiam twój wysiłek, mój lordzie. Fitz nie ma mikrej postury. – Król nie patrzy na swoich doradców. – Powiedz lordowi Montague, że chcę go widzieć. Chcę mu odczytać fragmenty listu jego brata. Wezwij biskupa Judasza. O dziwo, Sampson jest jedynym, na którym mogę polegać. Może powinniśmy sprowadzić Gardinera z Francji. On zwykle ma pomysły, gdy żaden z was nie wie, co zrobić. Przypomnij sir Nicholasowi Carew, że zabraniam mu komunikować się z moją córką. Powiedz rodzinie Courtenayów, że wiem o ich poczynaniach. Ostrzeż ich, że wywołują moje najwyższe niezadowolenie. Francisa Bryana zamknij w Tower. Ponoć po całym mieście rozpowiada, że Maria jest źle traktowana, a ja jestem bestialskim ojcem.
– Och, znasz Francisa – odzywa się Edward Seymour. – Nie mówi poważnie. On cię kocha, wasza królewska mość.
– A Fitzwilliam? – Audley marszczy brwi. – Czy mamy mianować nowego lorda skarbnika?
– Fitzwilliama nie można winić – odpowiada król łagodnie. – Jest moim starym przyjacielem i wy wszyscy, o ile wiem, zgodnie twierdzicie, że nikt nie rozumie mnie lepiej niż on. – Henryk rozgląda się wokół stołu przerażająco powoli; każda ich godzina należy do niego. – Bo musicie rozumieć, że ja wiem, co mówicie, panowie, jak spiskujecie, żeby mną kierować, i wyliczacie, kogo lubię, a kogo nie. Jeśli można na tym świecie komukolwiek ufać, to pierworodnej córce. Bo ona nie powinna mieć innych pragnień niż wola jej ojca ani innych myśli niż te, które go pocieszą; w zamian on ją chroni i wspiera. Ale lord skarbnik nie ma dzieci. Tak zrządził Bóg. Nie będąc ojcem, nie może czuć tego, co ja czuję, ani wiedzieć, co wycierpiałem przez te ostatnie tygodnie. Ja od początku mówię jasno: Maria wie, jakiej deklaracji od niej wymagam, wiedziała to, odkąd powstał tekst przysięgi. Skoro postanowiła uznać, że mój tytuł i prawa są tylko kaprysem tej niedawno zmarłej kobiety, to bardzo się pomyliła i została wprowadzona w błąd, jeśli jednak jej się wydaje, że na kolanach wrócę do Rzymu, to jest głupsza, niż myślałem. Nie dostrzegacie jednak, nie rozumiecie, że ja kocham moją córkę. Myślę o wszystkich swoich dzieciach, które zmarły w kołysce, zmarły, zanim zobaczyły światło. Jeśli stracę Marię, kto mi zostanie? Zapytajcie samych siebie… co mnie pocieszy na tym świecie, jeśli nie ona?
W sali Tajnej Rady panuje cisza. „Miałem wrażenie – powie później Audley – że powinienem się przeżegnać i dodać «Amen»”. Nawet nowy członek rady nie jest na tyle okrutny, żeby przypomnieć: „Masz jeszcze przecież młodego Richmonda, wasza królewska mość” albo napomknąć o tej rudej świni Elżbiecie wrzeszczącej gdzieś na północy kraju. Ale Edward Seymour marszczy brwi: skoro król nie znajduje pocieszenia, to co z jego siostrą Joanną, co z rodziną w Wolf Hall?
– Tak więc, mój drogi sekretarzu lordzie Cromwell – zwraca się do niego król – jeśli mnie kochasz i jeśli kochasz służbę dla mnie, doprowadzisz tę sprawę do końca. Nie zbierzemy się tu więcej, żeby o tym debatować.
Król opiera dłonie na stole i dźwiga się na nogi. Członkowie rady podrywają się z krzeseł, odskakują od stołu i klękają. Pozostają na klęczkach, dopóki nie wyjdzie z komnaty. Nawet gdy drzwi się za nim zamykają, żaden się nie odzywa. Wreszcie lord kanclerz pyta:
– Do końca? Co to może znaczyć?
– Bóg wie – odpowiada Cromwell.
Riche wykrzykuje żarliwie:
– Bodajbym nigdy nie został członkiem Tajnej Rady! Wolałbym się znaleźć w Chinach.
Seymour mruczy:
– Ja bym wolał, żebyś się wybrał do Utopii.
List Marii, wciąż schowany w jego kieszeni, informuje: „Cromwell, nie mogę postawić ani kroku dalej, nie mogę bardziej ustąpić. Nie podpiszę żadnych artykułów, które oczerniają moją matkę królową. Nigdy nie przyznam, że mój ojciec powinien być głową Kościoła. Nie pozwól mnie do tego przymuszać, nie posyłaj nikogo, żeby mnie o to błagał. Posunęłam się na tyle daleko, na ile pozwalało mi moje sumienie. Jesteś moim największym przyjacielem i podporą. W Tobie pokładam zaufanie”.
– Myślę, że on chce, żebyś ją zabił – oznajmia Edward Seymour.
Kardynał za życia często się śmiał ze spotkania, podczas którego młody Henryk wysunął nogę spod szuby i zaprosił ambasadora Francji, żeby podziwiał jego łydkę. „Czy twój król ma taką nogę? Powiedz mi, ma? Król Franciszek jest wysoki, to wiem, ale czy ma ramiona tak szerokie jak moje?”, pytał.
Teraz ten sam książę owija się płaszczem, wlokąc się po drodze z komnaty Tajnej Rady; łydkę ma widocznie obandażowaną, twarz opuchniętą i bladą. Henryk jest obszarem, jego organizm – siedliskiem krwi i żółci, i flegmy; jego obarczone i udręczone ciało jest miejscem, w którym wszystkie argumenty się zatrzymują.
*
W Tower Francis Bryan pyta:
– Czy tutaj trzymałeś Toma Wyatta?
– Przestronnie i widno, prawda? – odrzeka. – Przyjaciołom zawsze zapewniam dobre zakwaterowanie.
– Jeden wychodzi, drugi się wprowadza. – Francis obsuwa się na krześle i zaczyna się rozglądać. Jedno oko ma zasłonięte, a drugie przekrwione. – Rozumiem, że areszt domowy by nie wystarczył?
– Tutaj jesteś bezpieczniejszy. To samo powtarzałem Wyattowi.
– Słyszałem, że zostałeś lordem tajnej pieczęci. Wspinasz się tak szybko, mój panie, że w królestwie zabraknie drabin.
– Drabin? Ja mam skrzydła.
– Poszybuj więc w mrok – radzi Francis. – Zanim się stopią.
– Król uważa, że Maria by mu się nie sprzeciwiała, gdyby ktoś za nią nie stał. Przede wszystkim podejrzewa twojego szwagra Carew.
– Stary dobry Ka-ru – śmieje się Francis. – Tworzy swój wizerunek jako lojalnego kawalera w czarnej zbroi. Daje Marii do zrozumienia, że uczyni z niej królową.
Nie ma żadnego notatnika. Jest tylko teczka z dokumentami lorda Cromwella na stole, na którym leżały wiersze Petrarki: putta, morski potwór i oprawa miękka jak ludzka skóra. Dłoń Cromwella się nie porusza. Będzie jeszcze dość czasu, żeby zapisywać.
– Czyli Carew. Kto jeszcze?
– Plemię lorda Exeter. I płaczliwy mały Montague.
– Jeśli król ich zamknie, będziesz zeznawać?
– Tak. Albo ja, albo oni. Dlaczego miałbym być lepszy od Toma Wyatta?
– Nikt nigdy nie myślał, że jesteś.
– Ale nie chcesz ich wtrącać do Tower, prawda? Wolisz ubijać interesy.
– Jeśli moja litościwa natura mnie powstrzyma…
Francis prycha.
– Nic cię nie powstrzyma. Ale nie możesz zniszczyć ludzi Marii, jeśli nie zniszczysz jej, a ty nie chcesz jej stracić i uważasz, że nie zdołasz zapanować nad Henrykiem, jeśli nie przestanie zabijać swoich.
Cromwell pamięta, jak Francis stał przy szafocie, pocąc się w skórzanym dublecie i czekając, aż będzie mógł pobiec do Seymourów z wiadomością, że głowa Anny spadła. Każdy, komu zależy na czasie, powinien wybrać Francisa Bryana: do działania jest zawsze gotów, wystarczy jeden impuls. Każdy, kto chce kogoś przekupić, i każdy, kto chce kogoś oczarować, i każdy, kto zamierza dyskretnie prowadzić jakieś knowania, dobrze wie, dokąd się udać. Wystarczy skinąć Francisowi głową, a zostaną wypowiedziane słowa, których wypowiadać nie wolno.
– Znam cię, Cromwell – kontynuuje. – Uważasz się za człowieka ostrożnego i rozsądnego. Ale jesteś hazardzistą jak ja.
– Nie jak ty. Ty doczołgałbyś się do stolika karcianego, nawet gdybyś został otruty. Jeśli oślepniesz, będziesz węchem wyczuwał buławy i puchary. Otwory na kościach do gry będziesz odczytywał palcami.
Francis mówi:
– Ktoś inny pochodzący stamtąd, skąd ty się wywodzisz, zorganizowałby sobie jakieś spokojne miejsce i liczył przychody. Ale nie Cromwell. On będzie rządził wszystkimi. Jeśli córka Seymoura da królowi syna, kto się zajmie nadzorowaniem książęcej edukacji, jeśli nie Cromwell? Jeśli następcą zostanie ogłoszony Fitzroy, Cromwell jest w jego łaskach. Jeśli Maria przeżyje i obejmie władzę, zawsze będzie pamiętała, że Cromwell ocalił jej życie.
– Uwierz mi, Francis, że nie mam żadnych oczekiwań – mówi z uśmiechem. – Chcę tylko przetrwać bieżący tydzień.
– Nie spoczniesz, dopóki nie zostaniesz księciem. Albo królem. – Francis podnosi opaskę. Pociera ukrywaną pod materiałem bliznę. – Swoją drogą nie byłbyś złym królem.
Cromwell ucieka wzrokiem od pokiereszowanej twarzy Bryana, który wybucha śmiechem.
– Widziałeś gorsze rzeczy.
Cromwell podchodzi do drzwi.
– Martin! Przynieś mi porządne krzesło. Jak to możliwe, że ten nędzny taboret jeszcze tu jest? Przecież go stąd wykopałem!
Pojawia się Martin.
– Musiał sam się wtoczyć z powrotem. Zrzucę szkaradę na dół.
– Porąb go na opał – radzi Francis. – Pokaż mu, kto tu jest panem.
– I przynieś czerwone wino – dysponuje Cromwell. – Dopisz do mojego rejestru.
– Prowadzisz tu rejestr? – dziwi się Francis. – Niech mnie Święta Agnieszka błogosławi.
– Myślę, żeby sprowadzić własnego kucharza i dać mu kilku podkuchennych do obracania rożna oraz urządzić komorę chłodniczą na ciasta. Trzymam tu koszulę na zmianę i płaszcz z jagnięcej skóry. I klerków.
– Żadnych klerków – oznajmia Francis. – Albo zamilknę.
– Jeśli dasz mi zeznanie, które obiecujesz, odłożę je do czasu, gdy będę mógł go użyć. Sam spiszę to, co powiesz, i nikt nie musi wiedzieć, że informacje pochodzą od ciebie. Ale jeśli obydwaj mamy dożyć przyszłego tygodnia, Carew musi napisać do Marii list, w którym poinformuje ją, że nie może liczyć na praktyczną pomoc od niego i jego przyjaciół i że jeśli nie postąpi dokładnie tak, jak ja jej każę, będzie zgubiona. Ja z kolei porozmawiam o tobie z Henrykiem i – pociera oczy – jak tylko pokonamy ten problem, będziesz wolny. To nie potrwa długo. Maria musi wybrać: albo ojciec, albo papież.
– Albo ojciec, albo matka – poprawia go Francis. – Nie da się walczyć ze zmarłymi. Możliwe, że będziesz musiał ustąpić w jej sprawie przed nimi. Bóg jeden wie, dlaczego uważasz, że Maria jest twoją przyszłością. Nawet jeśli teraz ją ocalisz, to i tak ci umrze. Ona wiecznie choruje. A jeśli król zwróci się przeciwko tobie, nie będziesz miał tak dobrze jak stary Henry Guilford, który odszedł i wrócił na wieś przycinać drzewa owocowe i cieszyć się śpiewem ptaków. Pamiętaj, jak upadł Wolsey. Schrzanisz to, a Henryk umieści cię tu, gdzie ja teraz jestem. Albo w jeszcze gorszym miejscu, w którym z wdzięcznością przyjąłbyś taboret na trzech nogach.
– Mówisz, jakby naprawdę ci zależało – zauważa. – Udzielasz mi dobrej rady.
Francis odrzeka:
– Czym byłoby to królestwo bez ciebie? Chciałbym, żebyś prosperował. Niewykluczone, że kiedyś przyjdę do ciebie pożyczyć pieniądze.
Wchodzi Martin, kopiąc przed sobą krzesło. Cromwell przyznaje w myślach, że to będzie wymagało cierpliwości. Nawet jeśli zdobędę pewne dowody zdrady, czy mogę sobie pozwolić, żeby je wykorzystać? Bryan ma rację. To niemała rzecz obalić dwa wielkie rody i ich sympatyków, gdy się dopiero co pogrzebało Boleynów; w dodatku bez krzywdzenia młodej kobiety, której sprawę te rody promują. Henryk nie może być gotowy, zanim ja się nie przygotuję. Muszę powstrzymać mojego ludożerczego króla.
– Jeszcze jedno, Francis. Gdy Carew napisze ten list, twoja siostra Elżbieta musi osobiście zawieźć go do Hunsdon i naradzić się z twoją matką. Lady Bryan wychowywała Marię od dzieciństwa. Ufam, że w sercu dobrze jej życzy.
– I moja matka nie jest tak płocha, jak się wydaje.
– Muszą pojechać do Marii, matka z córką, i żarliwie do niej przemówić, i użyć wszelkich argumentów. Ufam, że cała twoja rodzina przysłuży mi się w tej sprawie.
– Trudno – rzuca Francis z niesmakiem. – Skoro nie ma innej drogi, niż wciągać w to kobiety.
– Kobiety już są w to wciągnięte. Chodzi przecież o kobiety. O co innego?
Francis zagląda do swojego kielicha. Zakręca nim, poruszając resztkami, jakby chciał wyczytać przyszłość z mętów.
– Ludzie mówią, że Henryk nigdy nie zgładzi swojej córki. Inni twierdzą, że o zgładzenie swojej żony też go nie podejrzewaliśmy. Ale ja zawsze wiedziałem, że on zabije Annę Boleyn. A jeśli nie on, to jakiś inny człowiek zrobi to za niego.
*
Jest już ciepło. Nadeszły długie dni – podczas których, jeśli wierzyć pogłoskom, lady Maria nic nie je – i krótkie jasne noce, które spędza bezsennie, chodząc tam i z powrotem z opuchniętą twarzą i czerwonymi oczami; podczas których pływa w swoich słonych łzach niczym w basenie. Łzy są dobre dla młodych kobiet, zwłaszcza dla tych, którym się zatrzymało krwawienie miesięczne, oraz dla tych, które chciałyby mężczyzny w swoim łożu, ale muszą się bez niego obchodzić. Gdyby Maria przestała płakać, mogłaby zacząć chorować nawet bardziej niż teraz. Gdy więc łka i ma odruch wymiotny, nikt się nie rusza, żeby ją pocieszyć. Gdy krzyczy: „Jezu, miej litość nade mną!”, On najwyraźniej nie słucha.
Juryści, których rady zasięga król, sugerują, że tekst przysięgi trzeba raz jeszcze przedstawić Marii, aby nie było żadnych wątpliwości, że ona wie, czego się od niej wymaga. „Oczywiście, że wie”, mówi król. „Żadnych wątpliwości nie ma”. Ale mówi też, podobnie jak przed miesiącem w sprawie Anny Boleyn: „Cromwell, chcę działać całkowicie zgodnie z prawem w najdrobniejszym szczególe”.
– Poślij po Chapuysa – poleca Richardowi on, lord Cromwell. – Musi zjeść ze mną kolację. Będzie zapewniał, że nie ma apetytu. Ale może patrzeć, jak ja jem.
Richard na to:
– Mogłeś rozwiązać ten problem dwa tygodnie temu. Co dzień narażasz nas na niebezpieczeństwo. Dlaczego sam nie pojedziesz do Marii?
– Ponieważ mogę tego dokonać tylko na odległość – odpowiada.
Przypomina mu się skwarny dzień na zamku windsorskim w roku tysiąc pięćset trzydziestym pierwszym, roku naszego zbawienia. Na wielkich dziedzińcach czekały w gotowości wozy z bagażem króla, ponieważ dwór wyjeżdżał, żeby spędzić lato na polowaniach, tańcach i innych rozrywkach. On jednak musiał się wtopić w cień, mijając klatki schodowe, pozbawione zawartości komnaty z zamkniętymi okiennicami; przeszedł przez apartament królowej, aż znalazł Katarzynę siedzącą samotnie, porzuconą, zapiekłą w uporze, świadomą, ale odrzucającą świadomość, że Henryk wyjechał bez słowa pożegnania; małą Marię, wątłą jak źdźbło trawy, stojącą przy oparciu jej krzesła. „Pani – powiedział – twoja córka jest chora, powinna usiąść”. Dziewczynką wstrząsnął paroksyzm bólu, przez który się pochyliła i mocniej zacisnęła dłoń na złoconym meblu. Katarzyna zwróciła się do niej po kastylijsku: „Jesteś córą Hiszpanii. Stań prosto”.
Tamtego dnia przystąpił do walki o to chore drobne ciało i wygrał. U stóp miał taboret, na taborecie poduszkę z wyszytą syreną. W jedną rękę wziął taboret, w drugą syrenę. Wytrzymał spojrzenie hiszpańskiej królowej i z hukiem upuścił taboret na kamienne płyty. Przez kolorowe szyby przezierało słońce: plamy światła, bladozielone i cynobrowe, łopotały na bladym kamieniu niczym sztandary.
Katarzyna zamknęła oczy. Jakby sama cierpiała, ustąpiła w końcu, zmuszając się do wyrażenia zgody skinieniem głowy. Potem otworzyła oczy i spojrzała w dal. Cromwell zauważył, że księżniczka się chwieje. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę, żeby ją chwycić. Przytrzymał ją: pamięta jej drobne kości, drżenie lekkiego ciała, krople potu połyskujące na czole. Opadła na krzesło. Podał jej poduszkę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Dziewczynka przycisnęła syrenę do brzucha, obejmując się ramionami, zgięta wpół dla uśmierzenia bólu. Potem podniosła głowę i spojrzała na niego oczami pełnymi zdumienia i wdzięczności. Po chwili ukryła uczucia. Stało się to tak szybko, że ledwo dało się zauważyć. Ale potem do końca audiencji, dopóki nie wycofał się zgięty w ukłonie, oczy księżniczki śledziły każdy jego ruch.
*
Po kolacji, gdy zapada cisza i długi dzień pełni lata się kończy, skłaniając ku zmrokowi, on i ambasador wspinają się na jedną z ogrodowych wież. Londyn majaczy pod nimi w błękitnej mgiełce. W naczyniu przed nimi leżą truskawki, które muszą skończyć, zanim wzejdzie księżyc. Ambasador zostawił swoje papiery u stóp wieży. Jego teczka z białej skóry oznakowana podwójnym orłem cesarskim spoczywa na brzegu trawnika usianego stokrotkami.
– Irytuję się, bo żaden książę w Europie nie ma prawa patrzeć na Henryka z góry – wyznaje Chapuysowi. – Oni też łamali swoje parlamenty, jakiekolwiek były, nękali poddanych podatkami, przejmowali kościelne skarby, zabijali swoich doradców, ale jeśli ugną kolano przed Watykanem, to wszystko jest dobrze, są moralni i papież przesyła im swoje błogosławieństwo oraz zapewnia ich, jak wspaniałymi są monarchami. Który z nich wytrzymałby z bezpłodną żoną przez tyle lat? Dawno by ją otruli. Który z nich znosiłby nieposłuszeństwo własnego dziecka? Gdyby Maria była córką któregoś innego księcia, zostałaby zamurowana i zapomniana albo spotkałby ją jakiś wypadek.
– Tak – potwierdza Chapuys. – Ale nie to zamierzasz rekomendować.
– Nieważne, co rekomenduję. Ta sprawa mnie zniszczyła. Już jestem trupem.
– Wcześniej też tak mówiłeś. Gdy nękała cię konkubina.
– Mówiłem, bo tak uważałem. W tej sprawie posunąłem się tak daleko, że nie mam odwrotu. Zapewniłem króla, że Maria się ugnie, a on nienawidzi tych, którzy nie dotrzymują słowa.
Chapuys w zamyśleniu śledzi palcem delikatny pierzasty wzór marmurowego blatu.
– Jak udało ci się go tu wnieść?
– Wciągnąłem przez okno. Myślałeś, że modliłem się do świętych kości biskupa Fishera i on sprawił, że blat sam tu przyfrunął?
Wynajął ten dom od kanoników regularnych Świętego Bartłomieja w Smithfield. Ich przeor Will Bolton był budowniczym króla, miał dobrą głowę do planowania dużych inwestycji i doprowadzania ich do końca. „Pobłogosław mnie, Bolton”, prosił go czasem, gdy przeor przyjeżdżał, żeby odetchnąć, i jego konia odprowadzono już do stajni, a bagaże odniósł Christophe. Dawniej przeor wyjeżdżał stąd na letnie polowania i tutaj odpoczywał, a jego herb – beczka albo kadź przestrzelona strzałą z kuszy – widnieje jeszcze na ścianach ogrodu. To mały dom z jedną główną izbą na każdym piętrze, stojący wśród drzew owocowych, altan i wież ogrodowych rozmieszczonych tak, że chwytają letnią bryzę, bo wystają ponad wierzchołki drzew, oferując widok na miasto.
– Przeor Bolton utykał przez ostatnie pięć lat życia – dodaje. – Nie zdołałby się tu wspiąć, żeby podziwiać widok. Oczywiście nikt by tego po nim nie oczekiwał, w chwili śmierci miał osiemdziesiąt dwa lata.
– Ty oczywiście zamierzasz żyć wiecznie – mówi Chapuys. – Ciągle się wspinając.
– Gdy wejdziemy do domu, pokażę ci lakierowane kafle w salonie. Lazurytowy błękit. Zapewne sprowadził je z Italii.
Cichy pomruk ich głosów, ptaki sadowiące się w gołębniku, muskające sobie piórka: pojedyncze piórko niczym płatek letniego śniegu unosi się w powietrzu. Cromwell odprowadza je wzrokiem w mrok. Chapuys mówi:
– Oczywiście nie jestem zaskoczony, że wszyscy w tym kraju żywią pogardę dla Watykanu. Rzym zawiódł Katarzynę, wahając się przez kolejne lata.
– Wszyscy ją zawiedli. Za doradców miała grupkę starych kobiet. Fisher może i był świętym człowiekiem, ale pożytku z niego nie miała żadnego. O ile wiem, powiedział jej, żeby zachowywała pogodę ducha i nadzieję na przyszłość. A jeśli chodzi o przyjaciół za granicą, to co zrobił cesarz? Wydawał wojownicze pomruki.
Chapuys:
– Mój pan musi walczyć z Turkami. Nie może się zajmować wyłącznie sporami z upartym księciem na małej wyspie.
– Dlaczego więc mój król miałby się teraz powstrzymywać? We własnym królestwie czuje się swobodnie. Może traktować swoją córkę tak, jak mu się podoba.
– Wybacz mi te słowa – odrzeka Chapuys – a mam nadzieję, że wybaczą mi je także zmarli. Jeśli cesarz nie poradził sobie z ratowaniem swojej szlachetnej ciotki, to być może dlatego, że nie wiedział, czy później poradzi sobie z nią. Byłaby ciężarem nie tylko dla niego. Przywykła do wydawania pieniędzy, jak to królowa. A mogła przecież dożyć późnej starości.
Należy szanować człowieka, który potrafi wyjść poza nieszczere zapewnienia, jak robi to ambasador. Cromwell zawsze powtarza, że ludzie nie doceniają Chapuysa. Za jego uprzejmością kryje się człowiek żarliwy i przebiegły, i gotowy do podejmowania ryzyka.
– Z Marią jest inaczej – kontynuuje ambasador. – Nawet jeśli ona nie zasiądzie na tronie, to jej dzieci mogą, to zaś odmieniłoby świat w sposób pokrewny cesarskim zamysłom. Mówisz, że Henryk może się czuć swobodnie. Ale chociaż cesarz na wiele rzeczy przymyka oko, to nie ścierpi złego traktowania Marii. Wyśle okręty.
– Nie uda im się wylądować.
– Czy uważnie obejrzałeś mapę tych wysp? Mój książę jest panem mórz. Wy będziecie strzec wybrzeży Kentu, a jego statki nadpłyną od strony Irlandii. Wy obejmiecie obserwacją południowy zachód, a on nadciągnie z północnego wschodu.
– Jego kapitanowie zginą na brzegu. Król powiedział, że zje ich żywcem.
– Czy mam przekazać tę wiadomość?
– Jak uważasz. Ty wiesz i ja wiem, że cesarz z całą swoją armią nie ma władzy, żeby ocalić Marię. Jej przypadek jest pilny.
Na szczycie krętych schodów wyłania się głowa. To Christophe.
– Milordowie, czy macie ochotę na karmelki? – Z brzękiem odkłada srebrną tacę. – Przyszedł pan Per Risley. – Rzuca spojrzenie na Chapuysa. – Przyszedł łamać szyfry. Żaden się nie oprze jego przenikliwości.
Chapuys składa dłonie. Obawia się o swoje dokumenty zostawione na dole. Ma chore stawy kolanowe, dlatego wyrywa mu się cichy jęk na myśl o schodzeniu, a następnie wchodzeniu znów na górę z dokumentami.
– Powiedz Per Risleyowi, żeby usiadł na ławce przy winorośli i posłuchał słowików. Potem przynieś dokumenty ambasadora. Tylko do nich nie zaglądaj!
Głowa Christophe’a znika z widoku.
– Co za osioł z tego chłopaka!
Chapuys wybiera truskawkę i przygląda jej się spod zmarszczonych brwi.
– Rozumiem, Tomaszu, niełatwo pokazać niewinnej dziewczynie, że świat nie jest taki, jak jej się wydaje. Świętej pamięci Katarzyna nie dopuszczała, żeby przy dziewczynce padło choćby słowo krytyki wobec jej ojca. Wszystkiemu winien był kardynał albo doradcy, albo konkubina. Nic nie było winą Henryka. Naturalnie więc dziewczyna oczekiwała, że zostanie ochoczo przyjęta, bez żadnych pytań, gdy Anna Boleyn zmarła. – Ostrożnie odgryza kawałek truskawki. – Oczywiście musisz ją wyprowadzić z błędu.
Cromwell przytakuje skinieniem głowy.
– Ona nie zna swojego ojca.
– Bo niby skąd? Od pięciu lat go nie widziała. Przebywa w więzieniu.
– W więzieniu? Ma zapewniony duży komfort.
– Ale nie wolno jej tego mówić, Tomaszu. Lepiej powiedzieć, że bardzo cierpiała, na wypadek gdyby przyszło jej do głowy, że nie dość zrobiła. W rozmowie ze mną z dumą podkreśla, że nie boi się topora.
– Naprawdę nie? Gdy zapadnie jej ostatnia na ziemi noc, którą będzie musiała bezsennie przeczekać, mając przed sobą już tylko żałosne śniadanie z katem, wtedy na nic się zdadzą krzyki, żebym ją ocalił.
W ciszy, która następuje, Cromwell się zastanawia, dokąd poszedł Christophe. Czy jednak czyta papiery ambasadora? Jakże wielkie byłoby to pogwałcenie obyczajów. Ale pożyteczne, gdyby papiery zapisano po francusku. Christophe ma dobrą pamięć.
– To jej matka… – odzywa się Chapuys. Boi się, bo po złych słowach o zmarłych gęstnieją ciemności. – O ile wiem, ona przysięgła Katarzynie, że nigdy nie ustąpi. Przysięgi złożone żywym można uchylić za ich zgodą. Ale zmarli nie negocjują.
– Ona nie chce żyć?
– Nie za wszelką cenę.
– Za kogo więc uzna ją historia? Za wnuczkę królów Hiszpanii, która nie miała dość rozsądku albo zdolności, żeby ocalić samą siebie?
Christophe krzyczy z dołu. Ambasador, który wybrał anyżowego cukierka, omal go nie połyka. Chłopak wparowuje i rzuca imperialną teczkę: czarny orzeł ląduje na białym marmurze.
– Co cię zatrzymało, Christophe?
– Przyszedł człowiek z Islington i mówi, że się boją grzmotów, bo krowy się kładą na polach. Proszę, panie, zejdźcie na dół po pierwszych kroplach deszczu. Jeśli uderzy piorun, zginiecie. Tylko głupiec zostałby na szczycie wieży.
– Będę obserwował niebo – obiecuje. – Zacznie się nad Londynem.
Głowa Christophe’a znika z pola widzenia, tłusta planeta w czapce na bakier. Cromwell czeka, dopóki nie jest pewien, że chłopak znalazł się poza zasięgiem głosu, po czym mówi:
– Gdyby jej ojciec miał umrzeć teraz, Maria mogłaby zostać królową bez względu na wcześniejsze rozporządzenia jej ojca, bez względu na uchwały parlamentu. Wówczas jako królowa mogłaby wszystko odwrócić. Pojednać nas z Rzymem. Zakuć nas w stare kajdany. Z przyjemnością ścięłaby mi głowę. Nie wierzę w jej piękne słowa.
– A jakie to słowa?
Cromwell wyjmuje list Marii i przesuwa go po stole.
– Mam kazać Christophe’owi przynieść światło?
– Jakoś odcyfruję – odpowiada ambasador. – To jej pismo – przyznaje. Mruży oczy. Łęk za jego plecami wypełnia się wieczorną poświatą, bladym opalizującym blaskiem. – Stanowczo twierdzi, że nie złoży przysięgi. Ale nazywa cię swoim przyjacielem, obok ojca. Niech Bóg zachowa jej niewinność, nazywa cię swoim największym przyjacielem.
– Tylko dlaczego miałbym jej ufać? Myślę, że jest przebiegła jak lis.
Cromwell dobrze się bawi. Ambasador, myśli, musi zabiegać o moje względy. Będę udawał, że jestem płochą następczynią tronu, a on musi uspokoić moje obawy i udobruchać mnie obietnicami.
– Maria postawiła mnie w niebezpiecznej sytuacji – kontynuuje. – Straciłem reputację u króla. A co mam oprócz swojej reputacji? Nawet jeśli mnie nie zabije, nikt nie będzie chciał używanego doradcy.
Ambasador zna zasady gry, ale nie chce ich stosować. Ponurym głosem pyta:
– Dlaczego ona myśli, że jesteś jej przyjacielem? Musi chodzić o coś, co powiedziała jej matka. To nie może być nic innego. I pomyśleć, że zadajesz sobie ten trud… – Milknie. Na jego twarzy malują się i złość, i wstyd. – Wydaje mi się, że skoro ona ci ufa, to ja też muszę. Co stawia mnie w niefortunnym położeniu.
– Musisz jej poradzić, żeby ustąpiła, i jakoś to załatwić z cesarzem. Zdobyć jego pozwolenie. Jego błogosławieństwo.
– Niestety nie trzymam cesarza w szafie, gdzie mógłbym się z nim konsultować do woli.
– Nie? Powinieneś zawiesić jego portret. Może z czasem nauczyłbyś go mówić. – Zdaje mu się, że słyszy coś na dole. – Cicho! – Zrywa się na równe nogi. Krzyczy w głąb schodów: – Kto tam?
Ambasador się napręża i pozostaje w gotowości, jakby w razie zagrożenia zamierzał się wystrzelić z wieży. Okno jest nieszklone; gasnące światło tonuje kolor cegieł do niewyraźnego czerwonawego różu.
Żadnej odpowiedzi. Przeor Bolton nie postawił wysokich murów wokół swojego ogrodu ani dostatecznie nie zabezpieczył ogrodzenia. W złych zamiarach ktoś mógłby zgiąć akację albo wierzbę; zbrodniarz przecisnąłby się przez płot z giętkiej leszczyny. Cromwell dotyka piersi i czuje nóż ukryty między jedwabiem i lnem.
– Obrona wieży jest łatwa – stwierdza. – Nawet wieży ogrodowej. Ktokolwiek wejdzie na górę, spycha się go z powrotem w dół.
– Zrobiłbyś to z lubością – odrzeka Chapuys. – Słyszałem, że wielką przyjemność sprawiła ci szarpanina w komnacie rady z Fitzguillaume’em – z francuska zniekształca wymowę. – Naprawdę, Tomaszu, jesteś takim dzieciakiem!
– Christophe? – woła Cromwell. Jego głos zakrzywia się w kamiennej spirali. – To ty?
Odpowiedź rozbrzmiewa echem: „Któż by inny?”. Christophe jest zaskoczony. Przecież on zawsze ma się na baczności, nauczył się tego wcześnie jako złodziej. W wolnych chwilach przysiada na piętach plecami oparty o ścianę, z opuszczoną głową, jakby drzemał; ale jego uszy są otwarte, oczy gotowe wyłapać ruch na krawędzi pola widzenia.
– Nikogo tam nie ma – zapewnia ambasadora Cromwell. – To tylko Christophe. – Chapuys znów siada wygodnie. – Jedz truskawki – zachęca go. – I napisz do Rzymu.
– Ale czy ten owoc jest bezpieczny? Na surowo? – Chapuys marszczy brwi. – Chez moi zapiekamy go w tartach.
– Papież jej wybaczy, jeśli się podporządkuje dla ocalenia życia. Powiedz jej, że poprosiłeś o rozgrzeszenie dla niej. Jeśli się martwisz kosztami, to sam opłacę wszystko w Rzymie.
– Bardziej się martwię o trawienie. I wątpię, czy ona uzna to bałamutne rozumowanie.
– Jedź do niej od razu jutro rano. Wypiszę ci przepustkę. – Pochyla się w stronę ambasadora. – Powiedz jej to. Gdy Anna Boleyn żyła, nie było szansy, żeby Henryk przywrócił ją do dziedziczenia tronu. Ale teraz, jeśli go posłucha we wszystkim, jej los może się odwrócić.
– Składasz jej tę ofertę? – Chapuys unosi brew. – Czy Henryk nie będzie wolał bękarta płci męskiej? Sądziłem, że ty faworyzujesz Richmonda. Co się stało?
– Richmond nie może zostać ustanowiony bez wielkich sporów i uraz. Cały świat się zgadza, że wśród żon króla, jeśli oczywiście uznać, że w ogóle miał żonę, nie było matki Richmonda. Co do ewentualnego nowego dziedzica, którego może jeszcze mieć, to życia małego dziecka nie można być pewnym z godziny na godzinę. Powiedz Marii, że jeśli kiedykolwiek ma się sprzeniewierzyć swojemu sumieniu, to teraz, gdy może zrobić dla siebie coś dobrego. – Prostuje się na krześle. – Tak, oczywiście będzie sobą potem pogardzać. Ale taka jest cena. Wytłumacz jej, że czas złagodzi ból.
– Zdaje się, że mówisz: możesz żyć, ale tylko jeśli Cromwell pozwoli – stwierdza ambasador. – Możesz panować, ale tylko dzięki łasce Cromwella.
– Jeśli chcesz, możesz to interpretować i w taki sposób. – Stracił cierpliwość. – Interpretuj sobie, jak tylko chcesz. Prześlę jej dokument do podpisania. Akt posłuszeństwa. Nie musi go czytać. Prawdę powiedziawszy, nie wolno jej tego robić, ponieważ później mogłaby chcieć wycofać swój podpis. Ale najpierw niech każe klerkowi go przepisać, bo nie może trafić do króla napisany moim charakterem pisma.
– Nie może, to by wszystko zepsuło. – Chapuys się śmieje. – Ona nie jest prosta, jak wiesz.
– Powiedz jej, że od teraz zadbam o jej ochronę. Będzie wiodła beztroskie życie jako córka króla i nikt nie będzie jej przeszkadzał w odmawianiu takich samych modlitw jak moje, czczeniu świętych ani odprawianiu ceremonii. Ale potem powiedz jej, że jeśli nie ustąpi teraz, jest zgubiona. Uznam ją za najbardziej upartą i niewdzięczną kobietę, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Nie będę blokował woli króla. I nawet jeśli jakimś cudem przeżyje, dla mnie będzie martwa. Odwrócę się od niej na zawsze. Nigdy się nie pojawię tam, gdzie będzie ona. Nigdy więcej jej nie zobaczę ani nie wysłucham.
Pauza.
– Rozumiem. – Ambasador wygląda sardonicznie. – Lepiej napisz to sam. Posłusznie zawiozę twój list.
– Zejdziemy na dół?
Chapuys się krzywi, wstając z krzesła, i rozciera plecy.
– Idź przodem, milordzie. Ja poruszam się bardzo wolno.
Cromwell bierze papiery z marmurowego blatu.
– Zniosę je. – Schodzi pierwszy. Na pierwszym podeście schodów krzyczy do góry: – Nie będę do nich zaglądał, obiecuję!
Christophe kuca, czujny, w postawie, którą Cromwell sobie wyobrażał. Przy nim stoi w mroku jaszcze jedna postać.
– Dobry wieczór, panie – odzywa się cicho. To Wriothesley z pękiem peonii w ręku.
*
W komnacie z lazurowymi kaflami, przy połyskującym w błękicie promieniu pojedynczej świecy, Cromwell pisze pierwszy szkic; trudno mu przedzierzgnąć się w córkę króla. O brzasku zabiera szkic do miasta, by w świetle poranka znów położyć go przed sobą: pokorny, drżący, posłuszny. Być może powinien to zrobić samotnie; ale nie chce zbyt dużo myśleć.
Sięga po gęsie pióro. Ogląda jego czubek.
– To będzie wymagało samoponiżenia.
Richard Cromwell pyta:
– Mam iść i znaleźć kogoś, kto jest w tym lepszy od ciebie?
– Richard Riche jest biegły w sztuce pełzania – podpowiada Grzegorz. – Wriothesley też potrafi się czołgać, gdy trzeba.
Cromwell zaczyna: „Najuniżeniej padam przed Waszą Królewską Mością”…
– Może: „padam do stóp Waszej Królewskiej Mości”…
– Zbyteczne – wyrokuje Richard.
– Może i tak, ale dzięki temu brzmi bardziej jak… pochlebstwo.
Cromwell poprawia formułę powitalną.
– O naszych wysiłkach nie wolno wam wspominać poza tą komnatą. Król musi myśleć, że napisała to sama. „Piszę, żeby”… Po co piszę?
…żeby otworzyć moje serce na Twoją łaskawość… ponieważ teraz i w przyszłości powierzam swoją duszę Twojej władzy… i całkowicie oddaję swoje ciało… nie pragnąc żadnego stanu ani warunku, ani żadnego sposobu czy rodzaju życia oprócz takich, jakie Twoja łaskawość mi wyznaczy…
– Brzmi jak cytat z książki prawniczej – ocenia Richard. – Nie to, nie tamto, nie co innego.
– Prawda. Ona nie należy do Gray’s Inn. – Cromwell jest rozdrażniony. Potrafi pisać tylko z uwzględnieniem wszystkich okoliczności; nie umie zostawiać w tekście luk, wąskich jak włos szczelin, przez które jakieś znaczenie mogłoby wyciec albo prześlizgnąć się do środka. „Wybacz moje przewiny… Uznaję, akceptuję, przyjmuję, szanuję i potwierdzam”…
– On liczy się z tym, że ona się poradzi prawnika – mówi Grzegorz. – Będzie się spodziewał skutków tej porady.
…szanuję i potwierdzam, że Jego Królewska Wysokość jest Głową, po Chrystusie, Kościoła Anglii…
Z własnej woli i szczerze… przyznaję i potwierdzam, że małżeństwo zawarte przez Waszą Królewską Mość z moją matką… według boskiego i ludzkiego prawa było kazirodcze i nieważne…
– Kazirodcze i nieważne – powtarza Grzegorz. – To załatwia wszystko. Nie można już chcieć nic więcej.
– Jeśli nie liczyć faktu, że nie złożyła przysięgi – dodaje Richard.
Cromwell osusza atrament.
– Dopóki nikt nie zmusi Henryka, żeby się zmierzył z tym faktem.
Niech to będzie jej własna forma przysięgi, miażdżąca i wyczerpująca. Gdy Maria wspomina o Katarzynie, pisze „świętej pamięci księżna wdowa”, jak każdy inny poddany; ale też pisze „moja matka”, moja zmarła matka: której ręka teraz opada unieszkodliwiona, niechętnie spowijając się w całun. Katarzyno, dziś zostajesz pochowana; żywi pokonują umarłych, Anglia pokonuje Hiszpanię. Już wcześniej pisałem listy za Marię, myśli Cromwell, żałośniejsze od tego i bardziej uległe: „Jestem tylko kobietą, i twoim dzieckiem”. Odnosiły nikły sukces. Nie trafiały do serca króla. Do jego serca trafiają tylko ci, którzy dają mu to, czego chce, i w takiej formie, że nie wiedział, czego mu brakuje, dopóki tego nie dostał. „Powierzam swoją duszę Twojej władzy. Powierzam swoje ciało Twojej łasce”.
– Chcę, żeby Rafe zawiózł to do Hunsdon – oznajmia. – I dziś wieczorem ma być podpisane.
*
Trwa trzeci tydzień czerwca. Była wietrzna mokra wiosna, gdy zmarła Anna; mija miesiąc i mamy środek lata. W gorący poranek zamyka się oczy i na powiekach odbija się oślepiający wzór złotogłowu. Wystarczy unieść ramię, żeby zasłonić twarz, a oślepiający blask zamienia się w fiolet, jakby z promieni wylęgali się biskupi. Z książętami Norfolk i Suffolk Cromwell jedzie konno do Hunsdon, żeby oddać honory młodej damie, która – skruszona, skarcona i poniżona – znów może być nazywana królewską córką.
Herfordshire jest bogatym ludnym hrabstwem, pokrytym lasami oraz rezydencjami szlachty i dworzan. Sam dom, zbudowany z cegły na terenach wyżej położonych, nadaje się na rezydencję dla rodziny króla. Rezydencja jest stara, ale obecny budynek ma mniej więcej osiemdziesiąt lat, które ujawniają się w herbach dawno zmarłych lordów: skos rodziny Beauchamp, lew wspięty Mowbrayów i królewski herb Edmunda Beauforta z niebiesko-srebrną bordiurą. Przed dwoma laty król wyłożył prawie trzy tysiące na nowe kafle i boazerię, po czym przysłał tu ludzi od Galyona Hone’a, żeby ozdobili główne pomieszczenia pasiastymi różami, węzłami kochanków, drżącymi białymi sokołami i burbońskimi liliami. W tym samym czasie – na całe szczęście, jak się okazuje – budynek lepiej zabezpieczono, wyposażając w nowe zawiasy, zamki, haczyki, zasuwy i rygle.
W drodze orszaki trzech lordów jadą w pewnej odległości od siebie z obawy przed kłótniami między służbą. Norfolk mówi, rechocąc:
– Powszechnie wiadomo, co robi Cromwell, gdy wyjeżdża na północ od Londynu. Zatrzymuje się w jakiejś kiepskiej karczmie, żeby wyciągnąć z kuchni pomywaczkę i wykorzystać dla własnej przyjemności. – Równocześnie książę robi wulgarną minę, której towarzyszy posuwisty ruch zaciśniętej pięści.
Charles Brandon ryczy ze śmiechu. To dowcip w jego stylu.
Cromwell zauważa, że Thomas Mniejszy jedzie z Norfolkiem. Dwaj przyrodni bracia szeptali o czymś, gdy ich zostawiał, i najwyraźniej jeszcze nie skończyli.
– Widzisz to? – pyta Suffolka.
– Widzę – odpowiada Suffolk. – Twój człowiek, Tom Truth. Idąc/mówiąc. Brodząc/przecinając. Chcąc/łowiąc.
Biedny chłopak, myśli Cromwell. Nawet Suffolk się poznał na mierności jego rymów. Przypomina sobie, jak zbolałą minę zrobił Howard, gdy mu powiedział, że damy na dworze podają sobie jego utwory. Jakby nigdy nie pomyślał, że to może się wydarzyć. Jakby podejrzewał, że zjadały papier po przeczytaniu wiersza.
W wielkiej sali czeka na nich lady Shelton; od trzech lat jest opiekunką Marii i raczej nikt jej tej funkcji nie zazdrości. Brandon wchodzi zamaszystym krokiem. Lady Shelton wita się z szacunkiem.
– Lord Suffolk. I Tomasz Cromwell, nareszcie. – Całuje go serdecznie, jakby był jej kuzynem, tymczasem do Thomasa Howarda, który jej kuzynem jest naprawdę, mówi: – Czy możemy mieć nadzieję, że wasza lordowska mość nie zniszczy wyposażenia? Prowadzimy inwentaryzację i okazało się, że tapiseria, którą rozdarłeś w ostatnim tygodniu, panie, była warta sto funtów.
– Naprawdę? – dziwi się Norfolk. – Nie użyłbym jej, żeby podetrzeć tyłek. Gdzie jest John Shelton? Zresztą nieważne, sam go znajdę. Charles, chodź ze mną.
Książęta wychodzą, pokrzykując na gospodarza. Cromwell pyta:
– Zaatakował tapiserie? Co jeszcze zrobił?
– Groził lady Marii pobiciem i walnął pięścią w ścianę, kalecząc się przy tym. – Lady Shelton podnosi dłoń, żeby ukryć uśmiech. – Zachowywał się jak pijany niedźwiedź. Myślałam, że Maria zemdleje ze strachu. Bałam się, że sama zemdleję. W każdym razie dobrze, że ty już tu jesteś, Bogu dzięki.
– Brzydszy niż zwykle – odrzeka. – Ale ty, milady, im więcej obowiązków na ciebie spada, z tym większą gracją je znosisz.
Jest jasne, że lady Shelton nie żywi do niego żadnej urazy, choć mogłaby, ponieważ zmarła królowa była jej bratanicą. Jego komplement kwituje gestem dłoni.
– Najświętsza Panienka mi świadkiem, że czekaliśmy tu na ciebie od dawna – mówi. – Lady Bryan, jak wiesz, panie, odpowiada wyłącznie za opiekę nad małą dziewczynką i wszystko, co się z nią wiąże, ale ponieważ zajmowała się też małą Marią tuż po tym, jak została odstawiona od piersi, to nieustannie się narzuca ze swoimi radami, a nawet ośmiela się mówić Sheltonowi, co ma robić, jakby cały świat miał się kręcić wokół lady Elżbiety. Nie mamy żadnych instrukcji co do dziecka. Wiemy tylko, że nie wolno już jej nazywać księżniczką Elżbietą. Jak myślisz, czy król ją wydziedziczy?
Cromwell wzrusza ramionami.
– Nie ważymy się zapytać. Dokucza mu ból nogi i jest w złym nastroju, bo nie może co rano spędzać trzech godzin na jeździe konnej, a po południu grać w tenisa. Nigdy nie jest z nim łatwo, gdy brakuje mu ruchu. Ale kto wie, skoro Maria dostosowała się do jego woli, może uda się z nim porozmawiać. Co myślisz, pani? Obcujesz z tym dzieckiem na co dzień.
– Myślę, że jest córką Henryka. Powinieneś posłuchać, jak wyje. Czy któryś z kawalerów Anny miał rude włosy?
– Na pewno żaden ze straconych – odpowiada Cromwell.
Lady Shelton się waha. Potem mówi:
– Ach, rozumiem… Mogli więc być inni? Którzy nie trafili przed sąd? – Cromwell widzi, jak kobieta wysila umysł. – Wyatta trzeba raczej nazwać blondynem…
– Wyatta trzeba nazwać łysym.
– Wy, mężczyźni, jesteście okrutni dla siebie nawzajem.
– Król powiedział, że Anna spała z setką mężczyzn.
– Naprawdę? No cóż, przypuszczam, że nie mógł być zwyczajnym rogaczem. – Lady Shelton zerka przez ramię. – Czy to prawda, że Wyatt został zwolniony?
Chciałby odpowiedzieć: „Ziemia się zasklepia nad twoją bratanicą, posuwamy się do przodu”.
– Nie, nikt nie jest obecnie zatrzymany, nie w związku z tamtą sprawą. Słyszałaś o liście z Włoch?
– Od Reynolda. Tak. Co za głupiec! Bałam się, że przez to zrujnuje Marię, naprawdę. A co z córką Johna Seymoura? Jak ona się miewa, jest teraz panią wszystkich?
– Jest dobra dla Henryka. Łagodzi jego temperament.
– To potrafi też wilgotna szmatka. Ale jednak to dobrze dla niej. Musi mieć coś więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, skoro potrafiła wyeliminować moją bratanicę. – Lady Shelton ujmuje go za rękę, prowadzi w głąb domu i woła o wino. – Powiem ci, jak to było, gdy Sadler przywiózł twój list. Możemy chwilę posiedzieć. Shelton spędzi z książętami dobrą godzinę, zanim wyleje swoje żale na lady Bryan.
Cromwell lubi, gdy lady Shelton opowiada. Przeczuwa, że czeka go historia, której z ciekawością wysłucha.
– Możesz iść, Rob – zwraca się do służącego. Służący, Mathew z Wolf Hall, przystaje w drzwiach i znacząco zerka na niego. Cromwell odwraca głowę. Muszę mu powiedzieć, myśli, że chociaż może się czuć samotny w obcym domu, służąc pod fałszywym imieniem, to nie wolno mu dawać żadnych sygnałów, a już z pewnością nie w obecności kobiet: one dostrzegają wiele z tego, co mężczyznom umyka.
– Spodziewaliśmy się twojego listu lada moment – zaczyna opowieść lady Shelton. – Razem z dokumentem do podpisania przez Marię, ponieważ człowiek cesarza Chapuys przybył dzień wcześniej i zamknął się z nią na trzy albo cztery godziny. Gdy przybył, nie chciał jeść, wypił jednak dużą szklanicę piwa, zanim wszedł do środka, i Shelton powiedział: „Mam nadzieję, że biedak nie pożałuje ostatniego łyka”, bo gdy młoda dama się upiera, że jest księżniczką, to jak można powiedzieć: „Wybacz mi, wasza wysokość”, po czym zostawić ją i zażądać urynału? Słyszeliśmy ją cały czas. Mówiła, mówiła i mówiła. Ambasador wtrącał swoje, jeśli mógł. Gdy wyszedł, wyglądał, jakby przeszedł próbę życia. Shelton odprowadził go do konia i zaczekał, aż odjedzie. Gdy wrócił i zdejmował buty, Maria wbiegła do swojej komnaty, zamknęła drzwi na rygiel i zastawiła krzesłem. Nie pierwszy raz. Mamy tu osiłka, który nam rąbie drewno. Shelton posłał po niego, żeby wyważył drzwi. Gdy drwal wpadł do środka, Maria go zignorowała i modliła się dalej.
Ale przecież miała cały następny dzień, żeby się zastanowić, co powinna zrobić, myśli Cromwell.
– Gdy przyjechał Sadler, było już dobrze po zmroku, chyba około jedenastej w nocy. Maria nie spała, choć leżała już w koszuli nocnej, ale na narzucie, bo nie mogliśmy jej przekonać, żeby pozwoliła sobie pościelić. Powiedziała: „Jeśli to szlachcic, to się ubiorę. Ale jeśli to tylko list, to oświadczam, że przeczytam go dopiero rano”. Powiedzieliśmy jej, że to Sadler, i nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ponieważ wcześniej twierdziła, że on nie jest szlachcicem, ale przecież wiedziała, że służy w prywatnym apartamencie króla.
Ciekawe, za kogo uznałaby mnie, myśli Cromwell.
– Potem jednak wykrzyknęła: „Sadler jest sługą lorda Cromwella!” i zbiegła po schodach boso, i wyrwała przesyłkę z jego rąk. „Daj mi to i niech już będzie po wszystkim”, oznajmiła. Przycisnęła list do piersi i pobiegła z powrotem na górę. Krzyknęła: „Podpiszę. Muszę. Ambasador Chapuys tak mi doradza i mój kuzyn cesarz to zaleca, i papież mi przebaczy, bo zostałam zmuszona, a więc to nie grzech”. Ale chwilę później – opowiada lady Shelton – przeżyłam szok jak nigdy w życiu. Wybiegła ze swojej komnaty, kipiąc nienawiścią, i krzyknęła do mnie: „Shelton! Niedługo zostaniesz odprawiona z posady. Mój dobry ojciec przyjmie mnie teraz do siebie. Już nie będziesz się mną opiekować”.
Lady Shelton obejmuje dłońmi swój kubek.
– Podpisała przed północą. Oznajmiła, żeby natychmiast usunąć ten dokument z domu. Poleciła panu Sadlerowi, by wyruszył po ciemku. „Albo list opuści ten dom, albo ja to zrobię”, zagroziła, co było niemądre, ponieważ bramy parku pilnuje straż, więc nie uszłaby pięćdziesięciu kroków. No i musisz sobie wyobrazić, że przez cały ten czas lady Bryan biegała za nią z kubkiem rumianku, nad którym unosiła się para, głośno zawodząc: „Moja kochana, dostaniesz gorączki”, a w pokoju dziecięcym wyła ta diabelska dziewczynka, ponieważ nie wyrżnęły się jej jeszcze zęby, a Shelton, który zazwyczaj dba o maniery, ryknął na całe gardło: „Proszę odejść, lady Bryan, a ty, księżniczko, opróżnij ten kubek albo złapię cię za nos i zmuszę do tego”. Wybacz mu użycie tytułu, ale to najszybszy sposób, żeby ją do czegoś nakłonić. Następnie bardzo uprzejmie i stosownie odezwał się pan Sadler: „Nie pogardziłbym siennikiem w letnim domu, a list zabrałbym ze sobą. Zdaje mi się, że to rozwiązanie pogodziłoby wszystkie strony”.
Dobry chłopak, uśmiecha się Cromwell. Rafe też mu o wszystkim opowiedział: „Przysięgam, panie, że rozwiesiłbym sobie hamak. Wlazłbym do żłobu albo przespał się na murawie. Okazało się jednak, że spędziłem przyjemną noc, śniąc o mojej żonie Helenie. Obudziłem się wraz z pierwszym śpiewem ptaków i z Heleną w ramionach. Przynieśli mi chleb i piwo, i wodę do mycia. Nieogolony, po krótkim pożegnaniu wskoczyłem na konia i pojechałem do ciebie. Warto było spędzić noc pod gwiazdami, żeby potem dostarczyć ten list tobie, panie, i zobaczyć, jak rozpogadza ci się twarz”.
Cromwell odstawia swój kubek.
– Milady, powinniśmy dołączyć do pozostałych. Stanę między tobą a Norfolkiem. W odróżnieniu od tapiserii mnie nie powinien porwać.
Przychodzi mu do głowy, że Maria Boleyn kiedyś się o niego oparła, myląc go ze ścianą. Norfolk wymierzy mu cios, ale pięść się odbije.
Lady Shelton mówi:
– John i ja zastanawiamy się, czy ta rezydencja zostanie zlikwidowana.
– Jeszcze nie. – Waha się. – Król nie przyjmie Marii, dopóki wiadomość o jej kapitulacji nie dotrze za granicę, a on nie dowie się od Rzymu i cesarza, że zrozumieli.
– Oczywiście. Inaczej wyglądałoby na to, że po prostu zmienił zdanie i ją wypuścił. Albo że cesarz go nastraszył.
– Jesteś rozsądną kobietą, pani. Chodź tutaj. – Wyciąga do niej rękę. Dochodzi do wniosku, że wszyscy Boleynowie to urodzeni politycy. – Możesz już złagodzić jej warunki pobytu. Żadnych gości, dopóki nie wyrażę zgody, ale pozwól jej zażywać świeżego powietrza w parku. Może też dostawać listy.
Kobieta ujmuje jego dłoń.
– Myślę, że ona tylko udaje posłuszeństwo.
– Lady Shelton – odrzeka. – To już mnie nie obchodzi.
*
Gdy trafiają przed oblicze Marii, przyklękają. Norfolk, jako najstarszy rangą, wita ją w imieniu jej ojca, potężnego miłosiernego księcia, który oby panował jak najdłużej, i błaga o wybaczenie, jeśli poczuła się urażona ich nieuprzejmym nagabywaniem podczas poprzedniej wizyty. Surowość, dodaje, podyktowana była wyłącznie obawą o nią.
– Thomasie Howardzie – rzecze na to Maria – że też masz czelność!
Norfolk podnosi głowę, patrząc gniewnie.
– Mój lordzie Suffolk – odzywa się Maria do Brandona. – Ty nie dałeś powodów do urazy.
– Och, w takim razie… – Brandon zaczyna się podnosić z klęczek, ale wystarczy jedno spojrzenie, by znów się osunął.
– Zapewne uważasz kobiety za bardzo nieudolne stworzenia, skoro ci się wydaje, że kobieca pamięć nie sięga tygodnia wstecz – zwraca się do Norfolka Maria. – Wiem bardzo dobrze, jak prześladowałeś moją matkę.
– Ja? – rzuca Norfolk. – A co z…
– Wiem, jak wspierałeś ambicje swojej bratanicy Anny, a potem ją wydziedziczyłeś i skazałeś na śmierć. Czy myślisz, że nie żywię współczucia dla tej zagubionej kobiety? – Powstrzymuje się, ścisza głos. – Wiem, co to wyrzuty sumienia. Nie są mi obce.
Klęcząc, Cromwell taksuje spojrzeniem córkę króla. Ma dwadzieścia lat, nie należy więc oczekiwać, że jeszcze urośnie. Posturę ma tak marną jak przed pięcioma laty, gdy widział ją w Windsorze: twarz wymizerowana, oczy pozbawione blasku, zdziwione i pełne bólu. Jest ubrana w suknię z obcisłą górą, w żółtopomarańczowym kolorze, włosy ukryła pod pątlikiem z jedwabnego sznurka. Zdjęła kaptur, niewątpliwie dlatego, że przez ból głowy nie może znieść ciężaru materiału.
– Moja kochana pani – odzywa się Charles Brandon. Jego głos brzmi zaskakująco łagodnie. Powtarza te trzy słowa, potem jednak najwyraźniej dochodzi do wniosku, że nie ma nic do dodania. – No cóż, jest tu Cromwell. Wszystko będzie dobrze.
– Będzie dobrze, gdy lord Norfolk wszystko naprawi – rzuca oschle Maria. – Czy potraktowałbyś mnie jak własną żonę?
– Co? – Brwi księcia wystrzelają do góry, a na jego twarz wpełza wymuszony uśmiech.
Maria się czerwieni.
– Chodzi mi o to, czybyś mnie bił.
– Kto powiedział, że biję moją żonę? Cromwell, czy to ty? Co ta cholerna kobieta ci mówiła? – Odwraca się, rozkładając przy tym ramiona. – Bliznę, którą pokazuje ludziom, tę na skroni, miała, jeszcze zanim ją poznałem. Twierdzi, że ją szarpałem i kopałem, kiedy rodziła. Na Świętego Jana, nie zrobiłem niczego takiego!
Maria odrzeka:
– Nie znałam tej opowieści wcześniej, teraz już ją znam. Nie masz szacunku dla żadnej kobiety, choćby Bóg postawił ją nad tobą. Wynoś się stąd. Chcę porozmawiać z lordem Cromwellem bez świadków.
– Ach tak? – Norfolk jest utemperowany, ale niedostatecznie. – A o czymże to chcesz mu powiedzieć, o czym nie możesz powiedzieć nam?
Maria:
– Żeby ci to wyjaśnić, milordzie, nie wystarczyłaby cała wieczność.
Brandon wstaje z klęczek. Marzy tylko o tym, żeby wyjść z tej komnaty. Norfolkowi nie tak łatwo się podnieść. Błyskawicznie wysuwa nogę w bok, przenosi na nią ciężar ciała, próbując powstać, stęka i młóci powietrze ramieniem. Charles chwyta go pod łokciem, chcąc dźwignąć.
– Ściskaj mocno, Howard, trzymam cię.
Norfolk odrzuca pomoc.
– Puść mnie. To kurcz. – Nie chce przyznać, że to starość.
Cromwell omija obydwu książąt.
– Pozwól, że ja to zrobię, lordzie Suffolk – chwyta Thomasa Howarda obiema rękami za tył jego płaszcza i stawia go na nogi jednym pogardliwym szarpnięciem. Czuje wzbierającą w sercu radość.
*
– Słyszę, że zostałeś lordem strażnikiem pieczęci – mówi Maria. – Co się stanie z Thomasem Boleynem?
– Król pozwolił mu pojechać do Sussex i żyć tam spokojnie.
Maria prycha. Pociera czoło. Nawet jedwabna siatka wydaje się ją drażnić.
– Chcę powiedzieć, że Boleyn był uprzejmy w kontaktach z moją matką, w odróżnieniu od Thomasa Howarda. Nigdy nie mówił o niej w ostrych słowach, przynajmniej nie wtedy, gdy słyszała. Ale był człowiekiem zimnym i samolubnym i przestawał z heretykami. Król jest łagodny.
– Niektórzy twierdzą nawet, że zbyt łagodny.
To ostrzeżenie. Ona go nie słyszy.
– Stałeś się wielkim człowiekiem, lordzie Cromwell. Przypuszczam, że zawsze byłeś wielki, tylko myśmy tego nie dostrzegali. Któż odgadnie Boży plan?
Nie ja, myśli.
– Poleciłem Carew, żeby do ciebie napisał. Ufam, że to zrobił?
– Tak. Sir Nicholas udzielił mi kilku rad.
– Co cię rozczarowało.
– Co mnie zaskoczyło. Widzisz, milordzie, ja wiem, że on złożył przysięgę, chociaż kochał moją matkę i stawał w jej obronie. Chyba wszyscy ją złożyliśmy, którzy dziś żyjemy.
Nie wszyscy, myśli. Nie złożyła jej Bess Darrell, wybranka Toma Wyatta.
– Lady Salisbury podpisała – wylicza Maria. – I lord Montague, jej syn, i lord Exeter, i wszyscy Courtenayowie. Dopóki Anna Boleyn żyła, ucierpieliby, gdyby się nie nagięli do woli tej damy. Ale gdy dotarło do mnie, że została ścięta, pomyślałam: po co mieliby się ukrywać teraz? Czy nie powiedzą otwarcie, w co wierzą? Wiem przecież, że ich zdaniem mój ojciec powinien się pogodzić z papieżem. I czy pomogą mi wrócić do łask mojego ojca, odzyskać moje prawa i tytuł? Nie wiedziałam, że on chciał tkwić w swoim błędzie. Nie wiedziałam…
Że miałaś wokół siebie tak wiele słabych serc? Oportunistów i karierowiczów, i tchórzy?
– Zostawili cię samą, bo nie chcieli ryzykować – stwierdza. – Jak nikt potrafią chować głowę w piasek.
– Zrozum, milordzie, że od tamtej pory, odkąd otrzymałam radę od moich przyjaciół, tak bardzo sprzeczną z tym, co ją poprzedzało, czułam się bardzo samotna.
Maria rusza ku niemu. Zdążył zapomnieć, jaka jest niezdarna, jak się zatacza niczym ślepiec. Na małym stoliku stoi wino w dzbanku ze srebra i kryształu; Maria zauważa stolik i omija go, ale zahacza nogą; dzbanek się chwieje, wino się wylewa, fala purpury przetacza się po białym obrusie.
– Och! – wykrzykuje i wyciąga rękę, ale dzbanek wypada jej z ręki.
– Zostaw to – mówi Cromwell.
Maria wpatruje się w swoje buty przerażona. Wyciąga stopę spomiędzy kawałków szkła.
– Należał do Johna Sheltona. Dostał go od Wenecjan.
– Przyślę mu nowy.
– Tak, masz przyjaciół w tamtych okolicach. Tak mi mówił ambasador Chapuys.
– Cieszę się, że zdołał uświadomić ci niebezpieczeństwo, w jakim stałaś. Ten ostatni tydzień był… – Cromwell kręci głową.
– Chapuys powiedział: „Cromwell wykorzystał już cały swój wdzięk. Ryzykował wszystko”. Potem dodał: „On czuje już ostrze topora”. – Rąbek jej sukni nasiąknął winem. Chce je strzepnąć, bezskutecznie. – Żaden inny lord nie wstawiał się za mną. Norfolk nie chciał. Suffolk nie miał odwagi. To za wiele, żebyśmy mogli…
Zawiesza głos. Cromwell zauważa, że zaczęła używać królewskiej liczby mnogiej. Już.
– Ambasador mówi: „Cromwell jest heretykiem, ale możemy mieć nadzieję, że Bóg poprowadzi go do prawdy”.
– Wszyscy musimy mieć taką nadzieję – stwierdza świętoszkowato.
– Często się zastanawiam, dlaczego nie umarłam w kołysce albo w łonie matki, jak moi bracia i siostry. To musi znaczyć, że Bóg ma wobec mnie jakiś plan. Niebawem mogę zostać wyniesiona do godności, która teraz wydaje się nieosiągalna.
Niebezpieczeństwo w tej komnacie jest tak gwałtowne i cuchnące jak raca z siarki. Gdy Maria się porusza, żółtopomarańczowa suknia roztacza wokół niej łunę, warstwę zaprawionego żółcią światła. Jest jak Richmond: myśli, że Henryk umiera.
– Jakiż mógłby to być plan, jeśli nie taki, żebyś mogła czerpać zadowolenie z życia jako dobra córka swojego ojca?
– Król zawsze będzie miał moje posłuszeństwo. Ale mam też innego ojca, potężniejszego.
– Wola Ojca Niebieskiego jest często niejasna. Twój ziemski ojciec natomiast swoją wolę przedstawia wyraźnie. Nie czas na zastrzeżenia z twojej strony, Mario. Podpisałaś.
Podnosi wzrok, a jej spojrzenie przepełnia wściekłość. W następnej sekundzie jej oczy znów są pełne łagodnego, beznamiętnego błękitu, jak oczy Henryka.
– Tak, przyłożyłam do tego rękę.
– Chapuys ma rację. Nie mogłem zrobić dla ciebie więcej. Aż dziw, że zdołałem osiągnąć aż tyle. Swoim uporem zraniłaś ojca. Doprowadziłaś do choroby.
– Wierzę. Ja też się rozchorowałam. Kiedy więc wrócę na dwór? Pojadę z tobą już dzisiaj, jeśli mnie zabierzesz. Każ im znaleźć dla mnie wierzchowca. Dotarlibyśmy do Greenwich jeszcze przed zapadnięciem nocy.
– Król jest w White Hall. I trzeba załatwić kilka spraw.
– Oczywiście, ale nie zależy mi na zakwaterowaniu. Mogę nawet dzielić wysuwane łóżko z praczką, jeśli dzięki temu znajdę się bliżej mojego ojca. – Znów przechodzi na drugą stronę, depcząc kawałki szkła. – Wiem, że wydaję ci się słaba. Lady Shelton mówi, że trup ma więcej kolorów. I ma rację. Ale zawsze dobrze jeździłam konno. Potrafię dotrzymać ci tempa, przysięgam.
– Lady Mario, musisz zachować cierpliwość. Król chce być pewien, że wiadomość o zmianie twojej postawy dotrze do wszystkich miejsc, tutaj i za granicą.
– Czyli wszyscy się dowiedzą – mówi Maria. – Rozumiem.
– Niewielu będzie wątpić, czy postąpiłaś słusznie.
– Chapuys powiedział mi o liście Reynolda. To nie ma nic wspólnego ze mną. Nie wiedziałam.
Cromwell myśli: Mogę ci współczuć, nawet jeśli całkiem ci nie wierzę. Głośno mówi:
– Zwolennicy, na których liczysz, Courtenayowie i Pole’owie… Zapomnij o nich. Mówią, że szanują płynącą w twoich żyłach krew, ale faktycznie chodzi im o własną. Och, mogą nawet wyznaczyć jednego ze swoich chłopców, żeby się z tobą ożenił, ale potem będą żądać od ciebie posłuszeństwa, bo żona musi być posłuszna mężowi bez względu na swój status. A gdyby twój ojciec, broń Boże, miał umrzeć, zanim urodzi mu się syn, oni sięgną po koronę i mogą nawet maszerować pod twoim sztandarem, ale z ich łaski nigdy nie będziesz rządzić.
Maria staje tyłem do niego. W świetle słonecznym, które się przesącza przez królewskie herby, przez płową skórę szklanych lwów, Maria podnosi ręce, szarpie się z jedwabnym pątlikiem i po chwili go zdejmuje. Z opuszczoną głową masuje sobie skronie i czoło, potem znów sięga do góry i uwalnia włosy od szpilek.
Cromwell gapi się na nią osłupiały. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek widział, jak kobieta to robi, jeśli nie liczyć jednej sytuacji. Ale nawet wówczas kobiety parające się tą profesją sygnalizowały początek swoich działań, splatając włosy mocniej i upinając je na czubku głowy.
Maria mówi:
– Tak bardzo cierpię, panie Cromwell, dlatego czasem myślę, że Bóg musi mnie kochać. Wybacz mi, nie mogłam znieść ucisku ani chwili dłużej. W głowie mi dudni i bolą mnie zęby. John Shelton mówi, że powinnam kazać je wyrwać, bo wtedy przynajmniej przestaną boleć. Mam flegmę w głowie, a tutaj – dotyka dłonią policzka – opuchliznę wielkości piłki tenisowej.
Jest niewinna i naiwna, myśli Cromwell. Z całą pewnością. Choćby to, jak zapytała Norfolka: „Czy potraktowałbyś mnie jak własną żonę?” i nie rozumiała, dlaczego się śmiał.
– Pani, pozwól sobie pomóc – mówi. – Twoje oczy, twoja głowa, twoje rozumienie, wszystkie części ciebie podniosły bunt; nie mogłaś trawić tego, co zjadłaś, a kiedy spałaś, sen nie przynosił odnowy. Ale teraz obrałaś mądry kierunek, postąpiłaś jak inni, a oni przecież kochają Boga tak samo jak ty i wszyscy się przystosowali, widząc swój obowiązek względem tego królestwa. Z całych sił mówiłaś nie. Teraz powiedziałaś tak. Wybrałaś życie i musisz znaleźć sposób, żeby rozkwitnąć. Czy myślisz, że tylko słabi ludzie słuchają prawa, bo się go boją? Czy wyobrażasz sobie, że słabi ludzie wykonują swój obowiązek, bo nie mają odwagi, żeby postąpić inaczej? Prawda jest zupełnie inna. W posłuszeństwie są siła i spokój. I poczujesz je, pani. Uwierz mi, mówię szczerze. To będzie jak słońce po długiej zimie.
Ona odpowiada:
– Oddałabym wszystko, żeby znów dosiąść konia. Ale nie mam żadnego wierzchowca. Nie pozwalają mi.
– Jak tylko wrócę do Londynu, znajdę dla ciebie konia pod siodło, to będzie pierwsza rzecz, jaką się zajmę. I powiem Johnowi Sheltonowi, że z eskortą możesz jeździć konno, kiedy zechcesz.
– Obawiał się, że zobaczą mnie wieśniacy, uklękną przede mną i nazwą księżniczką.
Jeśli tak się stanie, myśli Cromwell, Shelton będzie wiedział, jak ich poskromić. A raczej mi się nie wydaje, żeby Chapuys mógł wyskoczyć z przydrożnego rowu i uprowadzić cię.
– Mam piękną jabłkowitą klacz w swojej stadninie, bardzo łagodną. Może tu dotrzeć natychmiast.
– Jak ma na imię?
Jej włosy zwisają luźno niczym cienka rdzawa smuga. Pociąga za nie z niecierpliwością. W tej chwili wygląda o połowę młodziej.
– Ma na imię Douceur. Ale możesz je zmienić, jeśli chcesz.
– Nie. Douceur to dobre imię.
Maria upuszcza jedwabną siatkę na stół i patrzy, jak nitki nasiąkają rozlanym winem. Cromwell chce podnieść jedwab, chociaż wie, że nie da się go odratować. Maria mówi:
– Mogę wziąć inną. – Mierzy go wzrokiem; w jej oczach czai się zachłanność. – Twój płaszcz ma ładny odcień błękitu. Podoba mi się ten wzór na tkaninie.
Cromwellowi przypomina się Maria Boleyn: „Podoba mi się twój szary aksamit”. Wydaje się to tak dawno temu, że równie dobrze mogłoby się zdarzyć w innym życiu. Byłem wtedy innym człowiekiem, myśli, pod tym samym płaszczem. Może trochę szczuplejszym. Na pewno bardziej niepewnym.
– Gdy wrócisz na dwór, będziesz miała taki jedwab i adamaszek, jakie sobie tylko zamarzysz. Król rozmawiał ze mną o tym, co zamierza ci podarować.
Maria zasłania usta dłonią. Tłumi jęk, na jej czole rysuje się głęboka zmarszczka. Chwilę później pociąga nosem, a po jej policzkach spływają łzy – ciężkie i zimne jak kamienie przed grobowcem.
Cromwell podchodzi do niej. Spomiędzy jej palców wydobywa się cienki lament, jakby się natknęła na zwłoki. Chwieje się i beczy, on chwyta ją, żeby się nie przewróciła. Drobne kości drżą pod jego dłonią. Otwierają się drzwi. Lady Shelton omiata wzrokiem rozbity kryształ, czerwoną plamę, dziewczynę z potwornie nagą twarzą i odzywa się tak bezpośrednio, jak matka przemawia do córki:
– Mario, przestań wyć. Puść lorda strażnika pieczęci. Włóż pątlik.
Lament Marii milknie. Jej twarz jest pokryta łzami; trzęsie się, jakby miała atak gorączki.
– Nie mogę. Pątlik jest zniszczony. Zawadziłam o stół i rozbiłam dzbanek sir Johna, za co przepraszam, a potem…
– Nieważne – przerywa jej lady Shelton. – Nigdy nie rozumiałam, o co ci chodzi, zapewne więc nie zrozumiem i teraz. – Zbiera rude włosy i stoi, trzymając je w zaciśniętej pięści, jakby chciała wyprowadzić swoją podopieczną na zewnątrz; potem z westchnieniem irytacji puszcza ją. – Zabiorę cię do lady Bryan, żeby cię doprowadziła do porządku. Wydmuchaj sobie nos.
Cromwell słyszy myśli Marii tak, jakby się odbijały echem od ścian komnaty: „Jestem księżniczką Anglii, obiecałeś mi!”.
– Mario – odzywa się do niej – pamiętaj, że ja dotrzymuję obietnic. Masz moje zobowiązanie i szacunek. Na tyle możesz liczyć. Nie więcej.
W jej oczach błyska przerażenie.
– Ale powiedziałeś, że powinnam być… że gdyby coś złego przydarzyło się królowi… że mi pomożesz… Czyż nie to obiecywałeś ambasadorowi?
– Obiecałem mu, co musiałem obiecać – odrzeka. – Sytuacja była krytyczna.
Pociągnięciem za włosy Anna Shelton zapobiega kolejnym pytaniom. Odzywa się do niego nad ramieniem Marii.
– Nie możesz wyjechać, nie zobaczywszy Elżbiety. Lady Bryan nalega.
*
To, co lady Bryan ma im do pokazania, okazuje się roztrzęsioną masą płótna i czerwonych pięści machających na oślep wokół czerwonej paszczy wydającej dzikie wrzaski.
– Chodź, moja damo. – Lady Bryan podnosi dziewczynkę. – Pokaż się panom. Przyjechali cię zobaczyć, żeby przekazać twojemu ojcu, jak się sprawujesz.
Cromwell jest skonsternowany.
– Ona wrzeszczy, jakby zobaczyła biskupa Gardinera.
Rechot Brandona. Cierpki uśmiech Thomasa Howarda.
– Czy powiesz ich lordowskim mościom, że miło ci ich widzieć? – zwraca się do zawiniątka lady Bryan. – Zaśpiewasz im piosenkę?
– Śmiem wątpić – mówi Norfolk.
– Ćwiir-ćwiir-ćwiir, ćwirku, ćwirku – piszczy lady Bryan. – Gdy wróble budują gniazdo na zielonym pagórku… Nie? Nie szkodzi, kochanie. Masz, pogryź sobie to. – Sięga po kółko z kości słoniowej ozdobione zielonymi wstążkami; dziecko chwyta je i wsadza sobie do buzi. – Powoli wyrzynają jej się ząbki.
Suffolk patrzy w dół ze swojej imponującej wysokości.
– Bogu dzięki, że nie szybciej. Bałbym się, że mnie ugryzie.
– Może powinniśmy przyjść w lepszym momencie – proponuje Cromwell.
– Owszem – mruczy Suffolk. – Kiedy stuknie jej trzydziestka. – Ale lubi dzieci, nie może więc się powstrzymać, żeby się nie pochylić i nie zrobić kilku min. Mała dziewczynka wyjmuje z buzi gryzak i dotyka jego brody. Pociera ją, po czym ogląda swoje palce z podejrzliwością.
– Nie jest odlepiana – informuje ją Charles. Dziewczynka kieruje na niego swoje czarne oczy; z powrotem wkłada do buzi gryzak, ale już nie płacze.
– Nigdy nie widziałam, żeby dziecko tak cierpiało – oznajmia lady Bryan. – Przez to czasem jej ustępuję, chociaż może nie powinnam. Sir John pozwala jej siedzieć przy stole, a jest zbyt malutka, żeby się powstrzymać przed tym, czego akurat chce. – Zwraca się do niego: – Panie Cromwell, jak tam twój mały Grzegorz?
– O głowę wyższy ode mnie. Już potrzebuje wina.
– Jak ten czas leci! Wydaje się, że dopiero co przyprowadziłeś go do… nie pamiętam, gdzie wtedy byliśmy.
– W Hartfield.
– Maria mizerniała. – Lady Bryan odwraca się do książąt. – Dopóki nie przyszedł Tomasz Cromwell, nic nie mogliśmy z nią zrobić. Nie potrafiliśmy jej namówić, żeby siadała do wspólnego stołu, ponieważ nie chciała siedzieć niżej niż jej siostra. Elżbieta była wtedy księżniczką. I sir John powiedział: „Zapamiętajcie moje słowa, wystarczy raz ustąpić, a każdy będzie chciał jeść osobno, kucharze zaczną narzekać, a koszty wyniosą więcej, niż mogę sobie pozwolić. Nie, Maria będzie spożywała obiady i kolacje z nami w jadalni albo musi się bez nich obejść”. Ale pan Cromwell kazał medykom zaręczyć honorem, że Maria nie będzie się rozwijać, jeśli co rano nie dostanie czerwonych mięs zaraz po przebudzeniu. Sir John nie mógł jej odmówić śniadania, ponieważ jadamy je każdy osobno. Dostawała więc swoją porcję sarniny, jeśli mieli w spiżarni, albo soloną wołowinę, gdy nie było innego wyjścia.
Suffolk się śmieje.
– Jadła śniadanie jak Robin Hood i jego ludzie, gdy ucztowali w puszczy. Ufam, że dobrze jej to zrobiło.
– Czy teraz Maria znów jest księżniczką? – pyta lady Bryan.
Cromwell odpowiada:
– Jej tytuł pozostaje bez zmian: lady Maria, córka króla.
– A ta dziewczynka – dodaje Norfolk – będzie znana jako lady Bękart, dopóki nie dostaniesz nowych zaleceń.
– Wielki wstyd! – rozpacza lady Bryan. – Kimkolwiek jest, urodziła się jako córka szlachcica, a ja nie mam jak zapewnić jej warunków należnych dla tego stanu. Wszystkie dzieci rosną, panie, także ona. W zeszłym miesiącu wyrosła ze wszystkich ubranek, jakie ma, a sir John mówi, że nie ma pieniędzy ani zaleceń. Łatałyśmy i poprawiałyśmy, ale dalej już się nie da. Potrzebne są ubranka, potrzebne są czepki…
– Pani, czy ja jestem opiekunką do dzieci? – pyta Norfolk. – Powiedz o tym Cromwellowi. Ośmielam się twierdzić, że on zna potrzeby dzieci. Żaden fach nie jest mu obcy. Daj mu trochę batystu oraz igłę, a twoja mała dama będzie ubrana jeszcze przed obiadem.
Książę obraca się na pięcie i wychodzi. Słyszą go na schodach, jak krzyczy do Johna Sheltona, żeby przyprowadził konie.
– Napisz do mnie – mówi Cromwell do lady Bryan i zbiera się, żeby wyjść za Norfolkiem. Nie chce, żeby książę został sam z Marią.
Ale lady Bryan idzie za nim, szczebiocząc:
– Cromwell, rozmawiałam z nią. Jak chciałeś. Moja córka lady Carew też. – Mówi ściszonym głosem. – Zrobiłyśmy to, o co prosiłeś.
– To dobrze.
– Złamałeś jej dumę. To źle.
– To ocaliło jej życie.
– Ale po co?
Cromwell przyśpiesza kroku:
– Przyślij mi listę rzeczy potrzebnych dla dziewczynki.
John Shelton jest na zewnątrz ze stajennymi. Lady Shelton mówi ze śmiechem:
– Nie ma powodu się śpieszyć. Maria pobiegła na górę. Myślałeś, że zechce konferować z twoimi wrogami? Masz ją chyba za zmienną pannicę.
Cromwell zwalnia kroku.
– Książęta nie są moimi wrogami. Wszyscy służymy królowi.
– Zdaje mi się, że zmusiłeś Suffolka do szacunku.
Prawda, przytakuje w duchu. Brandon nie sprawia obecnie żadnych problemów. Odwraca się i bierze ją za rękę, z tyłu jednak słyszy wrzask głośny jak okrzyk łowiecki:
– Cromwell! – To Charles. Stoi na progu z zadartą głową, wskazując do góry. – Cromwell, widzisz to?
Cromwell musi zejść na dół, żeby spojrzeć pod innym kątem. Nad nimi w krwistych promieniach światła wiszą inicjały ściętej Anny umieszczone na błyszczącej tarczy.
– Shelton! – wrzeszczy książę. – Masz HA-HA. Wywal te inicjały, człowieku. Zrób to, dopóki mamy ładną pogodę. – Charles ryczy ze śmiechu. – Powiedz lady Marii, żeby rzucała w nie cegłą.
Służący Mathew jest na zewnątrz, trzyma uzdę jego konia.
– Spokojnie – mówi Cromwell i nie ma na myśli zwierzęcia. Dosiada konia, a chłopak, zagłuszany przez skrzypiące siodło i uprząż, szepcze:
– Zabierz mnie do domu, jeśli możesz, panie.
– Powiem Thurstonowi, że za nim tęsknisz.
Mathew się cofa.
– Bóg z tobą, panie.
Cromwell ściąga wodze. John Shelton staje im na drodze, żeby przeprosić za HA-HA.
– Myślałem, że wszystkie są zdjęte. Co do jednego.
Cromwell odrzeka:
– Nie minął miesiąc, odkąd Gaylon Hone przysłał rachunek za zamek Dover, gdzie umieścił witraże z herbami królowej w prywatnych apartamentach.
– Co takiego? – dziwi się Norfolk. – Królowej, która jest teraz, czy tej drugiej?
– Straconej – odpowiada Cromwell. – Dwieście funtów.
Brandon gwiżdże.
– Paskudnie. Kamień można skuć, drewno spiłować albo przerobić, tynki pomalować, a naszywki odpruć. Ale co zrobić z kształtem, który się kładzie na tobie od świecącego za nim słońca?
Ruszają w drogę. Letni dzień pozwoli im dotrzeć do domu przed zmrokiem.
– To zła wiadomość dla ciebie, Cromwell – mówi Norfolk. – Podejrzewam, że wolałbyś się zatrzymać po drodze. Ale zerkaj do rowu, może zauważysz jakąś dziwkę z rozłożonymi nogami.
Norfolk odjeżdża w przód do swoich ludzi, ale Cromwell i Brandon jadą strzemię w strzemię. W Southwark, mówi Brandon, gdzie jego rodzina ma duży dom, a producenci szkła swoje warsztaty, nieustannie zagraża im ogień buchający, gdy otwierane są piece.
– Wystarczy, że się zajmie trochę słomy – opowiada Brandon. – Szast-prast i cała dzielnica idzie z dymem.
No tak, przy tych temperaturach, myśli Cromwell. Piec kowalski jest niebezpieczny, a kowale zawsze osmaleni i poparzeni, ale nie zdarza się, że giną rozcięci własnymi produktami albo spadają z kościelnych wież codziennie jak szklarze.
Gdy dojeżdżają do drogi na Ware, Thomas Howard zatrzymuje konia i odwraca się w siodle, obserwując ich. Jego brat przyrodni Tom Truth też staje i ogląda się za siebie.
– Zobacz Howardów, jak się gapią – mówi Cromwell. – Chcieliby wiedzieć, o czym rozmawiamy.
A gapią się szklanym wzrokiem, tak się składa.
– Wiesz, Cromwell – kontynuuje książę – że jako chłopak byłem specem od rozbijania szkła? Przypuszczam, że ty też. Chociaż może nie miałeś okazji?
– Tak, milordzie, mieliśmy szkło w Putney.
– Lordzie Norfolk? – krzyczy Charles. – Właśnie mówiłem Cromwellowi, że od lat nie wybiłem żadnego okna.
*
W pierwszym tygodniu lipca król sygnalizuje, że jest gotów spotkać się ze swoją córką. Nie, jeszcze nie po to, żeby sprowadzić ją na swój dwór.
– Ale królowa mnie popędza – mówi. – Pomyślałem, że mógłbyś to zorganizować, ale tak, żebym mógł tylko ją obejrzeć. Żebym mógł ocenić jej uczucia do mnie. Aha, Crumb – dodaje. – Nie chcę jechać nigdzie daleko.
Lekarze co dzień zbierają się na konsylium. Humor króla jest skwaszony przez dokuczający mu ból zranionej nogi. „Obawiałem się przez pewien czas – mówi Butts – że nieczystość zagnieździła się w kości. Co jest w ciele, możemy wypłukać, wyciąć, jeśli musimy. Ale kość musi się naprawić sama. Albo nie”. Młody Richmond miał rację. Zgnilizna sięga głęboko. W przyszłym roku króla może już tu nie być.
*
W domu przy Austin Friars idzie prosto do Mercy Prior.
– Matko, król chce zobaczyć swoją córkę. Pomyślałem, że możemy wykorzystać nasz nowy dom w Hackney.
Pokój matki Lizzie wychodzi na ogród, żeby mogła siedzieć na słońcu, jeśli tylko świeci. Mercy koresponduje z przyjaciółmi. Wielu jest młodszych od niej, niektórzy z nich to uczeni, a niektórzy luteranie. Czasem czyta jej na głos pani Sadler. Helena potrafi już czytać tak biegle, jakby posiadła tę sztukę w dzieciństwie, dobrze też pisze. Dzisiaj jednak Mercy siedzi z Nowym Testamentem – w wersji Tyndale’a. Chociaż nie zawsze potrafi odczytać słowa, lubi mieć tekst pod ręką. Teraz odkłada go i przez chwilę mierzy Cromwella wzrokiem, jakim można by patrzeć na dziecko, żeby sprawdzić, czy się uspokoi.
– Nie ma nowych wiadomości, jak sądzę?
Autor tekstu jej Biblii od roku jest więziony przez cesarza w Vilvoorde, dokąd trafił, gdy został pojmany w Antwerpii. Nie zostało mu wiele czasu. Albo się wyrzeknie swojego dzieła, albo spłonie. Możliwe też, że i wyrzeknie się, i spłonie. Cesarz chce dać przykład innym, aby utrzymać Antwerpię w strachu. Król Anglii nie upomni się o tego swojego poddanego, ponieważ Tyndale opowiedział się przeciwko niemu w sprawie rozwodu. Ktoś, kto jest przeciwko papieżowi, nie musi się opowiadać za Henrykiem. Tyndale konsekwentnie twierdził, tak jak Marcin Luter, że nie kochamy Rzymu ani jego władzy, ale nie można niczego zarzucić małżeństwu króla z Katarzyną, że jest ono ważne i musi trwać.
– Nie możesz nakłonić króla, żeby się za nim wstawił? – pyta Mercy. – Ma teraz nową królową i jest spokojny. Mówisz, że się pogodzi ze swoją córką, a druga strona sporu już odeszła z tego świata.
Katarzyna odeszła i nie odeszła. Jej sprawa trwa w najlepsze zakorzeniona głęboko w kwaśnej ziemi. Mercy dodaje:
– Myślę o Tyndale’u. Czy mógłbyś wydobyć go z tej celi jeszcze przed zimą? Czy to byłoby możliwe?
– Pytasz, czy byłoby to możliwe dla mnie? Myślisz, że mógłbym się podjąć czegoś takiego?
– Ty mógłbyś się podjąć wszystkiego. – Jej słowa nie brzmią jak komplement.
Cromwell ma plan twierdzy Vilvoorde. Wie, gdzie trzymają angielskiego więźnia. Dokąd jednak udałby się Tyndale, gdyby Cromwell go sprowadził do kraju?
– Spodziewam się, że księgi Testamentu niebawem się ukażą po angielsku. Myślę, że Henryk na to pozwoli. To będzie dzieło Tyndale’a, ale nie może nosić jego nazwiska.
– Mam nadzieję, że dożyję – odrzeka Mercy. – Za Tyndale’a obwiniam Tomasza Morusa i kłębowisko jego szpiegów, którzy nadal żyli, gdy Morus umarł. Gdybym wierzyła, że zmarli czują ból, wygrzebałabym go z grobu i wlokła po całym Cheap za krzywdy, które wyrządził ludziom będącym bliżej Boga niż on.
– Błogosławieni cisi – mówi Cromwell.
– Tak mówią. Zresztą widzę, dokąd to może doprowadzić.
Często przychodziło mu do głowy w ciągu tych ostatnich tygodni, że gdyby porównać córkę króla do Tyndale’a i ocenić, które z nich jest bardziej uparte, które z większą zawziętością dąży do samozniszczenia, to szliby łeb w łeb.
– Ale widzisz, ona ustąpiła – tłumaczy Cromwell. – Jeśli sprowadzimy ją do Hackney, król będzie mógł szybko odjechać, jeśli coś pójdzie nie tak.
Od roku Cromwell nadzoruje renowację posiadłości przekazanej królowi przez hrabiego Northumberlandii. Młody Harry Percy ma problemy zdrowotne i poważne długi wobec Korony. Zaproponował w rozliczeniu dom z całą zawartością. Henryk powiedział wtedy: „Może się wprowadzisz, Crumb? Podczas remontu mógłbyś nadzorować robotników. Młody Sadler buduje swój dom po drugiej stronie łąki, w razie potrzeby przekierujesz ludzi”. Król przysłał sezonowaną dębinę z królewskich lasów, Cromwell i Rafe założyli cegielnię zasilaną wodą ze strumyka. Mercy powiedziała: „Zobaczysz, Tomaszu, jak tylko ciężka praca się zakończy, Henryk cię stamtąd wyrzuci”.
Oczywiście, ale przecież dom należy do króla. Cromwell planuje nowy ogród i zwraca się do ambasadorów o sadzonki i nasiona roślin nieuprawianych w Anglii. Światło zaleje stare komnaty. Nie będzie ani żadnych HA-HA, ani potrzeby znoszenia arogancji szklarzy Hone’a: James Nicholson potrafi tyle samo za mniejsze pieniądze. Cromwell obejrzał całą budowę z robotnikami, dokładnie omawiając wszystkie rury i przepusty, pojemność cystern, podziemne cieki, do których można się dowiercić. U siebie przy Austin Friars zaraz na początku zrobił łazienkę, ale z rur cieknie co najwyżej cienka strużka. Kuchnia w Hackney musi mieć zapas zdrowej wody: będzie karmiła króla.
– Pojedziesz tam? – zwraca się do Mercy. – Trzeba przygotować wszystko, żeby królewskie córki mogły przenocować.
– Helena Sadler to zrobi. Ja jestem za stara, żeby się telepać na wieś. A ponieważ żadna z nas nie była nigdy blisko dworu, ona równie dobrze może zgadywać, czego potrzeba. Maria jest tylko człowiekiem, przypuszczam, młodą kobietą taką samą jak wszystkie inne młode kobiety.
Tak, myśli Cromwell, a Joanna królową jak wszystkie inne królowe. Henryk chwalił się nią ambasadorom, pozwalając jej z nimi konwersować. Cromwell jest zaskoczony – wszyscy są zaskoczeni – jej spokojem i opanowaniem. Ale potem Joanna zdaje się zamykać w sobie. Podczas pierwszego tygodnia na cenzurowanym odnajdywała wzrokiem jego albo swoich braci, wypatrując sygnału, co zrobić. Kobiety wokół niej nadal nerwowo drżą przy każdej gafie. Francis Bryan mówi: „Czego się spodziewasz, Tomaszu? Minęło ledwie kilka tygodni, odkąd je wszystkie przesłuchiwałeś, jedną po drugiej, aż się biedaczki peszyły, opowiadając te swoje mierne historyjki. Potrzebują czasu, żeby zapomnieć o strachu”.
*
Nadchodzi wreszcie ten dzień. Helena ma w ręku listę. Meble Harry’ego Percy’ego są jeszcze w pokrowcach, które chroniły je przed pyłem zaprawy tynkarskiej i zapachem świeżej farby. W głównej sypialni herb hrabiego odpruto od niebieskiego baldachimu przy łożu i złotego sukna zasłon. Narzuta ze złotego adamaszku i niebieskiego aksamitu też została po poprzednim właścicielu; pod nią czekają warstwy nowej pościeli z gęstej białej wełny. Tego ranka Cromwell się obudził, myśląc o Tyndale’u przebywającym w zagrzybionej od wilgoci izbie. Jeśli kat go nie zabije, to kolejna zima na pewno. W Antwerpii kartki z wydrukowanym tekstem Ewangelii ludzie wsuwają między fałdy bel materiałów, żeby ukryć biel wśród bieli. Otulony ciepłym komfortem Bóg szepcze w każdym zawiniątku. Jego słowo żegluje przez morze, zostaje wyładowane we wschodnich portach i do Londynu podróżuje na wozie. Cromwell notuje w pamięci: Tyndale, porozmawiać z Henrykiem, spróbować raz jeszcze.
Zgodnie z jego rekomendacją do użytku lady Marii oddany zostaje najcieplejszy pokój w całym domu. Wielkie puchowe łoże czeka gotowe: płowy aksamitny baldachim, poduszki z rudobrunatnego aksamitu i wzorzystej szarej satyny. „To mogłoby być łoże małżeńskie”, mówi Helena. Cromwell widzi, jaką przyjemność jej to daje, biednej dziewczynie wychowanej w trudnych warunkach, gdy może się zajmować pięknymi przedmiotami i komenderować brygadą poduszek. Helena relacjonuje:
– Przeniosłam na galerię duże purpurowe krzesło dla króla. Muszę znaleźć niższe dla królowej. Mam też małe tapicerowane złotym brokatem krzesło dla lady Marii. Mówią, że jest drobna i nie ma nawyków. – Waha się. – Czy w ogóle ją zobaczę?
Helena jest żoną człowieka, który służy w prywatnym apartamencie królewskim, jest blisko monarchy, dlaczego więc nie miałaby dygnąć przed jego córką? Ale panują zwyczaje i ona nie zamierza ich łamać.
– Gdy będziesz ich prowadził na kolację, stanę razem ze służbą. Nie zabieraj mnie stamtąd, to by mi się nie podobało.
Tę rozmowę prowadzą w galerii. Helena spogląda na tapiserię, na wąskie białe kończyny biegnących postaci i dziewicę z kaskadą włosów.
– Nie mam pojęcia, kim są ci ludzie.
To historia o Atlancie i pechowym początku jej życia.
– Też była królewską córką – wyjaśnia Cromwell.
– I?
Królewska córka nie może po prostu żyć w spokoju. Zawsze jest jakieś „i” albo jakieś „ale”.
– Ale król chciał mieć syna. Gdy więc narodziła się córka, zostawił ją na śmierć u zbocza góry.
– Niewinne maleństwo? – Helena jest zszokowana.
– To się działo dawno temu w Arkadii – kontynuuje Cromwell. – Dziewczynka została uratowana przez dobry los, gdy przechodząca obok niedźwiedzica nakarmiła ją swoim mlekiem.
– Ach, rozumiem. To bajka. Co było potem?
– Wyrosła na łowczynię. Mieszkała w lasach. Przysięgła sobie, że zachowa dziewictwo.
– Po co to zrobiła?
– Myślę, że w ofierze dla bogów. To się działo przed papieżami. Przed Chrystusem. W tamtych czasach każdy miał swojego małego boga.
Hałas na dziedzińcu wabi ich do okna. Przybywa Thurston. Obsługa kuchni jest przygotowana na jego przyjazd. Angielskie lato wymaga, żeby samemu zabłysnąć, bo na słońce liczyć nie można. Thurston osobiście się zajmie słodkimi szczegółami: galaretką z wody różanej, kremem śmietankowym z gałką muszkatołową i cynamonem, tartą mleczno-cytrynową z rodzynkami.
*
Król przybywa w bieli i złocie, królowa w bieli i srebrze.
– Dzisiaj lepiej – oznajmia król, mając na myśli siebie. Nie śpiesząc się na spotkanie ze swoją córką albo tylko chcąc sprawić takie wrażenie, podąża do ogrodu z Rafe’em Sadlerem u boku i podziwia nowe nasadzenia. – Spędzę tu tydzień. Może pod koniec tego lata.
To możesz się zbierać, myśli Cromwell. Rafe łapie jego spojrzenie.
– Odwiedzę cię, Sadler – obiecuje król. – Pan Sadler mieszka dalej przy tej drodze – zwraca się do Joanny. – Czy wiedziałaś, że się ożenił z żebraczką?
– Nie – odpowiada Joanna, niczego więcej nie dodając.
– Przyszła pod bramę domu lorda Cromwella. Miała dwoje małych dzieci uwieszonych przy spódnicy i żadnych środków do życia. Ale Cromwell uznał, że jest uczciwa, i przyjął ją do siebie. – Henryk ekscytuje się własną opowieścią; ma rumieńce na twarzy, miłe maniery, łaskawe obejście i błysk w oku, którego nie miał od tygodni. – Pan Sadler, widząc ją piękniejącą z dnia na dzień, oddał jej swoje serce i mimo braku fortuny wziął ją za żonę.
Reakcja Joanny jest niewystarczająca, a przynajmniej tak uważa król.
– Czyż nie było to wielkie miłosierdzie? – nalega król. – Mężczyzna, który mógł się ożenić dla własnej korzyści, wybrał kobietę niskiego stanu tylko dla zalet, które w niej dostrzegał. – Joanna mruczy coś w odpowiedzi, król się pochyla, żeby ją usłyszeć. – Och tak, podejrzewam, że byli wspaniale obgadywani. Cromwell, czy rodzina Sadlera nie była na niego zła? Ale Cromwell wstawił się za nimi. Powiedział, że nic nie może stanąć na drodze prawdziwej miłości. I wiesz co? – Król ujmuje dłoń Joanny, żeby ją ucałować. – Cromwell miał rację.
*
Pada sygnał, nadszedł ten moment. Król promienieje.
– Długo czekaliśmy na ten dzień. Możesz ją do nas przyprowadzić, Cromwell. – Zwraca się do Rafe’a. – Lord Cromwell postępował wobec mojej córki z taką wielką czułością i troską, jakby był moim krewnym. – Król wydaje się zdumiony swoimi słowami. – Którym oczywiście być nie może. Ale chcę go nagrodzić. Jego i cały jego dom. Lady Shelton, czy zechcesz mu towarzyszyć?
Lady Shelton przyjechała z Hertfordshire w jednym powozie z Marią, wraz z kufrem jej nowych sukien. Gdy wchodzą razem na górę, mówi:
– Król jakby zrobił się pogodniejszy. Można by nawet pomyśleć, że Joanna przekazała mu dobrą nowinę, choć na to chyba jeszcze za wcześnie.
– Niektóre kobiety zdają się wiedzieć o tym od chwili poczęcia.
– Gdy chodzi o króla, nikt by nie ryzykował pomyłki.
Na szczycie schodów Cromwell się zatrzymuje.
– W jakim ona jest nastroju?
– Milczącym.
– Żółtopomarańczowa suknia?
– Usunięta tak samo starannie jak imię papieża.
– I nigdy nie wróci.
– Została przerobiona na poduszkę i przekazana dla niemowlęcia. Możemy oczekiwać, że lady Elżbieta się z nią rozprawi, gdy w końcu jej się wyrżną ząbki. Ale przede wszystkim muszę się przyznać, że to moja wina. Król dobrze ją zaopatrzył w stroje żałobne po śmierci matki, nie skąpił. Ale pomyślałam, że wasza lordowska mość nie będziesz chciał widzieć jej w czerni.
Trzydzieści dwa jardy czarnego aksamitu za trzydzieści funtów i osiem szylingów. Czterdzieści dwa szylingi i osiem pensów dla nowego mistrza cechu krawieckiego za uszycie. Czternaście jardów czarnej satyny za sześć funtów i sześć szylingów. Trzynaście jardów czarnego aksamitu na strój nocny plus tafta na podszewkę. Dziewięćdziesiąt błamów z czarnych wiewiórek. Do tego tuniki, koszula, partlety, rękawy i dodatki: sto siedemdziesiąt dwa funty, szesnaście szylingów i sześć pensów łącznie na rachunek króla. Teraz zacznie nosić jaśniejsze kolory. Każdego dnia od ostatniej wizyty Cromwella, a raczej odkąd król zasygnalizował, że jest zadowolony, całe wozy darów wyruszyły w drogę z Bishopsgate. Cromwell rozmawiał z włoskimi kupcami bławatnymi i z Hansem o oprawie pięknego szmaragdu, z którego ma powstać wisior z perłami. Futra Katarzyny zostaną przejrzane i jeśli król uzna za stosowne, przekazane Marii przed nadchodzącą zimą.
Tyndale, myśli znowu. Muszę pamiętać o nadchodzącej zimie.
*
Maria podnosi wzrok na jego przybycie. Patrzy mu w oczy. Jest z nią piękna Elżbieta Carew, ona jednak na niego nie spogląda. Jeszcze jedna dama klęczy, poprawiając rąbek sukni Marii. To Małgorzata Douglas, rudowłosa siostrzenica króla.
– Lady Małgorzata jest tutaj – komunikuje Maria, jakby sam nie mógł jej zauważyć. – Król uznał… że to powinno być rodzinne spotkanie…
Ilekroć cię widzę, Małgorzato, jesteś na kolanach, myśli Cromwell. Podaje jej rękę, ona jednak ignoruje ten gest, podrywa się, rusza do okna i wpatruje się w ogród. Żona Carew musi teraz sama się martwić o tren sukni Marii.
– Pani, czy jesteś gotowa? – pyta Cromwell.
Małgorzata niesie tren. Gdy wychodzi za Marią kroczącą sztywno i niepewnie w nowej szkarłatno-czarnej sukni, Cromwell wstrzymuje lady Carew gestem ręki.
– Dziękuję – mówi.
– Za co?
– Za pomoc w ocaleniu jej.
– Nie miałam wyboru. Kazano mi.
Kobiety, klatki schodowe, słowa szeptane za dłonią: ciekawe, czy słudzy cesarza też muszą tak pracować, zastanawia się. Należy wstrzymać oddech, gdy Maria z trudem pokonuje każdy stopień schodów. Córka króla Anglii, dziecko królowej Szkocji: takie momenty wyglądają jak dzieło jakiegoś rzemieślnika, który je planuje, by potem uwiecznić na tkaninie albo w kwiatach. Maria się ogląda, jakby chciała sprawdzić, czy on za nią podąża. Wydaje się sterować nią z tyłu pomrukami i cmoknięciami niczym powozem. Gdy Maria się zatrzymuje, lady Małgorzata także przystaje. A jeśli Maria wpadnie w panikę? Jeśli w ostatnim momencie pomyśli, że mimo wszystko nie może tego zrobić? „Ja jednak – szepcze Cromwell do lady Shelton – martwię się nie o to, że zmieni zdanie, ale że się potknie o własne nogi i runie przed swoim ojcem jak długa”.
– Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe – wzdycha lady Shelton. – Moim zdaniem jaśniejszy kolor lepiej by wyglądał przy jej karnacji, ale życzyła sobie wyglądać po królewsku. O co chodzi z młodą Szkotką? Nie lubi cię?
– Bywa – odpowiada.
Nie powiadomiono ich wcześniej, że pojawią się trzy damy z królewskim statusem: Maria, królowa i Małgorzata Douglas. Spodziewali się, że królowa przywiezie swoje zwykłe damy dworu. Ale jeszcze nim goście zsiedli z koni, Cromwell krzyknął na Helenę, która natychmiast gdzieś pobiegła. Wróciła niebawem: „Przyniosła poduszki z czerwonymi lametami”, relacjonuje. „Potem kazała rozłożyć chodnik. I zawiesić historię Eneasza, a w każdym razie Rafe mówił, że to Eneasz”. Cromwell pomyślał: Mam nadzieję, że Dydony nie trawią płomienie.
Na dole schodów Maria zatrzymuje się gwałtownie.
– Lordzie Cromwell?
Małgorzata robi długi, pełen wściekłości wydech.
– Pani, król czeka.
– Zapomniałam ci podziękować za jabłkowitą. Bardzo łagodne stworzenie, jak obiecałeś. – Zwraca się do Małgorzaty: – Lord Cromwell przysłał mi pięknego wierzchowca ze swojej stadniny. Nic nie sprawiło mi większej przyjemności. Nie jeździłam konno od pięciu lat, a to duża ulga dla mojego zdrowia.
– Naprawdę lepiej wygląda – potwierdza lady Shelton. – Jej policzki nabrały kolorów.
– Miała na imię Douceur – dodaje Maria. – To dobre imię, ale nadałam jej nowe. Teraz ma na imię Owoc Granatu. To był herb mojej matki.
Lady Shelton zamyka oczy, jakby w bólu. Maria staje w progu. Poprawia suknię. Drzwi się otwierają. Król i królowa wciąż stoją pod światło: złote słońce i srebrny księżyc. Maria spazmatycznie nabiera powietrza. Cromwell staje za nią, bo co innego miałby zrobić?
*
Tamtego wieczoru król go zwalnia, może więc spędzić czas z rodziną. Wcześnie udadzą się na spoczynek i nie będzie żadnych rozmów o polityce ani żadnego podpisywania dokumentów. Helena mówi:
– Jesteś wykończony, panie. Nie przeszedłbyś się kawałek i nie posiedział godzinkę u nas w altanie? Grzegorz i pan Richard już tam są.
Wieczór opada łagodnie jak gołębica. Gdy nasze wnuki albo wnuki ludzi w innych krajach, odległych od tych znikających w mroku pól i od blasku robaczków świętojańskich, zabiorą się za pisanie kroniki tych rządów, zdadzą się na własną wyobraźnię, relacjonując spotkanie króla z jego córką: mowy, które ci dwoje do siebie wygłosili, ich wzajemne uprzejmości, obietnice, błogosławieństwa. Skoro bowiem nie widzieli na własne oczy, nie mogli odnotować chwiejnego ukłonu lady Marii ani rumieńców na twarzy króla, gdy podchodził, żeby ją podnieść; pociągania nosem i kwilenia, z jakim ściskała biało-złotą tkaninę jego stroju; gwałtownych wdechów, łkania i łamiącego się głosu, jakim on wypowiadał do niej czułe słowa, ani gorących łez, które płynęły z jego oczu. Królowa Joanna stała w milczeniu, z suchymi oczami, aż przyszła jej do głowy pewna myśl i zsunęła z palca pierścień: „Masz, noś go”. Kwilenie Marii ustaje. Cromwellowi przypomina się lady Bryan oferująca gryzaczek lady Bękart.
– Och! – Maria bawi się pierścieniem i omal go nie upuszcza. To olbrzymi brylant, który zatrzymuje światło popołudnia w lodowatobiałym uścisku. Małgorzata Douglas chwyta dłoń Marii i wsuwa klejnot na jej palec.
– Za duży! – Pogrąża się w smutku.
– Można poprawić. – Król wyciąga otwartą dłoń. Klejnot znika w kieszeni. – Jakaś ty szczodra, najdroższa – zwraca się do Joanny. On, Cromwell, dostrzega błysk w oku króla, gdy Henryk kalkuluje wartość kamienia.
– Jesteś uprzejma, pani – mówi Maria do królowej. – Życzę ci wyłącznie tego, co przynosi pociechę. Mam nadzieję, że niebawem urodzisz. Co dzień będę się za to modliła. Traktuję cię teraz jak własną matkę. Jakby Bóg tak zarządził.
– Ale… – zaczyna królowa. Z zaniepokojeniem daje znak mężowi, żeby pochylił głowę, szepcze do niego. Po chwili król odzywa się z uśmiechem:
– Królowa mówi, że trudno byłoby tak zarządzić nawet samemu Bogu, bo jest od ciebie starsza zaledwie o siedem lat.
Maria wpatruje się w królową.
– Powiedz jej, że to wyraz mojego szacunku, ustalona forma, gdy się komuś dobrze życzy. Jej królewska mość nie powinna…
– Ona rozumie, prawda, ukochana? – Henryk uśmiecha się do Joanny. – Wejdziemy?
Służba czeka na kolanach, aż członkowie rodziny królewskiej przejdą. Nagle wpada Helena, roztaczając zapach cytryn, których połówki niesie na srebrnej tacy. Widząc, że wybrała zły moment, cofa się i składa głęboki ukłon. Joanna z roztargnieniem się uśmiecha do Heleny. Maria zdaje się jej nie zauważać, ale też się o nią nie potyka. Król zwalnia kroku i jakby chciał coś powiedzieć, ale potem się odwraca i widzi, jak jego żona i córka stoją naprzeciwko siebie w drzwiach.
– Nie wejdę przed tobą – oznajmia Joanna.
– Pani, jesteś królową, musisz iść pierwsza.
Joanna wyciąga rękę, nagą bez brylantu. Jego blask, ukryty w kieszeni, oświetla teraz królewski brzuch.
– Wejdźmy jak siostry, obydwie – proponuje Joanna. – Żadna pierwsza.
Henryk promienieje z przyjemności.
– Czyż ona sama nie jest klejnotem? Czyż nie jest, Cromwell? Chodźcie, moje anioły. Poprośmy Boga, żeby błogosławił nasz posiłek i dobre stosunki między wami, a ja się modlę, żeby nigdy nie osłabły.
Później jednak, gdy wybrzmiały słowa modlitwy i król umył ręce w marmurowej misce, i podano naczynia, a on zjadł karczochy i oznajmił, że lubi je najbardziej na tym świecie, zamilkł i zdaje się nad czymś zastanawiać. W końcu wykrzykuje:
– Sadler, czy to jest twoja żona? Ta, która się kłaniała, gdy wchodziliśmy? – Chichocze. – Myślę, że gdyby przyszła żebrać pod moją bramą, też bym się z nią ożenił. Widzę, że to nie było miłosierdzie. Takie oczy! Takie usta! – Zerka na Joannę. – I już dała Sadlerowi syna.
Joanna ani nie widzi, ani nie słyszy. Spokojnie konsumuje pasztecik z pstrągiem, a rozrzucone wokół niej plasterki ogórka wyglądają jak zielone półksiężyce. Siedzi jakby zainspirowana przez dobrą Katarzynę. Gdyby na jej miejscu siedziała ta druga, śmiałaby się głośno, a po cichu umyślała jakąś cierpką zemstę.
*
W altanie Rafe pyta:
– Owoc Granatu? – Wydaje jęk. – Powinienem się domyślić, skoro wszystko szło tak dobrze.
Na stole pojawiają się truskawki i maliny. Przychodzi Wriothesley ramię w ramię z Richardem Riche’em. Siadają w altanie. Dzbany z białym winem chłodzą się w wiadrze zimnej wody na ziemi. Cromwell myśli: Gdyby była tu Maria, na pewno by się o nie potknęła.
Kielich Rafe’a jest ozdobiony wizerunkami uczniów Chrystusa.
– Mam nadzieję, że to nie jest ostatnia wieczerza – oznajmia Rafe. – Piję twoje zdrowie, panie.
Cromwell rozpoznaje Świętego Mateusza, poborcę podatkowego. Podnosi świętego i wygłasza toast kupców toskańskich: W imię Boga i zysku.
Czuje, że ciężar całego dnia go przytłacza. Słucha melodii głosów biesiadników, pozwalając myślom płynąć swobodnie. Przypomina sobie, że ma skrzydła, a raczej przechwalał się, że ma, w rozmowie z Francisem Bryanem. Ikar, gdy skrzydła mu się stopiły, bezdźwięcznie osunął się w powietrzu i wpadł do wody; zatonął z cichym pluskiem, a pióra unosiły się na powierzchni płaskiego morza wśród tłustych plam. Dlaczego za upadek winimy Dedala i pamiętamy tylko o jego błędach? Wynalazł piłę, topór i pion. Zbudował labirynt kreteński.
Cromwell ocyka się z zamyślenia: z domu dobiega płacz dziecka. Helena podskakuje.
– Mały Tomasz. Okno w jego pokoju jest otwarte. Na nocne powietrze!
Patrzą w stronę domu; pojawia się twarz niani, zamyka się okiennica i wycie ustaje. Rafe wyciąga rękę.
– Kochanie, uspokój się. Ma dostateczną opiekę.
Chcą, żeby została z nimi w ogrodzie, jej piękno jest jak dar. Helena siada, ale mówi:
– Czasem bolą mnie piersi, gdy płacze, chociaż już go odstawiłam. Dziewczynki karmiłam sama. Dzieci, które miałam wcześniej. Ale teraz jestem damą. Więc tak.
Uśmiechają się: wszyscy są ojcami oprócz Grzegorza. Ale Cromwell już przemyśliwa, jak z korzyścią go ożenić.
Riche podnosi Świętego Łukasza. Nie potrafi na długo się oderwać od bieżących spraw.
– Za sukces, który odniosłeś, panie. – Pije. – Mimo że było już niebezpiecznie.
Grzegorz mówi:
– Zanim mój ojciec wypuścił na wolność naszego przyjaciela Wyatta, ten wyrwał sobie z głowy tę resztkę włosów, która jeszcze mu została. Nie od razu pokazuje swoją siłę.
– I dobrze – ocenia Riche. – Ponieważ ją ma. Panie, Christopher Hales został dziś zaprzysiężony jako przewodniczący Sądu Kanclerskiego z tytułem Master of the Rolls. Pyta, czy zamierzasz zwolnić gmach sądowy.
Cromwell nie zamierza się wynosić. Chancery Lane jest dogodnie położone względem Whitehallu.
– Powiedz Halesowi, że ulokujemy go gdzieś indziej.
– Żałujcie, że nie słyszeliście króla, gdy mówił, ile zawdzięcza naszemu panu – odzywa się Rafe. – Powiedział: lord Cromwell nie mógłby więcej dla mnie znaczyć, gdyby był moim krewnym.
– Potem sobie przypomniał o moim niskim pochodzeniu – dodaje ze śmiechem Cromwell. – Gdyby nie ono, bardzo chciałby być ze mną spokrewniony. – Rozgląda się po ich twarzach. Czekają. Pamięta, co powiedział Wyatt o niebezpieczeństwie wybuchania usprawiedliwieniami. – Bóg wie, że działałbym szybciej – dodaje. – Ale musiałem pozwolić Marii samej dojść do miejsca, w którym chcieliśmy ją umieścić. Sam byłeś świadkiem, Riche, jak król wyrzucił Fitzwilliama ze swojej rady…
– Zdaje mi się, że to ty go wyrzuciłeś, panie.
– Możesz mi wierzyć, że postąpiłem słusznie. – Trudno mi było iść z powrotem, myśli, z łańcuchem Fitzwilliama w ręku. Czułem podmuch na karku, miałem wrażenie, że moja głowa się unosi. Mógłbym iść i iść. Jak Jezus szedł po wodzie. Albo rozłożyć skrzydła.
Wriothesley dotyka jego ramienia.
– Panie, twoi przyjaciele pragną ci przekazać… upoważnili mnie, żebym ci przekazał, że mają nadzieję, iż nie straciłeś z powodu życzliwości, którą okazywałeś córce króla. Bo choć z jednej strony to błogosławione dzieło pogodzić ojca z córką i przywołać nieposłuszne dziecko do należytego posłuszeństwa, to…
– Per Risley, zjedz truskawkę – wpada mu w słowo Rafe.
– …jednak z drugiej strony nie mamy powodu przypuszczać, że spotka się ono ze stosowną wdzięcznością. Miejmy nadzieję, że nie masz powodu żałować swojej dobroci względem niej.
– Gardiner będzie wściekły – odpowiada Cromwell. – Uzna, że odniosłem przy tym jakieś niecne korzyści.
– Bo odniosłeś – wtrąca Helena. – Maria oczu od ciebie nie odrywa.
– Ale nie dlatego – odpiera. Ogląda mnie, jak się ogląda jakąś rzadką bestię, myśli. Co może zrobić, jeśli zrobi? – Obiecałem Katarzynie, że się nią zaopiekuję.
– Co? – Rafe jest zszokowany. – Kiedy? Kiedy złożyłeś tę obietnicę?
– Gdy pojechałem do Kimbolton. Podczas choroby Katarzyny.
– I zległeś wtedy z tą kobietą w… – Grzegorz urywa. – Przepraszam.
– W gospodzie. Tak. Ale nie kazałem otruć jej męża. Ani nie wynalazłem nowego przestępstwa, za które kazałem go powiesić.
– Nikt nie uważa, że tak uczyniłeś – łagodzi Riche.
– Owszem, biskup Gardiner. – Śmieje się. – Nigdy potem nie widziałem tej kobiety.
Ale ją pamiętam, myśli: śpiewającą na schodach o brzasku. Pamiętam komnatę na zamku, aurę choroby i Katarzynę skuloną pod peleryną z gronostajów: na jej twarzy malowało się to, co już wycierpiała, i świadomość tego, co jeszcze wycierpi w nadchodzących tygodniach. Nic dziwnego, że się nie lękała topora. Tamtego dnia Katarzyna nazwała go niegodziwcem. Pamięta młodą kobietę wymykającą się z urynałem. Dziś wie, że to była Bess Darrell. Katarzyna spytała: „Panie Cromwell, czy nadal przyjmujesz sakramenty? W jakim języku się spowiadasz? A może wcale nie przystępujesz do spowiedzi?”.
Co jej odpowiedział? Nie pamięta. Być może odparł, że musiałby się spowiadać, gdyby czegokolwiek żałował, ale rzadko czegoś żałuje. Odwrócił się do wyjścia, ale usłyszał: „Panie sekretarzu, jeszcze chwila”.
Pomyślał, że zawsze jest tak samo: dopiero gdy się ruszy w stronę drzwi, jakby pokazując, że się straciło zainteresowanie, więzień przyznaje się do winy, proponuje układ albo ujawnia nazwisko, na które się czekało. Katarzyna kontynuowała:
– Pamiętasz nasze spotkanie w Windsorze? – Mówiła niezachwianym głosem. – Tego dnia, kiedy król mnie zostawił?
Łabędzie na rzece ogłuszone upałem, zwisające gałęzie drzew, ogary na dziedzińcu grające swoją psią muzykę, dopóki ich donośne jak dzwon szczekanie nie ucichnie w oddali, sznur wspaniałych jeźdźców ciągnący się przez łąki i królowa klęcząca na modlitwie w popołudniowym świetle, i król, który wyruszył na polowanie, żeby nigdy do niej nie wrócić.
– Pamiętam – odpowiedział. – Twoja córka była chora. Posadziłem ją. Nie chciałem, żeby zemdlała i roztrzaskała głowę.
– Myślisz, że jestem złą matką.
– Tak.
– Ale mimo to uważam cię za mojego przyjaciela.
Spojrzał na nią zaskoczony. Z wysiłkiem, zaciskając palce na poręczach krzesła, wdowa wstała. Gronostaje zsunęły się na podłogę, obwąchując się nawzajem, zwijając się u jej stóp w miękką dziką stertę.
– Ja umieram, jak widzisz, Cromwell. Gdy nadejdzie mój czas, wówczas nie będę już mogła jej chronić. Nie pozwól im skrzywdzić księżniczki Marii. Polecam ją twojej opiece.
Nie czekała na jego odpowiedź. Skinęła mu głową: możesz odejść. Czuł zapach skórzanych opraw jej książek, zastałego potu z jej pościeli. Ukłonił się na pożegnanie: „Pani”. Dziesięć minut później był już w drodze. Dojechał aż tutaj, do końca tego przedsięwzięcia, do miejsca, gdzie się dotrzymuje obietnic.
Grzegorz pyta:
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Było mi jej żal. – Umierającej kobiety w obcym kraju.
Wiesz, kim jestem. Z pewnością już wiesz. Henry Wyatt powiedział mi: „Opiekuj się moim synem, nie pozwól, żeby sam się zniszczył”. Dotrzymałem obietnicy, choć w tym celu musiałem go zamknąć. Za czasów kardynała nazywali mnie psem rzeźnika. Pies rzeźnika jest silny i nie wisi na nim skóra. Ja właśnie taki jestem. I jestem dobrym psem. Każ mi czegoś pilnować, a na pewno to zrobię.
Richard Cromwell mówi:
– Nie mogłeś przecież wiedzieć, panie, o co prosi Katarzyna.
Na tym polega obietnica, myśli. Nie miałaby żadnej wartości, gdybyśmy znali jej koszt w chwili składania.
– No i zachowałeś to dla siebie – dodaje Rafe.
– Od kiedy jestem otwartą księgą?
– Nie wydaje mi się, że to był dobry pomysł – stwierdza Grzegorz.
– Niby co, nie wydaje ci się, że to był dobry pomysł, żeby powstrzymać króla przed zabiciem własnej córki?
Odzywa się Richard Riche:
– Powiedz mi, panie, bo bardzo mnie ciekawi, jak daleko sięga twoja opieka nad nią? Gdyby otwarcie się zbuntowała przeciwko królowi, co byś wtedy zrobił?
Richard Cromwell odpowiada za niego:
– Mój wuj jest zaprzysiężonym członkiem królewskiej rady. Obietnica, którą złożył Katarzynie, była złożona… nie chcę użyć słowa pochopnie, ale nie była to uroczysta przysięga. Nie mogłaby go wiązać, gdyby nastąpił jakikolwiek konflikt z interesami króla.
Cromwell milczy. Chapuys miał rację: można negocjować z żywymi, ale zmarli nie zmieniają ustalonych warunków. Nagiąłem się, myśli. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego pochyliłem kark?
Riche pyta:
– Czy Maria wie o tym… jak by to nazwać… o tym przedsięwzięciu?
– Nikt nie wie, wyjąwszy mnie i wdowę Katarzynę. Do dzisiaj nikomu o tym nie mówiłem.
Riche:
– Lepiej, żeby ta historia nie trafiła nigdzie dalej. Zostawimy ją tutaj, w mroku.
Cromwell się uśmiecha. Chyba nic nie jest jasne, o czym się mówi w ogrodzie w taki wieczór. W Arkadii.
Richard Cromwell podnosi głowę.
– Nie próbuj robić z tego brudnego sekretu, Riche. To był dobry uczynek. Nic więcej.
– Oto i Christophe – oznajmia Rafe. Et in Arcadia ego.
Potężna sylwetka Christophe’a zasłania ostatnie promienie słońca.
– Przyszedł Chapuys. Powiedziałem mu, żeby został w domu, dopóki nie sprawdzę, czy mój pan życzy sobie jego towarzystwa.
– Mam nadzieję, że sformułowałeś to uprzejmiej – stwierdza Rafe. Wstaje z miejsca.
– Przyprowadzę go – oferuje się Grzegorz.
Jego syn zauważył, że Rafe potrzebuje trochę czasu, żeby przybrać odpowiednią minę. Rafe zdejmuje kapelusz i przygładza włosy.
– Teraz wyglądasz lepiej – mówi mu. – Ale nie szczęśliwiej.
Rafe odrzeka:
– Naprawdę Maria mnie zszokowała, gdy pojawiłem się w Hunsdon z papierami do podpisania dla niej. Zbiegła na dół tak po prostu. Nigdy nie widziałem, by szlachetnie urodzona kobieta chodziła bez butów, chyba że wybuchł pożar. Gdy wyrwała list z mojej dłoni, pomyślałem najpierw, że chce go porwać na kawałki. Potem odeszła z wrzaskiem, trzymając list, jakby zawierał mapę prowadzącą do zakopanego skarbu.
– Tym skarbem było jej życie – zauważa Cromwell.
– Nie ręczyłbym za wartość tej damy – mówi Riche. – Obawiam się, że może być fałszywą monetą.
Helena podnosi głowę.
– Uciszcie się. Idzie nasz gość.
Grzegorz ją uspokaja:
– On nie rozumie po angielsku.
– Naprawdę? – dziwi się Helena.
Obserwują, jak ambasador ostrożnie stąpa po trawie, migotliwy niczym robaczek świętojański w czerni i złocie.
– Skorzystałem ze sposobności, żeby się przywitać – oznajmia. – Panie Sadler, jakże jestem szczęśliwy, widząc pana z rodziną. Jakże pięknie wygląda twój ogród. Powinieneś posadzić winorośl i puścić po treliażu jak Cremuel w Canonbury. – Ujmuje dłoń Heleny. – Madame, nie władasz francuskim, a ja angielskim. Nawet jednak gdybym opanował twoją mowę, to słowa są zbędne, bo na taki piękny kwiat wystarczy tylko patrzeć. – Obraca się na pięcie. – A więc, Cremuel, przetrwaliśmy dies irae. I wszyscy twoi chłopcy są tutaj. Możemy chyba sobie pogratulować. Wieści już do mnie dotarły. Ponoć król dał swojej córce tysiąc koron, nie mówiąc o pierścieniu z brylantem wartym drugie tyle, i mocne gwarancje na przyszłość. I powiem wam, panowie, że skoro Cremuel potrafi ułagodzić lady Marię, to spodziewam się niebawem zobaczyć, jak schodzi do piekieł, przyprowadza stamtąd Szatana i nakłania go, żeby uścisnął dłoń Gabrielowi. Nie próbuję w ten sposób porównać młodej damy do diabła, rozumiecie. Ale Cremuel ma rację, wyrzucając jej, że jest najbardziej upartą kobietą na świecie.
Aha, myśli Cromwell. Pokazała ci bilet doux, który jej wysłałem. Obejmują się na powitanie. Cromwell uważa, żeby nie zmiażdżyć kości ambasadorowi. Chapuys rozgląda się z uśmiechem.
– Przyjaciele, niech to będzie nowa era zgody. Nikt nie chce kolejnej martwej niewiasty ani wojny. Wasz książę nie może sobie na nią pozwolić, a mój jest miłośnikiem pokoju. Zawsze powtarzam, że wojny zaczynają się dzięki człowiekowi, ale kończą dzięki Bogu. Cóż za piękna altana. – Wstrząsa nim dreszcz. – Wybaczcie mi. To wilgoć. Może weszlibyśmy do środka?
– Cóż za ułomny klimat – stwierdza Rafe.
– Niestety! – przytakuje ambasador. Podąża za Rafe’em w kierunku domu. – Gdy się było w Italii, to…
Helena zbiera uczniów Jezusa.
– Christophe, możesz je zabrać, ale uważaj na Świętego Łukasza. Chyba jest wyszczerbiony. Richard Riche musiał go nadgryźć. Będę go używać do kwiatów.
– Chapuys patrzy na ciebie z pożądaniem – zwraca się do niej Christophe. – Mówi: „Gdy patrzę na panią Sadler, płonie we mnie żądza i żałuję, że nie znam jej języka. Walczyłbym dla niej z Henrykiem”.
– Nieprawda! – śmieje się Helena. – Chodźmy do środka, Christophe. – Bierze go pod ramię. – Nie dokończyłeś historii, panie. O Atlancie. Tej z tapiserii.
Cromwell myśli, że wolałby opowiadać jakąś inną.
– Była dziewicą – podpowiada Helena. – Ale jej ojciec, powiedziałeś i nie dokończyłeś.
– Chciał znaleźć jej męża. Tyle że ona była przeciwna małżeństwu.
– Kazała swoim zalotnikom stanąć z nią do wyścigu – dopowiada Grzegorz. – Była najszybszą istotą na świecie.
– Jeśli któryś z mężczyzn ją prześcignie, będzie musiała się za niego wydać – ciągnie Cromwell. – Ale jeśli wygra ona, wówczas…
– Wówczas będzie mogła ściąć mu głowę – wpada mu w słowo Grzegorz. – Co robiła z lubością. Głowy spadały wszędzie. Nie mogłaś znaleźć miejsca, gdzie jakaś nie wyturlała się z gaju oliwnego, by łypać na ciebie okiem. W końcu poślubiła człowieka, który ją prześcignął, ale zrobił to dzięki pomocy bogini miłości.
Są już w środku i w słabym świetle oglądają galerię.
– Widzisz złote jabłka? – Grzegorz delikatnie ją nakierowuje, pokazując owoce. – Wenus dała je zalotnikowi i gdy zaczęli się ścigać, rzucił je Atlancie pod nogi.
– To te jabłka? – Helena wpatruje się w tkaninę. Wsuwa do ust palec, śmiejąc się. – Nie wiedziałam, że biegną. Myślałam, że grają w bule. Spójrz na jej rękę. Wygląda, jakby właśnie rzuciła bulę.
Cromwell zauważa, że dłoń faktycznie chwyta powietrze. To tłumaczy, dlaczego Helena popełniła błąd.
– Co więc się stało? – ktoś pyta. – Czy potknęła się na jabłkach?
Ich głosy przechodzą w pomruk. Oddalają się. Światło słabnie. Moszczące się w gniazdach ptaki szurają pod okapem. Odprawiane są nabożeństwo wieczorne i kompleta. Rosa w trawie jest zimna. Zamykają się okiennice, by chronić przed oparami znad jezior i sadzawek. Atlanta chwyciła złoto, sprzedała wyścig. Nie można powiedzieć, że przegrała celowo, ale też wiedziała, co się stanie, jeśli zboczy z trasy biegu.
– Może była zmęczona bieganiem? – zgaduje Helena.
– Nie była obojętna na wartość pieniędzy – odpowiada Cromwell. – Et in Arcadia.
– Czy podobało jej się małżeństwo? – Helena taksuje ją wzrokiem: kobietę z rozwianym włosem i nagim ramieniem wyciągniętym do przodu. – Podejrzewam, że jej mąż powstrzymał ją przed tym bieganiem, mając na uwadze jej przyszłe dzieciątka. Chociaż może w tamtych czasach mężom było wszystko jedno.
Cromwell przypomina sobie, że widział ją w Rzymie wyrzeźbioną w marmurze: smukłe biegnące nogi, plisowaną tunikę, tors gładki jak u chłopca. Niektórzy twierdzą, że zagustowała w uciechach cielesnych. Zlegała z mężem w świątyni pogańskiego boga, po czym została zamieniona w lwicę.
Przynajmniej tym nie muszę się martwić, myśli. Córka Henryka nie zamieni się w bestię. Pewnego dnia będzie musiała wyjść za mąż, ale na razie jest bezpieczna od zalotników, których wiązałoby porozumienie z boginią miłości. Jutro rano ma wrócić do Hertfordshire. Król i królowa planują swoje pierwsze wspólne lato. Odwiedzą Dover. Gdy parlament zakończy obrady, pojadą na polowanie. Pierścień, tak spontanicznie podarowany, zostanie zwężony. W ramach rekompensaty szmaragdowy wisior będzie zdobił nie Marię, potomkinię i kwiat Aragonii i Kastylii, lecz Joannę, córkę Johna Seymoura z Wolf Hall.
*
Może widzieliście w Italii obraz przedstawiający dom bez jednej ściany? Malarz ją odjął, żeby wprowadzić widza głęboko do wnętrza komnaty, w której na klęczniku, otoczona naczyniami dojrzałych owoców, modli się kobieta. Minę ma poważną, nieprzeniknioną; zdjęła buty i czeka, aż napełni ją łaska. Już widać anioła unoszącego się nad dachami domów, złotą plamę na tle nieba, podczas gdy w dole na ulicy ludzie zajmują się swoimi sprawami, choć niektórzy zadzierają głowę, jakby zaciekawieni poruszeniem w powietrzu. Przy sąsiedniej ulicy, za łukiem, u podnóża schodów kobieta wiesza pranie i ktoś wstaje z martwych. Na dachach siedzą białe pelikany, czekając na ogłoszenie nadejścia Chrystusa. Biskup w mitrze przechadza się po piazza, paw przysiadł na balkonie wśród roślin doniczkowych, a żłobione chmury wyglądają jak bele jedwabiu rozwinięte nad miastem – nad tym miastem, które w miniaturowej formie odbija się w platerze: odwrócone kształty połyskują słabo na srebrnej powierzchni, wieże i mury obronne, ogrody i dzwonnice.
Wyobraźcie sobie więc Anglię, jej główne miasto, gdzie łabędzie żeglują między statkami rzecznymi, a jej mądre dzieci paradują w aksamitach; szeroką Tamizę, tę pełznącą drogę, po której królewska barka niesie od pałacu do pałacu króla wraz z jego nową małżonką. Rozsuńcie zasłony, które chronią tych dwoje przed prostackim wzrokiem, i zobaczcie jej stopy w małych brokatowych pantoflach skromnie ustawione jedna obok drugiej, zobaczcie jej twarz, opuszczoną, gdy słucha strof, które król szepcze jej do ucha: „Biada mi, pani, gdy za całus skradziony”… Zobaczcie jego wielką dłoń sunącą po jej ciele, opuszki palców spoczywające na jej brzuchu z zaciekawieniem. Jego ręce ożywia ogień, rubin na każdym palcu. W kamieniach migocze światło i poruszają się chmury, białe albo ciemne. Rubin raduje serce i chroni przed zarazą. Medycy spekulują też o rozgrzewającej naturze rubinu: wystarczy wszak spojrzeć na gorącą naturę króla. Także szmaragd jest kamieniem o wielkich zaletach, może się jednak roztrzaskać noszony podczas aktu seksualnego. Z jego zielonością nie może się równać żadna ziemska zieleń, to arabski kamień z gniazd gryfów; jego bujna głębia odpręża zmęczony umysł, jeśli zaś się w niego wpatrywać, wyostrza wzrok. Patrzcie więc, zobaczcie ulice otwarte dla was, dom z rozsuniętymi ścianami, w którym siedzi królewski doradca. Spowity myślami, z turkusem na palcu, z piórem w ręku.
Przesilenie letnie, ściany Tower poplamione proporcami i chorągwiami w kolorach słońca oraz morza. Pośrodku nurtu rozgrywają się inscenizowane bitwy, a dudnienie wystrzałów na wiwat wstrząsa powierzchnią pełznących kanałów aż do ujścia rzeki, zakłócając ciszę rybom w głębinach. Podczas rozmaitych licznych ceremonii królowa Joanna prezentowana jest londyńczykom. Razem z królem jedzie konno do Mercer’s Hall na ceremonię otwarcia nocnej parady straży miasta. Dwa tysiące zbrojnych w eskorcie ludzi z pochodniami przechodzi od Świętego Pawła wzdłuż West Cheap i Aldgate, by przez Fenchurch Street wrócić do Cornhill. Miejscy notable wkładają szkarłatne peleryny i złote łańcuchy, odbywa się pokaz broni, a lord major z szeryfem jadą konno w zbrojach i krwistoczerwonych opończach. Są tancerze, akrobaci i wielkoludy, jest wino, ciasto i piwo, w gasnącym świetle dnia jaśnieją ogniska. Londynie, tyś kwiatem jest miast wszystkich.