11
ADWOKAT THOMAS LORENTZEN siedział w swoim biurze przy Gabriels gate, zerkając nerwowo na leżący przed nim telefon. Czekał na rozmowę, którą musiał odbyć. Wiedział, że to nieuniknione. Teraz do niego zadzwonią, miał to jak w banku. Kurwa, jak do tego doszło? Jego mercedes został skradziony sprzed jego biura nie dalej niż tydzień wcześniej. A teraz nagle to wypłynęło w sprawie zabójstwa.
Cholera jasna, nie pojmował, jak to możliwe.
Telefon nadal przed nim leżał, tak samo cichy i nieruchomy jak przed chwilą. Ten połyskliwy, czarny martwy przedmiot nabijał się z niego, takie przynajmniej odnosił wrażenie. Telefon dręczył go swoim milczeniem. Thomas Lorentzen miał ochotę cisnąć nim o ścianę. Dzwoń już, do kurwy nędzy. Wiesz, że zaraz zadzwonisz, więc po co każesz mi czekać? Adwokat posłał komórce nienawistne spojrzenie, rozluźnił węzeł krawata i wstał z fotela. W drodze do barku mignęło w oknie odbicie jego twarzy. Czyżby wyglądał na zmęczonego? Nie czuł się zmęczony, chociaż jasne, że ta historia odcisnęła na nim piętno. Cholera, przecież nie miał z tym zabójstwem nic wspólnego.
Tylko czy na pewno?
Czy ta historia łączy się jakoś z tamtym drugim?
Lorentzen otworzył barek i nalał podwójną porcję whisky do kryształowej szklaneczki. Dopiero usadowiwszy się z powrotem za wielkim mahoniowym biurkiem, pojął, że wrócił na miejsce biegiem. Pieprzony telefon. Nawet nie był ładny. Nie przypominał jego własnej komórki, sprowadzanego na specjalne zamówienie z Anglii złoconego iPhone’a. Adwokat wiedział oczywiście, że nie powinien się obnosić z bogactwem, demonstrować wszem wobec, ile ma pieniędzy, ale nie był w stanie się powstrzymać. Po tym wszystkim, co zrobił, zasługiwał w końcu na trochę luksusu, prawda? Kurwa, czy chociaż wiedzieli, jak ryzykuje? Lorentzen poczuł, że wzbiera w nim irytacja.
No bo, cholera jasna, trup? I to nie jeden z tych młodych narkomanów, którzy nikogo nie obchodzą. W wiadomościach było tego pełno. Młoda kobieta. Baletnica. W jeziorze. Adwokat zastanawiał się gorączkowo, czy dostrzega w tym jakiś sens, ale nic nie przychodziło mu na myśl. To musiał być zbieg okoliczności, nic innego nie mieściło mu się w głowie. Wcześniej tego dnia odebrał telefon z policji. Dzwonił jakiś Grønlie.
– Czy pan Thomas Lorentzen?
– Tak...
– Czy jest pan właścicielem szarego auta marki Mercedes Benz E220, numer rejestracyjny DV osiem siedem jeden siedem osiem?
– Tak...
– Twierdzi pan, że pojazd został skradziony?
– Owszem, w zeszłą środę...
– I jest pan tego pewien?
Pewien?
Jasne, że był pewien.
Samochód stał zaparkowany tuż przed biurem. Na jego prywatnym miejscu parkingowym. Wydawało mu się, że jest bezpieczny na tyłach budynku, za zamkniętą bramą, ale mimo to auto zniknęło.
– Proszę zadzwonić, jeśli pan sobie coś przypomni, OK?
Lorentzen zdjął krawat i poczuł, że poci się pod pachami.
Przypomni?
A niby co takiego?
Czyżby coś znaleźli?
Czy to tylko taka gra, żeby go wrobić?
Czy to wszystko tylko...
Lorentzen zatrzymał gonitwę myśli, odchylił się w fotelu i krótko zaśmiał.
Był ważnym człowiekiem, owszem.
Ale wymyślać historię o martwej baletnicy wyłowionej z jeziora, uruchamiać cały ten medialny cyrk tylko po to, by go zdemaskować, nie, he, he, nikomu by się tego nie chciało robić.
Weź się w garść, Thomas.
Wyluzuj.
Pamiętaj, co mówił lekarz.
Lorentzen wyjął z szuflady pudełeczko i popił dwie okrągłe białe tabletki kolejnym haustem whisky.
Policja?
Czemu do niego dzwonili?
Przecież mieli u nich swojego człowieka.
Czy nie powinien ich przypadkiem chronić przed takimi rzeczami?
Adwokat znów wstał, nadal nie odrywając wzroku od leżącego na biurku telefonu.
Dzwoń, do kurwy nędzy.
Dopił whisky i znów napełnił szklaneczkę, próbując tym razem unikać wzrokiem swojego odbicia w oknie. Jego myśli płynęły w tym samym kierunku co tyle razy w ostatnich dniach. Nie tylko dlatego, że to wszystko stało się teraz, po prostu czuł, że zbliża się odpowiednia chwila.
Bierz kasę i znikaj.
Nigdy już nie wracaj.
Adwokat otarł pot z czoła.
Dlaczego właściwie nie?
Zgromadził już przecież dość środków.
Właściwie to dawno.
Chodziło tylko o to, że...
Lorentzen opadł z powrotem na fotel i poczuł, że jest naprawdę zmęczony.
Znajdą go.
Nieważne, dokąd by pojechał, prawda?
Oni są wszędzie.
Zaprzedał duszę diabłu.
I to całkiem dobrowolnie.
Nie ma odwrotu, czy nie tak mu powiedzieli?
Lorentzen potrząsnął głową i rozpiął kolejny guzik koszuli.
Kurwa, ale tu gorąco.
Weź się w garść, idioto.
OK, trzeba obmyślić plan.
Adwokat odstawił szklaneczkę na blat biurka i otworzył laptopa. Wpisał hasło i wszedł do systemu. Suma na ekranie wydawała się astronomiczna. Przeciętny obywatel potrzebowałby jakichś stu lat, by zbliżyć się chociażby do ułamka tej kwoty.
Genewa.
W jego głowie zaczął się krystalizować plan, adwokat czuł, jak jego wargi układają się w uśmiech.
Kolejna przesyłka.
Jego palce biegały po klawiaturze, mężczyzna zerknął w terminarz, obejrzał mapę, która pojawiła się na ekranie.
Miał swoje kontakty, oczywiście, że tak. I to takie, o których oni nie wiedzieli.
Tylko ten ostatni raz i...
Lorentzen uśmiechnął się szeroko, dopił whisky i wstał po kolejną dolewkę.
Zamarł ze szklanką w dłoni.
Wycofam się.
Zniknę.
Pokiwał spokojnie głową, patrząc w okno.
To już koniec.
Uśmiechnął się i uniósł szklankę w geście toastu, zerkając na swoje odbicie. Na biurku coś nagle zawibrowało.
Dzwonił telefon.
Szklanka wyślizgnęła mu się nagle z ręki, nawet nie usłyszał, jak rozbiła się o podłogę.
Cholera jasna.
Thomas Lorentzen stał przez kilka sekund jak wryty, po czym chwycił w końcu komórkę i podniósł ją do ucha.
– Halo?