16

KURT WANG NIGDY nie słyszał takiego głosu. Owszem, może na płytach, ale nigdy w rzeczywistości. Billie Holiday, Radka Toneff, może Amy Winehouse. Ale gdy ta niska, uśmiechnięta dziewczyna o długich rudych włosach podeszła do mikrofonu, a jej miękki głos rozlał się po służącym za salę do ćwiczeń salonie, pomyślał, że oto zatrzymuje się czas. Zupełnie jakby rozchmurzyło się niebo. Jakby zima zmieniła się w lato, a świat poza tym pokojem przestał istnieć. Kurt nie miał właściwie pewności, czy zakochał się w tym głosie, czy w samej dziewczynie.

Ona. Ona. Ona. Pewnie, że to była ona. Nie mógł spać. Nie mógł oddychać. Ledwie był w stanie unieść saksofon do ust.

Nina Wilkins Quartet.

Spotkali się na studiach w Trondheim, kierunek jazz i muzyka estradowa. Najlepsze studia w kraju dla młodych muzyków jego kalibru. Dostał się za pierwszym podejściem. Ilu saksofonistów zdawało na tę uczelnię? Wielu. Bardzo wielu. A kto się dostał od razu? Kto przeszedł wszystkie trzy etapy bez trudu, dostając od komisji niemal owacje na stojąco? Właśnie on. Kurt Wang. Niezgrabny i zawstydzony chudzielec z Manglerud w Oslo, miejsca, gdzie chłopcy byli chłopcami, tylko jeśli grali w hokeja. W sumie dziwne, że nie uderzyła mu od tego sodówka. Dziwne, że tak przejął się wokalistką jazzową, w połowie Szwedką, w Trondheim było przecież mnóstwo takich dziewczyn, uroczych, cholernie utalentowanych, śpiewających. Lecz kiedy Nina Wilkins otworzyła usta po raz pierwszy, ogarnęło go wrażenie, że ma kolana z waty, i od tamtej chwili czuł się jak mały piesek. Chociaż nie, nie piesek, przecież był panem samego siebie. Ale miał wrażenie, że jest słaby. I nie mógł jasno myśleć.

Gdy zaproponowała, by cały zespół przeniósł się do Oslo, tylko kiwnął głową i powiedział, że tak, oczywiście.

Mimo że na północy było mu całkiem dobrze. Miał mieszkanie na Møllenberg. I swoje ulubione knajpy, Dziewięć Muz, Antykwariat, Rampę. Trondheim to takie piękne miasto. Z żywym, inspirującym środowiskiem jazzmanów.

Zaproponowała, by wymienili Mullego na innego perkusistę, Portugalczyka, o którym nawet nie słyszał. Tak, Nino, oczywiście, skoro tak uważasz.

A przecież grał z Mullem od zawsze, byli jak bliźniacy, razem improwizowali i stanowili jedną duszę w dwóch ciałach.

Zaproponowała, żeby więcej grał na saksofonie sopranowym, odłożył na trochę tenor, wszedł o oktawę wyżej, poszukał dźwięków jaśniejszych, bardziej kruchych, gorączkowych, jak John Coltrane pod koniec ery Milesa Davisa. Koniecznie. Oczywiście, Nino. Oczywiście, że będzie grał na sopranie, bo właściwie zawsze sam tak to sobie wyobrażał, prawda?

Nie, nieprawda. W Manglerud w kółko puszczał z winylów Jana Garbarka, wolał pełnię i bogactwo saksofonów tenorowych.

Nie no, kurwa, czas wziąć się w garść. Tak dalej być nie może. Nina Wilkins Quartet. Nina. Nina. Nina. Głos, który grał mu w głowie niezależnie od tego, gdzie był.

A przynajmniej od chwili, gdy do Oslo przybył ten Portugalczyk. Nowy perkusista. Faktycznie całkiem niezły, nie o to chodziło. Technicznie bez zarzutu. Elastyczny, muzyka wypełniała całe jego ciało, ale czy naprawdę był lepszy niż Mulle? Jego zdaniem nie. Boże, jakim okazał się debilem. Powinien to wszystko przewidzieć, i to dużo wcześniej. Nina i Portugalczyk. Ciasno objęci na sofie. Namiętne pocałunki na próbach. Spacer za ręce, ulicą w drodze do klubu.

W tym momencie powinien był z tym skończyć. Powiedzieć, że to już za wiele. Oczywiście, że powinien. Gdyby tylko miał dość odwagi. Ale, kurwa mać, jak miał to niby zrobić?

Ten głos.

Boże drogi, co to był za głos.

Jak miód i papier ścierny.

Jak wyjawiona tajemnica.

Za każdym razem, gdy otwierała usta.

Więc po prostu przy niej został.

Skończony debil.

Nina Wilkins Quartet.

Na szczęście szło im całkiem nieźle. Festiwal w Voss rok wcześniej. Grali na jednej z mniejszych scen, ale zgarnęli najlepsze recenzje. Hipsterzy potracili dla nich głowy. A potem Kongsberg. To samo, wyprzedany koncert, ludzie bili się o bilety. Mieli zagrać tylko dwa sety, ale publiczność nie pozwoliła im zejść ze sceny. Pełna ekstaza, pluł krwią, przez kilka dni nie czuł potem warg, ale było warto. Pewnie, że tak. A teraz mieli zagrać w Molde, wisienka na torcie. I to nie w jakimś małym klubiku, ale w samej katedrze. Gdyby jego matka żyła, byłaby teraz z niego cholernie dumna.

– Jakoś tego dziś do końca nie czuję – wymamrotała Nina, odchodząc od mikrofonu.

Uniosła dłoń do gardła, zerknęła ukradkiem w stronę perkusji, otrzymując w odpowiedzi porozumiewawcze skinienie głową.

Znowu.

Ostatnio zdarzało się to coraz częściej i wcale mu się to nie podobało.

Billie Holiday tak robiła.

I Charlie Parker.

I Coltrane.

I Miles.

Ale co to niby za argument?

– Przecież nie dajemy sobie w żyłę, kurwa, Kurt, czego się czepiasz?

Co za różnica, mała czy duża dawka.

Fajka czy strzykawka.

Owszem, był zakochany.

I owszem, śpiewała jak anioł.

Ale heroina?

Nie ma, kurwa, mowy.

Nie był nawet w stanie przebywać w tym samym pokoju. Zawsze jak zaczynali, wychodził na ulicę. Wracał potem do nieprzytomnych spojrzeń, tych nieobecnych uśmiechów. Zresztą wcale nie grali od tego lepiej, chociaż tak im się zdawało. Po prostu czuli się lepiej, heroina nie miała żadnego związku z wykonywaną przez nich muzyką. Jej głos podobał mu się dużo bardziej, gdy była czysta. A Portugalczyk? Nawet nie chciało mu się tego komentować. Zawsze spóźniony o pół taktu. Albo przyspieszający o ćwiartkę.

Nie, już nie miał na to siły.

Po Molde koniec.

Dowiózł to tutaj, ale ani kawałka dalej.

Miał inne projekty.

Właściwie to było ich całkiem sporo.

Jest w końcu Kurtem Wangiem.

Stał przed lustrem w korytarzu, chwilę po tym, jak Nina i Portugalczyk wślizgnęli się do kuchni, ręka w rękę, jej roześmiane wargi przy jego policzku. Kurt spojrzał na swoje odbicie, potrząsnął głową i zawiązał szalik. Cholerne gówno. Na dworze było już ciemno i zimno, ale nie potrafił znieść tego zapachu. Palona heroina na folii aluminiowej. Kurwa mać, prawie się porzygał za pierwszym razem, gdy Portugalczyk zbliżył płomień zapalniczki do brązowej grudki na połyskliwym srebrnym arkuszu.

Pierdolić to.

Zapalił papierosa i poczuł, że teraz naprawdę podjął decyzję. Nie miał już na to siły. Mowy, kurwa, nie ma. Nieważne, jak piękny miała głos. Nieważne, jak bardzo był w niej zakochany. Bo to przecież przejdzie, prawda? Trwało już jakieś pięć lat, więc musi się wreszcie skończyć. Dowiozą tę próbę do końca, a potem zadzwoni do Mullego. Reanimuje ich trio. O ile przyjaciel w ogóle odbierze od niego telefon. Nie odzywał się już od czterech miesięcy. Nic zresztą dziwnego.

Nina. Nina. Nina.

Gdy się widzieli ostatni raz, jego bliźniak wypadł z sali prób z pianą na ustach.

Kurwa, ale zimno. I ciemno. Czy nie powinna już przypadkiem przyjść wiosna? Kurt Wang naciągnął sobie rękawy bluzy na dłonie i rzucił niedopałek na asfalt. W tej samej chwili wyrosła przed nim ludzka sylwetka.

– Przepraszam, czy pan... Kurt Wang?

Nieznajomy był młodym mężczyzną, mniej więcej w jego wieku, z twarzą ukrytą pod kapturem parki.

– Tak... – odpowiedział Kurt i sięgnął po paczkę papierosów, chcąc zapalić kolejnego.

Skąd ten facet zna jego nazwisko?

Może to jakiś fan?

Uśmiechnął się i poczuł, że robi mu się miło, choć dawno już postanowił, że nie będzie się takimi rzeczami przejmować.

Muzyka ponad wszystko.

– A gdzie pana saksofon? – zapytał facet spod kaptura, przyglądając mu się ciekawie.

– Co pan ma na myśli? – Kurt się uśmiechnął.

No tak, najwidoczniej fan. Nie powinien się tym tak podniecać, ale w tej właśnie chwili sprawiło mu to przyjemność. Został rozpoznany. Na ulicy. Przynajmniej robił coś w życiu jak należy. Chociaż nie, kurwa, przecież podjął decyzję, był jej teraz pewien.

Dość znaczy dość.

– Tam na górze, w sali prób – powiedział Kurt, nadal z uśmiechem. – Chce pan może autograf albo coś? Sorry, jestem teraz trochę zajęty, ale może...

– Nic nie szkodzi. Mam taki, którego można użyć – powiedziała twarz pod kapturem.

– O czym pan mówi?

Tylko tyle zdążył powiedzieć.

Kurt poczuł nagle na twarzy coś mokrego.

– Proszę nie brać tego do siebie – powiedział głos, który zdał się nagle dochodzić z bardzo daleka.

Co, do cholery...?

Kurt wyraźnie widział swojego papierosa, który nie tkwił już w jego dłoni.

Dorobił się skrzydeł i leciał w górę, ku trzeciemu piętru. Zapukał do okna, nadal rozżarzony, i wpuszczono go do kuchni, gdzie wplątał się w srebrną folię, zmieniając w fajkę z origami, podobną do kolibra na drzewie z miodu i ściernego papieru, po czym rozśpiewał się na całe gardło.

I wzniósł pieśń po portugalsku.