20

HOTEL LUNDGREN LEŻAŁ na samym końcu bocznej uliczki na Starym Mieście, w bezpośrednim sąsiedztwie torów kolejowych, i nie zasługiwał właściwie na miano hotelu. Na starym neonowym szyldzie świeciła tylko litera O, a powieszona na drzwiach wejściowych kartka z odręczną informacją TYLKO GOTÓWKA zdawała się sugerować, jakiego rodzaju klientela zwykła odwiedzać ten lokal. Przybyłe na miejsce patrole zamknęły wąską uliczkę, Mia widziała, że media są już w drodze. Za policyjnymi zaporami kłębił się podniecony tłumek gapiów. Mia i Munch weszli do środka przez zardzewiałe drzwi, w podupadłej recepcji czekała już na nich zestresowana Anette Goli.

– Wiemy, kto to? – spytał Munch, rozpinając kurtkę.

– W papierach ma napisane Kurt Wang – odparła Anette. – Podobno jest muzykiem jazzowym, ale sprawdzamy to dokładniej.

– Kto go znalazł? – spytała z ciekawością Mia.

– Recepcjonista – odparła Goli, wskazując skinieniem głowy zaplecze, gdzie majaczyła sylwetka starszego mężczyzny, trzymającego w drżących dłoniach kubek z kawą.

– Dużo mają gości?

– Nie – odparła Anette. – Tylko pod trójką jakiś ćpun, a pod piątką dziewczyna z Bośni, zaprzeczająca, że jest prostytutką.

– Są tu nadal? – spytał Munch.

– Na razie kazaliśmy obojgu zostać w pokojach. – Goli skinęła głową.

– A ile jest tu w ogóle pokojów? – chciała wiedzieć Mia.

– Dziesięć. Nasz człowiek jest pod dziewiątką – odparła Anette i ruszyła korytarzem, pokazując im drogę.

W drzwiach powitał ich technik kryminalistyki, który skinął przyjaźnie głową i wręczył każdemu z nich parę niebieskich foliowych rękawiczek.

– A na nogi? – Munch wskazał palcem buty.

– To nie ma znaczenia – wymamrotał technik i ruszył do recepcji.

Stanęli na progu i zrozumieli, o co mu chodziło. Czasy świetności tej podłogi dawno już minęły, jeden odcisk stopy mniej czy więcej na przegniłym dywanie niczego nie zmieni.

– Dacie nam chwilkę? – poprosiła Anette.

Troje techników opuściło pokój.

– O kurwa – stwierdził Munch, gdy jego spojrzenie padło na leżące w łóżku ciało.

– Ten sam aparat – rzuciła Goli, wskazując skinieniem głowy stojący nieopodal statyw. – Nikon E300. Myślisz, że to ma jakieś znaczenie?

To ostatnie pytanie skierowała do Mii, która go nie usłyszała. Dawno już nie była na miejscu zbrodni. Zdążyła prawie zapomnieć, jak to jest. W ostatnich latach chowała się z reguły za fotografiami. Używała ich jako ochrony, ale teraz było to niemożliwe. Poczuła, jak znów przepełnia ją tamto oślizgłe uczucie.

Ciemność.

– Telefon na stole. – Głos Anette zdawał się dochodzić z oddali. – Jego komórka, zaprogramowana przez Spotify do grania w kółko tej samej piosenki, to właśnie dlatego recepcjonista się zainteresował. Najwyraźniej mają tu cienkie ściany.

– A co to za piosenka?

Mii zdawało się, że Munch też jest gdzieś daleko, w gęstej mgle.

– John Coltrane. My Favorite Things.

Młoda policjantka wzięła się w garść. Wyciągnęła z kieszeni kurtki pastylkę i użyła jej, jak zawsze, do odwrócenia uwagi. Nauczyła się tego triku u psychologa. Smak soli na języku. On cię chroni. Reprezentuje coś dobrego, coś pięknego. Czujesz, Mio? Dasz radę?

– My Favorite Things? – spytał Munch.

– Tak – potwierdziła Anette. – A to ma jakieś znaczenie?

– Oczywiście. – Mia odchrząknęła. – Wszystko, co ten człowiek robi, ma jakieś znaczenie. Nic nie jest przypadkowe.

– Czyli ten napis na ścianie jest nowy?

Goli wskazała na litery skreślone czarnym markerem na tapecie w kwiatki ponad łóżkiem.

WATCH WHAT I CAN DO.

Patrz, co potrafię zrobić.

– Bez wątpienia – orzekła Mia, dochodząc już zupełnie do siebie.

Z początku ledwie zerknęła w stronę łóżka, bała się, jak ten widok na nią wpłynie, ale teraz spokojnie przeniosła wzrok na leżące tam martwe ciało.

Młody mężczyzna.

Jakieś dwadzieścia cztery czy dwadzieścia pięć lat.

Obok niego – saksofon.

Buty wciąż miał na stopach.

Ubrany w kurtkę.

Otwarte oczy.

Malowało się w nich przerażenie

Zaciśnięte pięści.

Jakby próbował się bronić, ale nie był w stanie.

– Jak sądzisz, co to znaczy? – wymamrotała Anette. – Ten napis?

– To z Bambiego – oświadczyła Mia, podchodząc do aparatu fotograficznego na trójnożnym statywie, wycelowanego w sine ciało chłopaka na łóżku.

– Skąd? – spytał Munch niepewnie.

– Z Bambiego – powtórzyła Mia, zbliżając oko do soczewki. – Tę kwestię wypowiada królik, ten, co się ślizga na lodzie.

– Ale to przecież...

Głos Muncha znów zniknął gdzieś w oddali.

To samo uczucie ogarnęło ją już w biurze techników, ale udało jej się je od siebie odepchnąć. Cyfra wydrapana na soczewce. To mógł być przypadek, prawda? Rysa, która była tam już wcześniej, stary, wysłużony aparat... To nie musiało mieć przecież żadnego znaczenia.

Jej oczy znalazły w końcu to, czego szukała, lecz czego wolałaby nigdy nie znaleźć. Mia sięgnęła po kolejną pastylkę.

Nowa cyfra.

Siódemka.

– Te same ranki w okolicach ust – dobiegł ją we mgle głos Muncha. – Oglądaliście klatkę piersiową? Jest ślad po ukłuciu igłą?

– Pomyślałam, że zaczekamy na ludzi z medycyny sądowej – odrzekła Anette. – Już tu jadą. Dopiero co rozmawiałam z Lund.

– Nowa cyfra – wymamrotała Mia, próbując wziąć się w garść.

Dwoje kolegów zerknęło na nią z zaskoczeniem.

– Na soczewce? – Munch ruszył w jej stronę.

Mia skinęła głową.

– Kurwa – rzucił Munch zza aparatu. – Siódemka. Czwórka? Siódemka? Co to, do cholery, znaczy? Jak sądzisz, Mio?

Policjantka miała wrażenie, że brudna podłoga zaczęła falować, plamy na dywanie mieszają się z wyblakłymi kwiatkami na tapecie, przyprawiając ją o mdłości.

– Nie jestem pewna – odrzekła Mia i przygryzła wargę.

– Dobrze się czujesz?

– Co?

Oboje teraz na nią patrzyli. Dwie pary zdziwionych oczu gdzieś daleko we mgle.

– Muszę się chwilę zastanowić – rzuciła Mia, idąc w stronę drzwi. – Zajmiecie się recepcjonistą?

– Co? Tak, jasne. Spadasz?

– Muszę sobie wszystko ułożyć w głowie – wymamrotała Mia, zdejmując rękawiczki.

– Zrób co trzeba – powiedział Munch.

Policjant zmarszczył brwi i podszedł do chłopaka na łóżku.

– Mówiłaś, że telefon grał w kółko tę samą piosenkę?

– Tak. – Goli skinęła głową.

– Zadzwonię – rzuciła Mia, ruszając ku wyjściu i świeżemu powietrzu na ulicy.