22

SIEDZIBA FIRMY SPRZĄTANIE i Pralnia Sagene mieściła się, rzecz jasna, na Sagene, w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. Munch doskonale znał tę dzielnicę. Mieszkali tu przed wieloma laty z Marianne w czterdziestometrowym mieszkanku z maleńką sypialnią i wanną w kuchni. W tamtym okresie zaczynał dopiero karierę śledczego. Marianne studiowała na akademii pedagogicznej. Mieli mało pieniędzy, ale było im bardzo dobrze. Munch poczuł, że ogarnia go na chwilę rzewna nostalgia. Uśmiechnął się nieznacznie, wyrzucił niedopałek i wkroczył do niewielkiego lokalu przez szklane drzwi.

Siedziba firmy sprzątającej i pralni wyposażona była w niewielki kontuar, za którym wisiały na wieszakach rzędy ubrań. Powitała go uśmiechnięta starsza pani.

– Dzień dobry, pranie. – Wietnamka wyjęła długopis zza ucha. – Dziś oferta na koszule, trzy w cenie jednej i jedna gratis, jak do garnituru, a jak obie do garnituru, to dwie gratis.

– Komenda policji Oslo – przedstawił się Munch, demonstrując jej identyfikator. – Jest pani właścicielką?

Kobieta włożyła okulary, które miała zawieszone na sznureczku wokół szyi, i zerknęła na niego niepewnie.

– Kłopoty?

– Nie, nie. – Munch uśmiechnął się lekko. – Wszystko jest w porządku, chciałbym tylko zadać kilka pytań o jednego z waszych pracowników. To pani tu wszystkim zarządza czy...

– Poczeka sekundkę – rzuciła Wietnamka, znikając za rzędami ubrań.

Wróciła po chwili, prowadząc za sobą dobrze ubranego młodego mężczyznę, na oko dwudziestopięciolatka.

– Dinh Nguyen – przedstawił się uprzejmie młodzieniec i wyciągnął rękę. – W czym mogę pomóc?

– Jest pan tu właścicielem?

– Kierownikiem.

Był odziany w wyprasowane w kant spodnie koloru khaki i czarny sweter, pod który włożył białą koszulę. Dłonie miał piękne, wypielęgnowane, na jednym z nadgarstków błyszczał złoty łańcuszek. Munch pomyślał, że mężczyzna pasowałby bardziej do katalogu modowego niż do stania za kasą w pralni. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że interes idzie dobrze.

– Mam kilka pytań o jednego z państwa pracowników – powiedział Munch.

– Ach tak? – spytał Nguyen z ciekawością. – A o kogo?

– Chodzi o mężczyznę, który sprzątał wieczorem w hotelu Lundgren... Rodowitego Norwega.

– Lundgren? Wczoraj nikogo tam nie wysyłaliśmy. Rodowity Norweg? Ma pan na myśli kogoś białego?

– Owszem, podobno był biały. Zna pan kogoś, kto mógłby pasować do opisu?

– Niestety, prowadzimy interes rodzinny, nasi pracownicy to w większości moje ciotki, wujowie i kuzynostwo – odrzekł Nguyen z lekkim uśmiechem.

– Czyli nie zatrudniacie nikogo z zewnątrz?

– Nie, my...

Starsza kobieta weszła mu w słowo. Kierownik wymienił z nią kilka zdań w języku, który Munch uznał za wietnamski.

– Tak, oczywiście – powiedział Nguyen, zwracając się znów w stronę śledczego. – Przepraszam, to musiał być jeden z naszych pracowników dorywczych.

– Dorywczych?

– Staramy się pomagać ludziom, jak umiemy. – Nienagannie ubrany Wietnamczyk skinął głową, wskazując rząd czerwonych krzeseł pod oknem. – Niewielu pracowników możemy zatrudnić na stałe, ale zdarza się, że ludzie do nas wpadają sprawdzić, czy coś dla nich mamy.

– A macie?

– Owszem, zdarza się.

– I prowadzicie zarówno pralnię, jak i firmę sprzątającą?

Nguyen pokiwał głową.

– I jak to wygląda z tymi pracownikami dorywczymi?

– Przychodzą, siadają sobie tam, a jak wpada nam zlecenie, do którego nie możemy wysłać nikogo z naszych ludzi, to je dostają.

– Chodzi pewnie głównie o sprzątanie?

– Tak, w pralni mamy dość rąk do pracy.

Starsza kobieta znów coś powiedziała, ale Nguyen tym razem ją zignorował.

– I co to za ludzie?

– Ci dorywczy?

– Tak.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę. Munch rozumiał zresztą dlaczego. Podobnie jak w przypadku hotelowego recepcjonisty, kierownik bał się zapewne, że ma przed sobą kogoś z inspekcji pracy albo skarbówki.

– Jak już mówiłem....

– Proszę posłuchać – powiedział Munch i poskrobał się po brodzie. – Nie obchodzi mnie, kim oni są, OK? Czy mają pozwolenie na pobyt, czy płacą podatki. Takimi sprawami zajmują się inni urzędnicy.

Nguyen zerknął na niego spod swojej doskonale utrzymanej grzywki i w końcu się chyba poddał.

– To w większości imigranci. Trudno w tym kraju o pracę. Nawet tym, co się tu urodzili. Jak już mówiłem, staramy się tylko pomagać najlepiej, jak umiemy.

Munch uniósł dłoń w uspokajającym geście.

– W pełni to rozumiem. Nie zajmuję się takimi sprawami. Chciałbym tylko wiedzieć, czy ktoś z waszych pracowników pasuje do opisu, który podałem.

– Chyba wiem, o kogo panu chodzi – oświadczył w końcu mężczyzna.

– Tak?

Nguyen skinął głową.

– Mało do nas przychodzi tych, jak pan ich nazwał, rodowitych Norwegów... Zazwyczaj do nas nie zaglądają. Mamy za to wielu Afgańczyków, Somalijczyków, Polaków. Ale owszem, był też u nas jeden Norweg.

Starsza kobieta znów rzuciła kilka słów, ale Nguyen dał jej pełen irytacji znak, że ma milczeć.

– Co ona mówi? – spytał Munch z zaciekawieniem.

– Że wie, kto to jest, i że ten człowiek nie jest tu już mile widziany.

– Kłopoty, tfu-tfu. – Starsza pani pomachała zakrzywionym palcem wskazującym.

– Mamo, ja się tym zajmę. – Nguyen westchnął.

– O kim rozmawiamy?

– Powiedział pan, że jest młody? Biały?

– Tak.

– Mieliśmy tu takiego jednego, ale dawno już do nas nie zaglądał.

– Czemu?

– Trochę się pokłóciliśmy.

– O co?

– Po pierwsze, nie pozwalam takim pracownikom z ulicy wchodzić do mojego biura.

– Aha...

– A po drugie, proszę ich, żeby się zarejestrowali. Nie chcę ryzykować kary, gdyby wyszło na jaw, że pracują na czarno. Jeśli zarabiają powyżej najniższej krajowej, muszą mi pokazać kartę podatkową.

– A ten człowiek tego nie zrobił?

– Karl – rzuciła starsza kobieta i pokręciła głową.

– Ma pan jego dane osobowe?

– Niewiele tego jest – powiedział Dinh Nguyen. – Nazwisko, adres, numer telefonu. Karty podatkowej nigdy mi nie przyniósł.

– Winny pieniądze – wtrąciła kobieta.

– Mamo, pozwól mi mówić.

– Oszukał, dużo tysięcy.

– Jest wam winny pieniądze?

Nguyen westchnął cicho.

– Jak już mówiłem, nie chcę ryzykować kary w przypadku, gdy ktoś pracuje na czarno. To byłoby dla nas niekorzystne. Zazwyczaj nie wypłacamy więc pensji pracownikom, którzy nie są w stanie udowodnić, że ją opodatkują.

– Za dobry. Głupi. – Starsza pani znów zdjęła okulary.

– Ale jemu pan mimo wszystko zapłacił?

Nguyen skinął głową.

– Zapewnił, że przyniesie mi wszystkie papiery, ale nigdy do tego nie doszło.

– Ile czasu minęło od waszej ostatniej rozmowy?

– Ile to mogło być? Trzy tygodnie?

– I nie widział go pan od tamtego czasu?

– Nie.

– Czyli żaden z państwa pracowników nie został wczoraj oddelegowany do hotelu Lundgren?

Wietnamczyk pokręcił głową.

– Nie, na pewno nikt od nas.

– Mówił pan, że ma jakieś dane tego człowieka.

– Proszę chwilę zaczekać – rzucił Nguyen i zniknął na zapleczu.

– Głupi – stwierdziła starsza kobieta, która zdążyła już usiąść na stołeczku za kontuarem i wyciągnąć skądś robótkę.

– Proszę. – Młody kierownik wrócił z zaplecza i położył na blacie kartkę.

– Karl Øverland?

Wietnamczyk potwierdził.

– A to jego adres?

– Tak, ale numer telefonu musi być nieaktualny, próbowałem się do niego dodzwonić.

Starsza kobieta potrząsnęła głową i znów powiedziała coś po wietnamsku. Sądząc po wyrazie twarzy Nguyena, nie chwaliła chyba wysokich kompetencji intelektualnych swojego syna.

– Rozpoznałby go pan?

– To znaczy?

– Gdybym przysłał rysownika, to byłby go pan w stanie opisać?

– Oczywiście. – Nguyen skinął głową. – Dobrze pamiętam, jak wygląda. Cieszę się, że mogę pomóc. A czy mogę zapytać, dlaczego pan go szuka?

– Niestety, nie może pan. Ale wielkie dzięki za pomoc.

Munch podniósł kartkę i schował ją do kieszeni budrysówki.

– Odezwiemy się jeszcze do pana. Na razie dziękuję – powiedział śledczy, skinąwszy głową na pożegnanie starszej pani, po czym wyszedł na ulicę zalaną blaskiem zachodzącego wiosennego słońca.