41
GDY MUNCH WSZEDŁ do restauracji, Lillian Lund siedziała już przy stoliku pod oknem. W pierwszej chwili nie poznał jej w cywilu. Zniknął czepek i zasłaniająca usta maseczka. Ciemne włosy opadały jej swobodnie na ramiona, miejsce białego laboratoryjnego kitla zajęła żółta sukienka z narzuconym na nią cienkim szarym sweterkiem.
– Cześć, Holger. – Kobieta się uśmiechnęła. – Wybacz, wiem, że to trochę niekonwencjonalne.
– Nic nie szkodzi – odparł Munch, rozpinając budrysówkę.
– Po prostu – zaczęła Lund – naprawdę nie jestem w stanie jeść w samotności. Ludzie nie powinni tego robić. Też tak masz?
– Nie mogę powiedzieć, że tak. – Śledczy się uśmiechnął, siadając. – Co się tyczy jedzenia, to nie skarżę się na żadne trudności.
Zaśmiał się cicho, w tej samej chwili przy stoliku pojawiła się niepostrzeżenie kelnerka o azjatyckich rysach, rozkładając przed nimi dwie karty dań.
– Polecam maki. – Lund znów się uśmiechnęła. – Nie masz pojęcia, jak smakują maki, dopóki nie spróbujesz ich w Alex Sushi. Z początku nie rozumiałam, o co w tym chodzi, ale pojęłam to, gdy przyszłam tu pierwszy raz. Jesteś na coś uczulony?
– Co? Nie. – Munch odchrząknął, żałując, że nie wpadł do domu, by się przebrać.
Miał na sobie ubrania z wczoraj, a może w ogóle sprzed dwóch dni? Nie chciał nawet podnosić rąk, obawiał się, że zapach kilkudziesięciu godzin pracy non stop będzie przeszkadzał pozostałym gościom. No ale trudno. Miał teraz na głowie ważniejsze rzeczy niż świeży strój.
– Masz coś przeciwko, żebym to ja zamówiła? – spytała Lund, przywołując znów kelnera.
– Oczywiście, że nie. – Munch skinął głową.
– Świetnie. – Kobieta się uśmiechnęła i powiedziała do młodej dziewczyny kilka słów, nie patrząc nawet w kartę.
– No i? – spytał Munch, gdy znów zostali sami przy stole.
– Jest tak – zaczęła Lund, rozkładając serwetkę na kolanach. – Jeszcze raz przepraszam za bezpośredniość, ale stwierdziłam, że najlepiej będzie pomówić o tym w cztery oczy.
– Jak już wspominałem, nic nie szkodzi – odparł Munch, starając się ze wszystkich sił powściągnąć ciekawość.
– Dostaliśmy wyniki tych badań – kobieta upiła łyk wody ze stojącej przed nią szklanki. – I cóż, jeśli mam być zupełnie szczera, to jest dokładnie tak, jak się obawiałam.
– Aha...
– To znaczy, „obawiałam” nie jest może najbardziej fortunnym słowem, ale w próbkach wyszła nam... – Zerknęła pospiesznie za okno. – Skopolamina, hioscyjamina i atropina – dokończyła lekarka medycyny sądowej i znów spojrzała Munchowi w oczy.
– Ach tak? A co to oznacza?
– Słyszałeś wcześniej o tej substancji? O skopolaminie?
– Jakoś nie kojarzę – przyznał Munch.
– Diabelskie ziele – powiedziała Lund.
– Diabelskie...?
– ...ziele. – Kobieta skinęła głową. – Tak nazywa się roślinę, z której można te substancje pozyskać. O skopolaminie krąży wiele mitów i historii, jak jest wykorzystywana.
Kobieta odchrząknęła lekko, po czym mówiła dalej.
– Są takie raporty, głównie z Ameryki Południowej i Łacińskiej, według których przestępcy używali tych środków w celu zdobycia pełnej kontroli nad ofiarami. Substancje nie widnieją w Norwegii na liście środków niedozwolonych, ale mówi się, że są silne i działają natychmiastowo. Wystarczy niewielkie ukłucie, kontakt ze skórą poprzez na przykład podanie ręki. To podstępnie działające środki, nic dziwnego, że roślina, z których się je pozyskuje, ma taką, a nie inną zwyczajową nazwę.
– Diabelskie ziele?
– Tak – potwierdziła Lund.
– I to o tym rozmawiamy w tym przypadku?
– Niestety, nie ma już żadnych wątpliwości.
– Skolo...
– Skopolamina. W Norwegii można pozyskać ten związek z rośliny o nazwie bieluń. Nietrudno ją znaleźć w ogrodzie botanicznym, trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka. Substancja wywołuje silny, przypominający głęboką hipnozę stan odurzenia. To właściwie dziwne, że tak niewielu ludzi o tym wie. Chociaż może to i lepiej.
Lund posłała Munchowi przelotne spojrzenie i kolejny uśmiech.
– I to świństwo naprawdę rośnie w naszym kraju?
– Tak, bez większych problemów. Słyszałam nawet o uprawiaczach.
– I sądzisz, że...
– Te ranki w okolicach warg – powiedziała kobieta, nachylając się nad stołem. – To właśnie z tego powodu zamówiłam nowe, bardziej szczegółowe badania. Myślę, że ofiary mogły mieć coś w rodzaju reakcji alergicznej.
– Serio?
– W końcu to trucizna, prawda? – spytała Lund. – Potencjalnie śmiercionośna. Bardzo niebezpieczna, jeśli człowiek dostanie za dużą dawkę albo zostanie bezpośrednio wystawiony na jej działanie. Wydaje mi się, że ktoś musiał, cóż, wstrzyknąć im ją do ust albo coś w tym stylu, nie wiem do końca.
– Skopolamina? – powtórzył Munch w zamyśleniu. – Czemu nie słyszałem wcześniej tej nazwy?
– Jak już mówiłam, ta substancja nie jest powszechnie znana – dodała Lund, odgarniając pasmo włosów z czoła. – Jej działanie polega na czymś w rodzaju paraliżu mózgu. Istnieje bardzo niewiele badań klinicznych na ten temat, ale znane są przykłady ludzi, którzy spotykali na ulicy zupełnie obce osoby i wpadali potem w coś w rodzaju transu. Napastnik, bo chyba tego słowa należy w tym przypadku użyć, szedł potem za ofiarą do domu. Czyścił mieszkanie z kosztowności. Prowadził takiego nieszczęśnika do bankomatu i opróżniał konto. Ludzie budzili się kilka dni później bez grosza przy duszy, nie pamiętając, co się z nimi działo. Rozumiesz? Niby byli przytomni, ale jednocześnie zupełnie nieobecni. Cholernie niepokojące.
– I jesteś pewna, że w przypadku naszych ofiar chodzi o tę właśnie substancję?
– Tak.
– Ponieważ?
– Chodzi o połączenie różnych związków. Skopolamina, hioscyjamina i atropina. Wszystkie trzy występują w roślinie o łacińskiej nazwie Datura. Czyli w naszym norweskim bieluniu.
– Cholera jasna – wymamrotał Munch. – Po co ktokolwiek chciałby uprawiać takie świństwo?
– Żeby... cóż... mieć niezły odlot – stwierdziła Lund, unosząc brwi. – Te halucynogeny są bardzo podobne do LSD, tylko dużo silniejsze.
– Ale dlaczego...? – zaczął Munch.
– Dlaczego nie chciałam o tym rozmawiać przez telefon?
– Nie o to chciałem właściwie zapytać, ale może powiedz.
Lund odchrząknęła i wyjrzała za okno, po czym upiła kolejny łyk wody ze szklanki.
– Masz dzieci?
– Tak, córkę. Czemu pytasz?
– Bo ja mam syna – powiedziała Lund. – Benjamin, dwadzieścia sześć lat. Jest... jak by to ująć... wyjątkowy. Ma pewne trudności ze znalezieniem sobie miejsca w świecie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi...
– Tak, pewnie. – Munch się uśmiechnął.
– No właśnie. – Lund odchrząknęła, po czym mówiła dalej: – Nie do końca umie dopasować się do rzeczywistości, jeśli tak to można nazwać. Zawsze miał duszę artysty, rozumiesz? Przepraszam, jeśli to zbyt osobiste.
– Skąd. – Munch skinął głową.
– Dzięki. – Lund się uśmiechnęła i ciągnęła: – Benjamin wyjechał do Trondheim, by studiować antropologię na Norweskim Uniwersytecie Nauki i Technologii. Wydaje mi się, że to był z jego strony zupełnie przypadkowy wybór, no ale cóż. Zamieszkał tam w czymś w rodzaju komuny, razem z takimi trochę... alternatywnymi ludźmi. Co to grali w zespołach i tak dalej. Któregoś dnia usłyszeli plotkę o bieluniu, poszli do tamtejszego ogrodu botanicznego i znaleźli tę roślinę. To było z ich strony oczywiście bardzo nieodpowiedzialne, ale cóż. Chłopcy doszli do siebie dopiero po kilku dniach, w zupełnie innej części miasta, nie mieli pojęcia, co się z nimi działo. Benjamin twierdził, że sam tego nie brał, ale wiesz, jak jest. Pewnie nie chciał mnie martwić.
Munch zdołał z trudem ukryć uśmiech.
– No co? – Lund zmarszczyła brwi.
– Przepraszam – rzucił śledczy. – Nie wiedziałem, co sobie myśleć, jak powiedziałaś, że nie chcesz o tym rozmawiać przez telefon.
– Głupie, co? – Kobieta uśmiechnęła się lekko. – Ale wiesz, w mojej pracy...
– To delikatna sprawa. Chodzi o twoje dziecko. Rozumiem. – Munch skinął głową w chwili, gdy przy stoliku pojawiła się kelnerka z ich zamówieniem.
– Tak czy inaczej – powiedziała Lund, sięgając po pałeczki – to diabelskie ziele.
– Jeśli masz rację, naprawdę wiele to tłumaczy – stwierdził Munch. – Nie mogę tylko pojąć, czemu nigdy wcześniej o tym nie słyszałem.
– Ameryka Południowa i Środkowa. – Lund skinęła głową. – Jak mówiłam, tym substancjom poświęcono bardzo niewiele badań klinicznych, ale stają się one coraz bardziej popularne, jeśli wierzyć dostępnym w sieci raportom.
– I nie są nielegalne?
– Na razie nie, ale to się musi szybko zmienić. Nie musisz używać pałeczek.
– Na pewno? – spytał Munch.
Lund zaśmiała się cicho.
– Jeśli nie chcesz, to nie ma takiej konieczności. W Japonii je się często rękami. Jakie to dla nas, Norwegów, typowe. Drżymy ze strachu, że zrobimy coś nie tak. To zielone to wasabi. Tylko nie mieszaj go z sosem sojowym.
– OK. – Munch się uśmiechnął.
– Ach, przepraszam – powiedziała Lund. – Zapomniałam zapytać, czy może chcesz piwo albo coś w tym guście.
– Nie piję alkoholu. – Munch odchrząknął.
– Nie?
– Nie.
– Nigdy?
– Kiedyś spróbowałem. To nie dla mnie.
– Rany boskie. Mężczyzna w moim stylu. – Ciemnowłosa lekarka mrugnęła, unosząc szklankę z wodą w geście toastu.