49

CZTERDZIESTODWULETNI JON IVAR Salem był właściwie z wykształcenia hydraulikiem, ale to nie z tego rzecz jasna kojarzono go w więzieniu Ullersmo. Otrzymał najwyższy wymiar kary, dwadzieścia jeden lat pozbawienia wolności, i na oddziale drugim, gdzie go osadzono, należał do więźniów o najdłuższym stażu. Samo to zapewniało mu już szacunek współosadzonych, dzięki czemu miał pod celą względny spokój. To znaczy, miał go do chwili, gdy do więzienia trafiła grupa Albańczyków z Kosowa. Ci pieprzeni debile nie czytali gazet, nie oglądali telewizji i wydawało im się, że mogą zmienić system. Bawić się we władców. Objąć władaniem kuchnię i telefony, rozstawiać ludzi po kątach. Jon Ivar Salem postanowił, że najwyższy czas coś z tym zrobić.

Właściwie miał to gdzieś. Zazwyczaj nie mieszał się w wewnętrzne spory w Ullersmo, z tego prostego powodu, że współosadzeni nie mieli z reguły odwagi mu się sprzeciwić albo czegoś odmówić. Może trudno to zrozumieć zwykłym ludziom. Tymczasem tu, za murami, dorośli, wytatuowani od stóp do głów mężczyźni potrafili się pobić o paczkę parówek albo dostęp do prysznica. Tak to już było. Salem mieszkał tu siedem lat, zostało mu jeszcze czternaście. Po odsiedzeniu dwóch trzecich wyroku będzie mógł ubiegać się o zwolnienie warunkowe, ale i na to musiał poczekać siedem lat, więc nie widział powodu, by błyszczeć dobrym sprawowaniem.

Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Wkrótce miał znów wybuchnąć pożar, a jego bardzo to cieszyło.

Był starszy niż większość współosadzonych i postrzegał się jako ktoś w rodzaju ich ojca. Jedzenie, które tu dostawali, było tak paskudne, jak można się było spodziewać, mieli szczęście, jeśli na obiad zdarzyły się czasem gulasz albo ryba. Zazwyczaj musieli się zadowalać posiłkiem smakującym tak, jakby pochodził z dupy wielbłąda. Na szczęście mogli kupować własny prowiant, rzecz jasna za własne pieniądze, i to właśnie on zajmował się organizacją i koordynacją tej części więziennego życia. Zebrał wokół siebie grupkę najbliższych współwięźniów, zawładnął kuchnią i czuł się teraz jak kucharz w swojej własnej restauracji. Podawał codziennie może nie wyszukane, ale całkiem zjadliwe posiłki, kupując składniki za pieniądze, które pozostali więźniowie przekazywali mu właściwie dobrowolnie.

Ach, płomienie.

Był niczym człowiek na pustyni.

Wiele lat bez wody.

Ale wkrótce znów miał ugasić pragnienie.

Cholerni Albańczycy z Kosowa. Było ich tylko trzech, wszyscy skazani za przemyt kokainy i heroiny, a debile zarządzający tym kurwidołkiem wrzucili ich oczywiście wszystkich na ten sam oddział. Właściwie to jeszcze dzieciaki. Krótko po dwudziestce, a zgrywali twardych gangsterów, oczywiście wszyscy trzej mieli obowiązkowe tatuaże. Imię ukochanej na ramieniu już nie wystarczało, a skąd, teraz trzeba było sobie dziarać czaszki i łezki, najlepiej na środku gęby, od biedy też na szyi, i koniecznie coś na palcach, idiotyzmy w rodzaju LOVE-HATE, KILL-FUCK. Salem na początku ich ignorował, jak wszystkich synków mających do odsiadki mniej niż dziesięć lat, ale potem rzucili się na kilku jego chłopaków w umywalni. Pobili ich do nieprzytomności pięściami i konserwami w skarpetach, przejęli prysznice, kuchnię i w ogóle był już najwyższy czas, by pokazać im, gdzie ich miejsce.

Płomienie.

Czuł przyjemny dreszcz w całym ciele.

Miłe łaskotanie.

Od czubków palców u stóp aż do krocza.

Nie spał już kilka dni.

Gdyby ci idioci mieli trochę oleju w głowie, to siedzieliby spokojnie przed telewizorem. Gdyby tylko mieli pojęcie, kim jest. Można by w ten sposób zapobiec wielu nieprzyjemnościom. Dożyliby trzydziestych urodzin. No ale trudno, sami tak zdecydowali. Trochę z powodu nieznajomości języka, ale też dlatego, że w dwa tysiące szóstym, gdy działy się u nich te najgorsze rzeczy, mieli tylko jakieś trzynaście czy czternaście lat. Salem poczuł, że twarz rozciąga mu się w uśmiechu, musiał wziąć się w garść, zachować zimną krew.

Ach, jak będzie cudownie.

Płomienie.

Nareszcie.

Ledwie mógł nabrać powietrza.

Z zamyślenia wyrwało go skrzypienie wózka z pocztą, w korytarzu pojawił się uśmiechnięty Muffin. Jeden z jego najbliższych współpracowników za tymi murami. Wytatuowany mieszkaniec Trøndelagu, odsiadujący wyrok za to samo co większość chłopaków pod celą: prochy, przemoc, a często jedno i drugie.

– To dla mnie? – spytał Salem z zaskoczeniem, zerkając na paczkę wręczoną mu przez Muffina.

– Jes – uśmiechnął się chłopak, grzebiąc w zębach brudnym palcem. – Znalazłeś sobie dupę na wolności?

– Z tego, co wiem, to nie. – Salem wyszczerzył zęby w uśmiechu, czując, jak wzbiera w nim zaciekawienie.

Nie dostawał żadnej korespondencji. Odkąd pamiętał, nikt do niego nie pisał ani nic nie przysyłał.

Paczka została rzecz jasna otwarta, ale nie był w stanie sprawdzić, co jest w środku. Pudełko było zapieczętowane na nowo i opatrzone, jak zawsze w takich przypadkach, napisem SKONTROLOWANO – niebieskie nieforemne kulfony na szarym papierze.

– Strażnicy nie wiedzieli, co zrobić – uśmiechnął się Muffin, zerkając przez ramię.

– Tak?

– He, he, chyba nie mogli się zdecydować, czy ci to w ogóle dać.

– Aha? A co to jest?

– Pojęcia nie mam, myślisz, że pozwolili mi sprawdzić? Ja tylko rozwożę. A tak w ogóle to wszystko aktualne?

Ostatnie pytanie wyszeptał przez zaciśnięte wargi, zerkając nerwowo za siebie. Chociaż właściwie nie musiał tego robić, w zasięgu wzroku nie mieli żadnych strażników. Ci ostatni rzadko tu zresztą zaglądali, poza godzinami otwierania i zamykania cel albo przypadkami, gdy ktoś po zgaszeniu świateł zgłaszał potrzebę pójścia do kibla.

Zasoby tego królestwa inwestowano w inną działalność.

Tutaj każdy mógł robić, co chciał.

Salemowi to rzecz jasna doskonale pasowało.

Musieli ich teraz dorwać.

Był już najwyższy czas.

Płomienie liżące skórę.

– Tak, oczywiście. – Salem skinął głową, nie odrywając wzroku od paczki.

– Po lunchu? W umywalni?

– Dobra. Kasztany grają w kosza do pierwszej. Dorwiemy ich, jak skończą.

– Bing, bing, no to będzie zabawa. Jak długo mamy z nimi tańczyć? Do końca?

Salem posłał młodemu chłopakowi surowe spojrzenie.

– No jasne, trzeba iść na całość.

– Kurwa, Jon, mnie zostało tylko szesnaście miesięcy, nie mogę nikogo zabić, chyba rozumiesz?

– A kto powiedział, że ty masz to robić?

Młody diler zrobił wielkie oczy.

– A niby kto? Ty?

– Wy będziecie pilnować, czy nikt nie idzie, ja się nimi zajmę.

– Super. – Muffin się wyszczerzył, unosząc dłoń, jakby chciał mu przybić piątkę albo wykonać jakiś inny idiotyczny gest popularny wśród tych idiotów, ale Salem ani drgnął.

– Dostaniecie maks kilka dni w izolatce.

– Tyle to zniesiemy, nie ma stresu.

– Ej, Muffin, ślub tam bierzecie czy co? Chodź już! – Z dalszej części korytarza zaczęły dochodzić niecierpliwe pokrzykiwania. Wózek z pocztą był dla wielu więźniów na oddziale drugim niczym sanie Świętego Mikołaja w wigilijny wieczór.

– Wyluzujcie, już jadę.

Muffin westchnął, mrugnął do Salema po raz ostatni, po czym ruszył w kierunku pozostałych oczekujących.

Paczka?

Salem zamknął się w celi i usiadł na krześle przy niewielkim biurku. Ostrożnie odwinął papier i spojrzał zdziwiony na zawartość przesyłki. Złota obrączka i list.

Drogi Jonie Ivarze Salemie. Nie znasz mnie, lecz mimo to chciałbym Cię prosić o przysługę. Zaopiekuj się tą obrączką, wkrótce przyjdzie ktoś, kto ją od ciebie odbierze. Czeka Cię za to nagroda. Dziękuję za pomoc.

Żadnego podpisu.

Co to, kurwa, za dziwactwa? Gdyby nie jego nazwisko w nagłówku, Salem byłby przekonany, że to pomyłka. Ostrożnie wyjął obrączkę z pudełka, złoto lśniło w świetle stojącej na biurku lampki. Obejrzał dokładnie załączoną do przesyłki kartkę z wiadomością, ale nie znalazł na niej żadnych śladów. Dziwne, no ale cóż. Jasne, mógł popilnować tej obrączki. A jeśli faktycznie czeka go za to nagroda? Tym lepiej.

Wkrótce znów zacznie się palić.

Już jutro rano.

Jon Ivar Salem uśmiechnął się pod nosem, schował obrączkę pod poduszkę i położył się na łóżku, żeby trochę odpocząć.