66
MIA WRĘCZYŁA KIEROWCY taksówki wszystkie pieniądze, które przy sobie miała, ignorując zaskoczone spojrzenie mężczyzny. Drżącymi dłońmi otworzyła drzwi na klatkę schodową i ruszyła pędem po schodach. Tym razem na szczęście nie spotkała nikogo na korytarzu; nie żeby miało to jakieś znaczenie. Przekręciła klucz w zamku u drzwi mieszkania, pchnęła je, popędziła do sypialni i stanęła zdyszana nad jednym z kartonowych pudeł.
Rozerwała taśmę kluczem, wyjęła ze środka album ze zdjęciami i opadła ciężko na podłogę.
Album Mii.
Znów zaczęły jej się trząść ręce. Liczyła kolejne strony, drżąc na całym ciele.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Gdy jej spojrzenie padło na kolejną stronę, zakręciło jej się w głowie.
Jest.
Cztery.
Sigrid w stroju baletnicy. Jeszcze malutka, mogła mieć jakieś pięć lat. A obok niej – zawstydzona Mia, marszcząca nos do aparatu.
Pomiędzy nimi zaś...
Instruktorka baletu.
Bardzo młoda dziewczyna, na oko krótko po dwudziestce. W pełnym kostiumie, pointach i z perłowymi kolczykami w uszach. Obejmowała obie bliźniaczki, uśmiechając się serdecznie do fotografa.
Kurwa mać...
Palce trzęsły jej się tak, że z trudem przewracała kolejne strony.
Siedem.
Tata. Trzymał ją na kolanach. Byli na jakimś koncercie na świeżym powietrzu. Ojciec uśmiechał się szeroko, unosząc kciuk w stronę obiektywu. W tle widać było scenę i grającego na niej saksofonistę. Zdjęcie opisane było starannym charakterem pisma jej mamy.
Ulubiona piosenka taty. My Favorite Things.
Ale to przecież niemożliwe...
Mia zmusiła się, by przewracać kolejne strony.
Trzynaście.
Skalne nabrzeże w Åsgårdstrand. Lato. Na zdjęciu nastoletnia Mia w stroju kąpielowym, miała wtedy może czternaście lat. Tuż obok niej siedział syn sąsiadów w spodenkach pływackich. Woda perliła się na jego szczupłym ciele. W tle widać było Sigrid, która machała do obiektywu, owinięta w ręcznik.
Wreszcie trochę słońca. Dzieciaki korzystają.
Mia przewracała kolejne kartki na autopilocie.
Strona dwudziesta dziewiąta.
Kościół. Bliźniaczki w identycznych sukienkach. Sigrid z szerokim uśmiechem na ustach. Ona sama z zaciśniętymi wargami, nosiła wtedy aparat i wstydziła się demonstrować go ludziom. Pomiędzy nimi stał kapłan.
Dumne konfirmantki!
Cztery.
Siedem.
Trzynaście.
Dwadzieścia dziewięć.
Aparat fotograficzny na statywie. Liczby wydrapane na soczewce. Spójrz, Mio. Spójrz przez wizjer aparatu.
Ale dlaczego, do cholery...?
Dopiero teraz zalała się potem i wstrząsnęły nią mdłości. Wtoczyła się do toalety i pochyliła nad muszlą, ale żołądek miała pusty. Odkręciła kran przy umywalce, wsadziła ręce pod wodę i opłukała sobie twarz.
Ona.
Żadna tam lista ofiar.
Album Mii.
Tu chodziło o nią.
Potarła twarz dłonią i wróciła do pokoju, uklękła nad pudłami, starając się uspokoić galopujące myśli.
Kurwa mać.
OK.
Zdjęcia.
W moim własnym albumie.
Wróciła ostrożnie do pierwszego z nich.
I dopiero wtedy to dostrzegła. Ktoś przy nich majstrował. Poodklejał od strony i przykleił na nowo, ale w innych miejscach. Widziała to po brzegach fotografii. Palce nadal nie chciały jej do końca słuchać, ale wreszcie udało jej się odczepić zdjęcie od sztywnej strony i ostrożnie je obrócić.
Ktoś napisał coś na odwrocie.
Litery z zawijasami, skreślone niebieskim długopisem.
Gratulacje.
Mia wzięła się w garść, zaczęła przewracać karty albumu.
Następne zdjęcie. Strona siedem.
Jesteś taka zdolna.
Znów włączył się automatyczny pilot, znów odnalazła zdjęcie nastolatków na nabrzeżu i oderwała je szybko od strony.
Chcesz dostać ostatnią wskazówkę?
Ręce naprawdę drżały jej teraz nie na żarty. Ledwie była w stanie chwycić kolejne strony. Kapłan uśmiechał się do aparatu, miały z Sigrid identyczne sukienki.
Ten sam charakter pisma.
Niebieskie litery na chropowatym odwrocie zdjęcia.
Salem.
Oczywiście.
Cholera jasna.
Mia zostawiła otwarty album na podłodze, podniosła się jak w transie, popędziła do korytarza w poszukiwaniu skórzanej kurtki i dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że wciąż ma ją na sobie.
Salem.
Jon Ivar Salem.
Bracia Lwie Serce.
Płonący dom.
Z trudem wyłowiła telefon z kieszeni kurtki i odnalazła numer Ludviga Grønliego.
– Mio, gdzie jesteś? Munch cię...
– Piroman – rzuciła policjantka pospiesznie, czując, że pokój wiruje jej przed oczami.
– Kto?
– Jon Ivar Salem. Pamiętasz go?
– Tak, jasne – odparł Grønlie, jego głos zdawał się dochodzić z daleka.
– Możesz go poszukać, Ludvig? Teraz. Gdzie on siedzi? W którym więzieniu?
– Wszystko z tobą w porządku, Mio?
– Znajdź go, dobrze? Możesz?
– Oczywiście, poczekaj chwilę...
Słyszała, jak jego palce stukają gdzieś w oddali w klawiaturę.
– Ullersmo – rzucił Grønlie po chwili.
– Na pewno?
– Tak, tak – powiedział Ludvig. – Mio, co się właściwie dzieje?
Policjantka nie marnowała czasu na odpowiedź, rozłączyła się tylko i wybiegła na korytarz.
Kluczyki do jaguara.
Kurwa mać.
A, tu są.
Zdjęła je z haczyka przy drzwiach, zostawiła mieszkanie otwarte i zbiegła po schodach na złamanie karku.