Nocami leżał na pryczy, wsłuchując się w więzienne odgłosy. Był tam młody chłopak, który ciągle szlochał, i jakiś staruch, który śpiewał „On Ilkley Moor bar t’at”, wybijając rytm na blaszanej menażce. Był strażnik, który po każdej zwrotce wrzeszczał: „Zamknij się, George, ty stary złamasie!”, choć nikt nie zwracał na niego uwagi. Był też Irlandczyk, który śpiewał pieśni o IRA, chociaż mówiono, że siedzi za gwałt.
Za dnia Leamas próbował ćwiczyć z nadzieją, że nocą zaśnie, lecz na próżno. Nocą wiedziało się, że to więzienie: nocą nie było nic, żadnych omamów czy oszukańczych złudzeń, które ratowałyby przed odrażającą ciasnotą celi. Nie można się było wyzbyć ani smaku więzienia, ani zapachu więziennego ubrania, ani smrodu bijącego ze zdezynfekowanego kibla, nie można było nie słyszeć odgłosów wydawanych przez współosadzonych. To właśnie wtedy, nocą, więzienne poniżenie stawało się nie do zniesienia, to właśnie wtedy Leamas tęsknił za przyjaznym słońcem londyńskiego parku. To właśnie wtedy najbardziej nienawidził groteskowej klatki, która go więziła, i to właśnie wtedy musiał brać się w garść, żeby nie runąć na stalowe kraty z gołymi pięściami, nie roztrzaskać strażnikom łba i nie wypaść na wolną, jakże cudownie wolną przestrzeń. Czasami myślał o Liz. Skupiał na niej myśli przez chwilę króciutką jak trzask migawki aparatu fotograficznego, wspominał miękko-twardy dotyk jej ciała, a potem wymazywał ją z pamięci. Nie należał do ludzi żyjących marzeniami.
Współwięźniów miał w pogardzie, a oni go nienawidzili. Nienawidzili go, ponieważ udało mu się coś, czego każdy z nich w skrytości ducha pragnął: pozostać wieczną tajemnicą. Uchroniwszy przed nimi pewną część osobowości, nie ulegał sentymentom i nie dawał się wciągnąć w rozmowy o swojej dziewczynie, rodzinie czy dzieciach. Nic o nim nie wiedzieli; czekali, lecz on się przed nimi nie otwierał. Nowych więźniów można podzielić na dwie kategorie: na tych, którzy zawstydzeni, wystraszeni lub zaszokowani czekają z pełną przerażenia fascynacją, aż ktoś wprowadzi ich w więzienne życie, oraz na nieszczęśników, którzy chcąc dostać się do więziennej społeczności, kupczą tym, że są nowi. Leamas nie należał ani do jednych, ani do drugich. Pogardzał nimi, i robił to chyba z lubością, a oni nienawidzili go, ponieważ ich nie potrzebował, tak jak nie potrzebował ich świat za murami. Po dziesięciu dniach mieli tego dość. Przywódcom nie złożył hołdu, maluczkim nie dał satysfakcji, więc otoczyli go w kolejce po obiad i zrobili tłokę. Tłoka to więzienny rytuał spokrewniony z osiemnastowiecznym fryglowaniem. Do jego niewątpliwych zalet należy pozorna przypadkowość czynu, to znaczy wylania zawartości menażki na ubranie ofiary. Ktoś go potrącił, ktoś inny szarpnął za rękę, i było po wszystkim. Leamas nie wypowiedział ani słowa: popatrzył w zadumie na stojących obok mężczyzn i w milczeniu wysłuchał steku przekleństw klawisza, który doskonale wiedział, co się stało.
Cztery dni później, kopiąc motyką w więziennym ogrodzie, jakby się potknął. Motykę trzymał oburącz, w poprzek ciała, tak że z prawej pięści sterczało mu piętnaście centymetrów trzonka. Gdy próbował odzyskać równowagę, więzień pracujący po jego prawej stronie głucho stęknął i zgiął się wpół, chwytając się za brzuch. Od tej pory już nikt nie próbował go sfryglować.
Ale najdziwniejsza ze wszystkiego była brązowa paczka, którą wręczono mu na pożegnanie. To komiczne, ale skojarzyła mu się z ceremonią ślubną: przyjmij tę obrączkę na znak małżeństwa, przyjmij tę paczkę na znak powrotu do społeczeństwa. Dali mu ją i kazali podpisać jakiś świstek: paczka zawierała jego cały doczesny dobytek. Nic więcej nie miał. Doszedł do wniosku, że była to najbardziej dehumanizująca chwila w ciągu trzech miesięcy, które spędził w więzieniu, i postanowił wyrzucić paczkę, gdy tylko znajdzie się na wolności.
Robił wrażenie więźnia bardzo spokojnego. Nie było na niego żadnych skarg. Naczelnik, który wykazywał lekkie zainteresowanie jego sprawą, w skrytości ducha przypisywał ten wyskok irlandzkiej krwi, gdyż mógłby przysiąc, że krew ta w Leamasie płynie.
– Co pan zamierza robić, kiedy pan wyjdzie?
Bez cienia uśmiechu na ustach Alec odrzekł, że chciałby rozpocząć nowe życie, i naczelnik uznał, że to znakomity pomysł.
– A pańska rodzina? – spytał. – Nie mógłby pan pogodzić się z żoną?
– Spróbuję – odrzekł obojętnie Leamas – ale ona ponownie wyszła za mąż.
Kurator sądowy chciał zrobić z niego pielęgniarza w zakładzie psychiatrycznym w Buckinghamshire i Leamas obiecał złożyć stosowne podanie. Zapisał nawet adres i godziny odjazdu pociągów z Marylebone.
– Elektryczne jeżdżą teraz aż do Great Missenden – dodał kurator i Leamas odrzekł, że bardzo mu to pomoże. Dali mu więc tę paczkę i wreszcie wyszedł. Autobusem dojechał do Marble Arch, a dalej ruszył piechotą. Miał w kieszeni trochę pieniędzy i chciał zjeść porządny posiłek. Zamierzał przejść przez Hyde Park, dojść do Piccadilly, przeciąć Green Park, potem St James’s Park, wyjść na Parliament Square, Whitehallem dotrzeć na Strand, wstąpić do dużej kawiarni przy stacji metra na Charing Cross i zamówić średniej wielkości stek za sześć szylingów.
Tego dnia Londyn był piękny. Wiosna się spóźniała i parki były pełne krokusów i żonkili. Od południa wiał chłodny, oczyszczający wiatr; Alec mógłby tak chodzić aż do wieczora. Ale wciąż miał tę nieszczęsną paczkę i musiał się jej pozbyć. Kosze na śmieci były za małe; wyglądałby absurdalnie, próbując wepchnąć ją do któregoś z nich. Pomyślał też, że przydałoby się wyjąć z niej kilka rzeczy; te przeklęte dokumenty – kartę ubezpieczeniową, prawo jazdy oraz E.93 (cokolwiek to było), które zapakowano do dużej płowożółtej koperty, lecz nagle stwierdził, że ma to gdzieś. Usiadł na ławce, położył paczkę i lekko się od niej odsunął. Parę minut później wstał i ruszył w stronę alejki. Już tam dochodził, gdy wtem usłyszał czyjś krzyk; odwrócił się, może trochę za gwałtownie, i zobaczył mężczyznę w wojskowym płaszczu, który w jednej ręce trzymał paczkę, a drugą do niego machał.
Nie wyjmując rąk z kieszeni, Alec przystanął i zerknął na niego przez ramię. Mężczyzna zawahał się, najwidoczniej myśląc, że Leamas do niego podejdzie albo wykaże jakieś zainteresowanie, tymczasem on żadnego nie wykazał. Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Usłyszał kolejny krzyk, znowu nie zareagował i wiedział już, że tamten za nim idzie. Dobiegł go chrzęst żwiru, odgłos szybko zbliżających się kroków, a potem głos, lekko zdyszany i zirytowany.
– Hej! Mówię do pana!
Zrównali się, więc Leamas przystanął.
– Do mnie?
– To pańska paczka, prawda? Zostawił ją pan na ławce. Dlaczego się pan nie zatrzymał, kiedy pana wołałem?
Wysoki, lekko kręcone brązowe włosy. Pomarańczowy krawat i bladoniebieska koszula. Drażliwy pedał, pomyślał Leamas. Kierownik szkoły po LSE. Pewnie prowadzi kółko teatralne na przedmieściach Londynu. I ma słaby wzrok.
– Może ją pan tam zostawić – odrzekł. – Ja jej nie chcę.
Mężczyzna poczerwieniał.
– Tak nie wolno – odparł. – Od tego są kosze na śmieci.
– Wolno, wolno. Może się komuś przydać. – Chciał odejść, lecz tamten zaszedł mu drogę, trzymając paczkę w obu rękach jak niemowlaka. – Zrób pan zjazd, dobra?
– Proszę posłuchać. – Nieznajomy lekko podniósł głos. – Próbowałem zrobić panu przysługę. Dlaczego jest pan taki nieuprzejmy?
– Jeśli tak bardzo chciał pan zrobić mi przysługę – odrzekł Leamas – to dlaczego łazi pan za mną od pół godziny?
Niezły jest, pomyślał. Ani drgnął, chociaż musiało go to zamroczyć.
– Jeśli już musi pan wiedzieć, wziąłem pana za starego znajomego z Berlina.
– I dlatego łaził pan za mną przez pół godziny?
Jego głos ociekał szyderstwem, brązowe oczy badały tamtemu twarz.
– Bynajmniej nie pół. Zauważyłem pana przy Marble Arch i pomyślałem, to Alec Leamas, facet, od którego pożyczyłem pieniądze. Pracowałem kiedyś w BBC w Berlinie i właśnie tam się poznaliśmy. Pożyczyłem, nie oddałem i od tamtej chwili mam wyrzuty sumienia, dlatego za panem poszedłem. Chciałem się upewnić.
Leamas milczał i nie odrywając wzroku od jego twarzy, doszedł do wniosku, że chociaż facet nie jest za dobry, w tłoku ujdzie. Jego historyjka była zupełnie nieprawdopodobna, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że natychmiast wymyślił nową i konsekwentnie się jej trzymał, gdy Alec zepsuł mu coś, co zapowiadało się na klasyczny werbunek.
– Dobra, ja jestem Leamas – powiedział w końcu. – Ale kim, u diabła, jest pan?
Powiedział, że nazywa się Ashe – przez „e”, dodał szybko – i Alec od razu wiedział, że facet łże. Udawał, że wciąż nie ma pewności, czy Leamas to na pewno Leamas, dlatego przy lunchu otworzyli paczkę i pochylili się razem nad kartą ubezpieczeniową, niczym dwaj zboczusie nad świńską pocztówką. Ashe zamówił lunch, nie zważając na cenę – choć trzeba przyznać, że z rozrzutnością przesadził tylko odrobinę – po czym wypili trochę frankenweina, tak za stare czasy. Leamas twierdził, że go nie pamięta, co Ashe przyjął z zaskoczeniem. Zaskoczenie to wyraził tonem głosu, który sugerował, że jest urażony. Spotkali się na przyjęciu, powiedział, w mieszkaniu Dereka Williamsa niedaleko Ku’damm (tu się nie mylił). Byli tam wszyscy chłopcy z prasy – czyżby Leamas tego nie pamiętał? Nie, Leamas nie pamiętał. Ale chyba musiał pamiętać Dereka, tego z „Observera”, sympatycznego faceta, który wydawał urocze przyjęcia z pizzą. Niestety, Leamas miał kiepską pamięć do nazwisk, poza tym rozmawiali o wydarzeniach z pięćdziesiątego czwartego roku, a od tamtej pory sporo wody upłynęło w Tamizie. Ale Ashe pamiętał (tak przy okazji, na imię miał William, a wszyscy mówili mu Bill). Pamiętał doskonale. Pili whisky z wodą sodową, brandy i likier miętowy i się nieźle wstawili, a potem Derek sprowadził kilka wspaniałych dziewczyn, połowę obsady kabaretu z Malksaten – co jak co, ale to Alec musiał pamiętać, prawda? Leamas odparł, że zaczyna coś kojarzyć i że za chwilę skojarzy na pewno, pod warunkiem że Bill coś jeszcze opowie.
Bill opowiedział, a jakże. Niewątpliwie improwizował, lecz robił to dobrze, bo przyprawił historyjkę odrobiną seksu, twierdząc, że pod koniec wieczoru wylądowali w nocnym klubie, trzy dziewczyny i oni: Alec, gość z biura doradcy politycznego, no i on, Bill. Bill wielce zażenowany, gdyż okazało się, że nie ma przy sobie pieniędzy, dlatego za wszystko płacił Alec, i w klubie, i potem, bo Bill chciał zabrać jedną z dziewcząt na noc i Alec pożyczył mu dychę...
– Chryste – mruknął Leamas. – No jasne, teraz pamiętam.
– Wiedziałem, że sobie przypomnisz – odrzekł uszczęśliwiony Ashe, kiwając głową znad kieliszka. – Wiesz co? Wypijmy jeszcze połówkę. Ale ubaw.
Ashe należał do tej warstwy ludzkości, która kultywuje związki międzyludzkie, kierując się zasadą akcji i reakcji. Kiedy wyczuwał łagodną ustępliwość, śmiało napierał; gdy wyczuwał opór, ustępował. Ponieważ nie miał ani określonych poglądów, ani gustów, polegał na poglądach i gustach tych, z którymi rozmawiał. Z równą chęcią był gotów napić się herbaty u Fortnuma, jak i piwa w Prospect Whitby. Słuchał marszów wojskowych w St James’s Park i dżezu w klubowych piwnicach przy Compton Street. Głos drżał mu ze współczucia, gdy mówił o Sharpeville, i z oburzenia, gdy perorował na temat grożącego Anglii zalewu kolorowych. Dla Leamasa ta jawnie pasywna postawa była czymś odrażającym, dlatego mając ochotę się nad nim poznęcać, skłaniał go delikatnie do takich czy innych deklaracji, a potem sam się z nich wycofywał, tak że Ashe miotał się nieustannie między jednym ślepym zaułkiem a drugim. Tego popołudnia Alec bywał tak bezczelnie perwersyjny, że Ashe miałby wszelkie powody ku temu, by tę rozmowę skończyć, tym bardziej że sam za nią płacił; lecz nie, bynajmniej jej nie skończył. Mały smutny człowieczek w okularach, który siedział samotnie przy sąsiednim stoliku, pogrążony w lekturze książki o wytwarzaniu łożysk kulkowych, mógłby wywnioskować – gdyby oczywiście podsłuchiwał – że Leamas ma skłonności sadystyczne albo (gdyby okazał się człowiekiem wyjątkowo subtelnym) że ku swej własnej satysfakcji postanowił dowieść, iż tego rodzaju traktowanie jest w stanie znieść tylko człowiek, którym kierują wyjątkowo silne, tudzież ukryte pobudki.
Była niemal czwarta, gdy poprosili o rachunek. Leamas nalegał, że zapłaci połowę, ale Ashe nie chciał o tym słyszeć. Uregulował rachunek i wyjął książeczkę czekową, żeby zwrócić stary dług.
– Dwadzieścia jak nic – powiedział i wpisał datę na blankiecie.
Wpisawszy, cały zatroskany i układny, podniósł na Leamasa szeroko otwarte oczy.
– Czek ci chyba pasuje, prawda?
Alec zarumienił się i odrzekł:
– Chwilowo nie mam konta. Niedawno wróciłem z zagranicy, muszę to załatwić. Ale daj mi czek, to zrealizuję go w twoim banku.
– Ależ chłopie kochany, co ty gadasz! Musiałbyś jechać aż do Rotherhithe!
Leamas wzruszył ramionami, Ashe się roześmiał i ustalili, że spotkają się w tym samym miejscu nazajutrz o pierwszej. Ashe miał przyjść z gotówką.
Ashe złapał taksówkę na Compton Street i Leamas machał mu na pożegnanie, dopóki samochód nie zniknął za rogiem ulicy. Potem spojrzał na zegarek. Była czwarta. Czuł, że wciąż go śledzą, dlatego poszedł na Fleet Street i wypił kawę w Black and White. Zajrzał do kilku księgarni, przeczytał wieczorne gazety wyłożone w redakcyjnych witrynach, a potem nagle, jakby o czymś sobie przypomniał, wskoczył do autobusu. Na Ludgate Hill utknął w korku, więc przesiadł się na metro. Kupił bilet za sześć pensów, stanął w ostatnim wagonie i wysiadł na najbliższej stacji. Tam złapał pociąg do Euston, skąd wrócił na Charing Cross. Była już dziewiąta i zrobiło się dość zimno. Na ulicy czekała furgonetka z mocno śpiącym kierowcą. Leamas zerknął na tablicę rejestracyjną i podszedł bliżej.
– Przyjechał pan z Clements? – spytał.
Kierowca obudził się gwałtownie.
– Pan Thomas?
– Nie. Thomas się nie wyrobił. Jestem Amies z Hounslow.
– Wskakuj pan. – Pojechali na zachód, w kierunku King’s Road. Kierowca znał drogę.
Drzwi otworzył Kontroler.
– George’a Smileya nie ma – powiedział. – Ale udostępnił mi dom. Wchodź. – Zapalił światło dopiero wtedy, kiedy zamknął za Leamasem drzwi.
– Do lunchu mnie śledzili – zaczął Alec.
Weszli do małego salonu. Wszędzie stały lub leżały książki. To był bardzo piękny pokój, wysoki, z osiemnastowieczną sztukaterią, dużymi oknami i porządnym kominkiem.
– Nawiązali kontakt dziś rano. Facet nazwiskiem Ashe. – Leamas zapalił papierosa. – Ciota. Mam się z nim spotkać jutro.
Kontroler uważnie wysłuchał jego szczegółowej relacji od dnia, kiedy Alec pobił Forda, sklepikarza z Bayswater, do porannego spotkania z Ashe’em.
– Jak było w więzieniu? – Zadał to pytanie, tak jakby go ciekawiło, czy Leamas dobrze bawił się na urlopie. – Przykro mi, że nie mogliśmy polepszyć ci warunków, załatwić choćby kilku drobnych przywilejów, ale sam wiesz, że tak musiało być.
– Jasne.
– Trzeba być konsekwentnym. Konsekwentnym na każdym kroku. Miałeś złą passę i nie mogliśmy jej przełamać, to byłby błąd. Wiem, że chorowałeś. Bardzo mi przykro. Co ci było?
– Nic, miałem gorączkę.
– Długo leżałeś?
– Dziesięć dni.
– Okropne. I oczywiście nikt się tobą nie opiekował.
Zapadła długa chwila milczenia.
– Wiesz, że ona jest w partii, prawda? – spytał cicho Kontroler.
– Tak – odrzekł Leamas. Znowu zapadła cisza. – Nie chcę, żebyście ją w to wciągali.
– Niby po co? – spytał ostro Kontroler i Alec pomyślał, że chociaż raz udało mu się przebić przez gładką warstwę jego akademickiej obojętności. – Kto tu mówi o wciąganiu?
– Nikt – odparł Leamas. – Po prostu tego nie chcę. Wiem, jak to działa, te wszystkie operacje ofensywne. Zawsze są jakieś produkty uboczne, wydarzenia przybierają nieoczekiwany obrót. Myślisz, że złapałeś szczupaka, a okazuje się, że to zwykła płotka. Chcę, żeby trzymała się od tego z daleka.
– Ależ rozumiem, rozumiem.
– Co to za facet, ten z pośredniaka, ten Pitt? Nie pracował u nas podczas wojny?
– Nie znam żadnego Pitta. Z pośredniaka?
– Na miłość boską – wymamrotał Leamas.
– Przepraszam. – Kontroler wstał. – Zastępuję tu gospodarza i zaniedbuję swoje obowiązki. Napijesz się czegoś?
– Nie. Chcę wyjechać na wieś. Jeszcze dzisiaj. Muszę trochę poćwiczyć. Dom jest otwarty?
– Załatwiłem ci samochód. Kiedy spotykasz się z Ashe’em? O pierwszej?
– Tak.
– Zadzwonię do Haldane’a i powiem mu, że chcesz zagrać w squasha. I lepiej pójdź do lekarza. Powiedz mu o tej gorączce.
– Nie trzeba.
– Jak chcesz.
Kontroler nalał sobie whisky i leniwie popatrzył na książki na półkach.
– Dlaczego nie ma Smileya? – spytał Leamas.
– Nie podoba mu się nasza operacja – odrzekł Kontroler. – Uważa, że jest niesmaczna. Dostrzega konieczność podjęcia działań, ale nie chce w nich uczestniczyć. To przypadek gorączki z nawrotami – dodał z dziwnym uśmieszkiem.
– Nie powitał mnie z otwartymi ramionami.
– Ano nie. Nie chce maczać w tym palców. Ale o Mundcie ci chyba powiedział? Wprowadził cię?
– Tak.
– Mundt to bardzo twardy przeciwnik – rzekł w zadumie Kontroler. – Nie można o tym zapominać. Twardy przeciwnik i dobry wywiadowca.
– Czy Smiley zna powody tej operacji, jej specyficzne cele?
Kontroler kiwnął głową i wypił łyk whisky.
– Mimo to nas nie popiera? – zapytał Leamas.
– To nie jest kwestia moralności. On jest jak chirurg, który ma dość widoku krwi. Zadowala go to, że operują inni.
– Proszę mi powiedzieć – kontynuował Leamas – skąd pewność, że nam się uda? Że siedzą w tym ci z NRD, a nie na przykład Czesi czy Rosjanie?
– Bądź spokojny – odparł pompatycznie Kontroler. – Już to sprawdziliśmy.
Przy drzwiach położył Leamasowi rękę na ramieniu.
– To twoje ostatnie zadanie – powiedział. – Potem będziesz mógł uciec z tego zimna. A co do tej dziewczyny... Chcesz, żebyśmy się nią zajęli? Dali jej pieniądze albo co?
– Kiedy będzie po wszystkim. Wtedy sam to załatwię.
– Dobrze. Teraz byłoby niebezpiecznie.
– Po prostu zostawcie ją w spokoju – powtórzył z naciskiem Leamas. – Nie chcę, żeby miała kłopoty. Nie zakładajcie jej żadnych akt ani nic. Zapomnijcie o niej, i tyle.
Skinął mu głową i wyślizgnął się w noc. Na zimno.