Spóźnił się dwadzieścia minut i zalatywał whisky, mimo to Ashe nie ukrywał radości, że Leamas w ogóle się zjawił. Twierdził, że też dopiero co przyszedł, gdyż za późno pojechał do banku. Wręczył mu kopertę.

– W jednofuntówkach – powiedział. – Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza.

– Dzięki – odrzekł Leamas. – Napijmy się. – Nie ogolił się tego dnia i miał brudny kołnierzyk. Przywołał kelnera i zamówił drinki, dużą whisky dla siebie i różowy dżin dla Ashe’a. Gdy dolewał do whisky wodę sodową, ręka drżała mu tak bardzo, że z trudem trafił do szklanki.

Zjedli obfity lunch, mocno zakrapiany alkoholem. Najwięcej gadał Ashe. Zgodnie z przewidywaniami najpierw mówił o sobie; sztuczka to stara, ale jara.

– Szczerze powiedziawszy, ostatnio podłapałem niezłą fuchę: piszę artykuły do prasy zagranicznej. Zaraz po Berlinie było ze mną krucho. Korporacja nie chciała odnowić kontraktu, więc zostałem redaktorem tygodnika dla hobbystów po sześćdziesiątce. Możesz wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego? Splajtowaliśmy po pierwszym strajku drukarzy i nie potrafię ci opisać, jak bardzo mi ulżyło. Przez jakiś czas mieszkałem z matką w Cheltenham. Ma sklep z antykami i nieźle sobie radzi, dziękuję. Potem dostałem list od starego przyjaciela. Nazywa się Sam Kiever i założył nową agencję: piszą krótkie artykuły o życiu w Anglii, tak wiesz, pod kątem tych z zagranicy. Sześćset słów na temat tańców ludowych w strojach kumpli Robin Hooda i tak dalej. Ale Sam wpadł na nowy pomysł. Zaczął sprzedawać artykuły już przetłumaczone, i wiesz co? Różnica jest przeogromna. Zawsze wyobrażamy sobie, że można zatrudnić tłumacza albo przetłumaczyć coś samemu, ale jeśli musisz zapchać czymś pół szpalty w dziale zagranicznym, nie chce ci się tracić ani czasu, ani forsy na tłumacza. Dlatego Sam postanowił zagrać zupełnie inaczej i skontaktować się bezpośrednio z redaktorami. Biedak zjeździł całą Europę jak Cygan, ale się opłaciło.

Ashe zamilkł, zachęcając Leamasa do zwierzeń, lecz ten nie miał na to ochoty. Kiwnął tylko głową i mruknął:

– No i świetnie.

Ashe chciał zamówić wino, lecz Leamas odparł, że pozostanie przy whisky, i zanim kelner przyniósł im kawę, zdążył wypić cztery duże. Wyglądało na to, że bardzo z nim źle; miał pijacki zwyczaj układania ust w trąbkę i sięgania nimi do brzegu szklanki, jakby bał się, że zawodna ręka może uronić część trunku.

Ashe zamilkł.

– Znasz Sama, prawda? – spytał po chwili.

– Sama?

W głosie Ashe’a zabrzmiała nutka rozdrażnienia.

– Sama Kievera, mojego szefa. Faceta, o którym ci opowiadałem.

– On też był w Berlinie?

– Nie. Dobrze zna Niemcy, ale w Berlinie nie mieszkał. Przez jakiś czas pracował na własną rękę w Bonn. Miły gość. Mogliście się spotkać.

– Nie, chyba nie. – Znowu zapadło milczenie.

– A ty? – spytał Ashe. – Co ostatnio porabiałeś?

Leamas wzruszył ramionami.

– Poszedłem w odstawkę – odrzekł z głupim uśmiechem. – Odstawili mnie na boczny tor.

– Nie pamiętam, co robiłeś w Berlinie. Byłeś chyba jednym z tych tajemniczych rycerzy zimnej wojny, tak?

Mój Boże, pomyślał Leamas, walisz na całego. Zawahał się, zarumienił i syknął:

– Robiłem za gońca u tych pieprzonych jankesów, tak samo jak pozostali.

– Wiesz – powiedział Ashe, jakby rozważał ten pomysł od dłuższego czasu – powinieneś spotkać się z Samem. Spodoba ci się... – I z nagłym zafrasowaniem dodał: – Jezu, przecież nie wiem nawet, gdzie cię łapać!

– Nigdzie – odparł Leamas.

– Nie rozumiem. Gdzie mieszkasz?

– Tu i tam. Gdzie się da. Nie mam pracy. Te sukinsyny nie dały mi nawet porządnej emerytury.

Ashe był przerażony.

– To straszne. Dlaczego nic nie powiedziałeś? Posłuchaj, może zamieszkasz u mnie? Ciasno tam, ale jeśli wystarczy ci polówka, jakoś się pomieścimy. Mój drogi, przecież nie możesz mieszkać pod mostem!

– Przez jakiś czas dam sobie radę – odparł Leamas, klepiąc się po kieszeni z kopertą. – Znajdę sobie robotę. – Energicznie kiwnął głową. – Za tydzień na pewno coś znajdę. Będzie dobrze.

– Jaką robotę?

– Nie wiem, wszystko jedno.

– Alec, nie możesz się tak marnować! Mówisz po niemiecku jak rodowity Niemiec, przecież pamiętam. Jest mnóstwo rzeczy, które mógłbyś robić!

– Już robiłem. Sprzedawałem encyklopedie dla tych zasranych jankesów, układałem książki w bibliotece parapsychologicznej, dziurkowałem karty pracy w śmierdzącej fabryce kleju. Co jeszcze, u diabła, mogę robić? – Nie patrzył na Ashe’a, tylko na blat stołu, z rozdrażnieniem poruszając ustami.

Ashe zareagował natychmiast: nachylił się ku niemu, przemawiając z niemalże triumfalnym naciskiem:

– Alec, nie widzisz, że potrzebne ci są odpowiednie kontakty? Wiem, jak to jest, ja też stałem w kolejce po darmowy chleb. Właśnie wtedy przydają się znajomości. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co robiłeś w Berlinie, ale chyba nie była to praca ułatwiająca nawiązywanie kontaktów z ludźmi, którzy się liczą, prawda? Gdybym pięć lat temu nie spotkał w Poznaniu Sama, żyłbym z zasiłku do dzisiaj. Słuchaj, pomieszkaj u mnie przez parę tygodni. Popytamy Sama i chłopaków z Berlina, jeśli tylko są w mieście.

– Ale ja nie umiem pisać – odparł Leamas. – Nie napisałbym nawet nekrologu.

Ashe położył mu rękę na ramieniu.

– Spokojnie, stary, nie denerwuj się – powiedział kojącym tonem. – Wszystko po kolei. Gdzie masz swoje manatki?

– Co?

– Manatki, rzeczy: ubranie, bagaż.

– Nigdzie. Wszystko sprzedałem, oprócz tej paczki.

– Jakiej paczki?

– Tej, którą znalazłeś na ławce w parku. Próbowałem ją wyrzucić.

Ashe miał mieszkanie przy Dolphin Square. Było takie, jak Leamas oczekiwał, małe, anonimowe, ozdobione kilkoma pospiesznie zebranymi bibelotami z Niemiec: kuflami, fajkami i tanimi porcelanowymi figurynkami z Nymphenburga.

– Na sobotę i niedzielę wyjeżdżam do matki – powiedział. – Tu bywam w tygodniu, tak jest wygodniej – dodał szyderczo. Polówkę rozstawili w maleńkim salonie. Było wpół do piątej.

– Od dawna tu mieszkasz? – spytał Leamas.

– Od ponad roku.

– Łatwo je znalazłeś?

– Wiesz, jak to jest: raz są, raz ich nie ma. Zgłaszasz się do agencji i któregoś dnia dzwonią, mówiąc, że masz szczęście.

Ashe zaparzył herbatę i wypili ją, Leamas posępnie, jak człowiek nieprzyzwyczajony do wygód. Ashe też przycichł.

– Pójdę po zakupy, bo zaraz zamkną sklepy – powiedział. – Potem coś wymyślimy. A wieczorem zadzwonię do Sama. Im szybciej się spotkacie, tym lepiej. Prześpij się trochę, lecisz z nóg.

Leamas kiwnął głową.

– To miło z twojej strony. – Niezdarnie machnął ręką. – To mieszkanie, i w ogóle...

Ashe poklepał go po ramieniu, wziął płaszcz i ruszył do drzwi.

Upewniwszy się, że Ashe wyszedł z budynku, Leamas podniósł zaszczepkę, ostrożnie przymknął drzwi i zszedł do holu, gdzie stały dwie budki telefoniczne. Zadzwonił na Maida Vale i poprosił sekretarkę pana Thomasa.

– Słucham, przy telefonie – odpowiedział natychmiast dziewczęcy głos.

– Dzwonię z polecenia pana Sama Kievera – zaczął Leamas. – Pan Kiever przyjął zaproszenie i ma nadzieję, że dziś wieczorem uda mu się skontaktować osobiście z panem Thomasem.

– Przekażę. Czy pan Thomas wie, gdzie można pana złapać?

– Na Dolphin Square – odrzekł Leamas i podał adres. – Do widzenia.

Pogadawszy chwilę z recepcjonistą, wrócił na górę i usiadł na polówce, przyglądając się swoim splecionym palcom. Po chwili się położył. Postanowił skorzystać z rady Ashe’a i trochę odpocząć. Gdy zamknął oczy, przypomniała mu się Liz, leżąca obok niego na łóżku w mieszkaniu przy Bayswater, i przez chwilę zastanawiał się, co się z nią dzieje.

Obudził go Ashe w towarzystwie niskiego pulchnego mężczyzny o długich, zaczesanych do góry siwiejących włosach. Miał na sobie dwurzędowy garnitur i mówił ze środkowoeuropejskim akcentem, chyba niemieckim, chociaż trudno było stwierdzić to na pewno. Przedstawił się jako Kiever – Sam Kiever.

Pili dżin z tonikiem. Gadał głównie Ashe. Jak za starych dobrych czasów w Berlinie, mówił: znowu razem, a noc jest młoda. Kiever zaznaczył, że nie może siedzieć do późna, bo nazajutrz ma robotę. Postanowili pójść na kolację do chińskiej restauracji, w której bywał Ashe – mieściła się naprzeciwko posterunku policji przy Limehouse i chodziło się tam z własnym winem. Tak się przypadkiem składało, że miał w kuchni dwie flaszki burgunda, więc zabrali je do taksówki.

Kolacja była bardzo dobra. Wypili obie butelki i przy drugiej Kieverowi trochę rozwiązał się język: właśnie wrócił z Niemiec Zachodnich i Francji. We Francji panował jeden wielki burdel, ponieważ de Gaulle był na wylocie i Bóg raczy wiedzieć, co mogło z tego wyniknąć. Twierdził, że powrót stu tysięcy zdemoralizowanych colons z Algierii grozi faszyzmem.

– A co u Niemców? – podpuścił go Alec.

– Wszystko zależy od tego, czy jankesi zdołają utrzymać ich w ryzach – odrzekł Kiever, spoglądając na niego zachęcająco.

– Jak to?

– Tak to. Dulles daje im wolną rękę w polityce zagranicznej, a Kennedy mówi „nie”. Zaczynają rozumować jak biali protestanci.

Leamas energicznie kiwnął głową.

– To dla nich typowe. Cholerni jankesi.

– Zdaje się, że Alec nie przepada za naszymi amerykańskimi kuzynami – wypalił z grubej rury Ashe, a kompletnie niezainteresowany Kiever mruknął:

– Doprawdy? – Leamas doszedł do wniosku, że Kiever gra w tę grę od bardzo dawna. Był jak stary koniarz, który wie, że konie same do niego przyjdą. Udawał takiego, co to lubi dawać się prosić.

Po kolacji Ashe powiedział:

– Znam pewną knajpę przy Wardour Street; byłeś tam, Sam. Całkiem niezła obsługa. Może byśmy wzięli dorożkę i pojechali?

– Chwila – wtrącił Leamas; powiedział to takim tonem, że zaskoczony Ashe podniósł wzrok. – Powiedzcie mi coś, dobra? Kto za to wszystko płaci?

– Ja – odrzekł szybko Ashe. – Sam i ja.

– Tak się umówiliście?

– No... nie.

– Bo ja nie mam szmalu. To znaczy, mam, ale nie po to, żeby nim szastać. Chyba o tym wiesz?

– Ależ oczywiście, że wiem. Przecież jak dotąd o ciebie dbałem, prawda?

– Fakt – odrzekł Leamas. – Dbałeś.

Wyglądało na to, że chce coś dodać, ale zmienił zdanie. Ashe robił wrażenie zmartwionego, ale nie urażonego, a Kiever był jak zwykle nieprzenikniony.

W dorożce Alec uparcie milczał. Ashe próbował go kilka razy zagadać, przymilnie i pojednawczo, ale on zbył go gniewnym wzruszeniem ramion. Przyjechali na Wardour Street i wysiedli, przy czym ani Leamas, ani Kiever nie wykonali żadnego gestu, który wskazywałby na to, że chcą zapłacić za kurs. Minęli okno wystawowe pełne pism z roznegliżowanymi dziewczynami i skręcili w wąską uliczkę, na końcu której świecił krzykliwy neon: KLUB PUCHATEGO KOCIAKA. WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW. Po obu stronach drzwi wisiały zdjęcia dziewczyn, a do każdego z nich był przypięty wąski pasek papieru z odręcznym napisem: STUDIUM Z NATURY. TYLKO DLA CZŁONKÓW.

Ashe nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się natychmiast i stanął w nich potężnie zbudowany mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach.

– Jestem członkiem klubu – powiedział Ashe. – Ci panowie są ze mną.

– Mogę prosić o kartę?

Ashe wyjął z portfela żółtawą kartę wstępu i podał ją tamtemu.

– Pańscy goście płacą funta za tymczasowe członkostwo. Pan ich wprowadza, tak? – Chciał zwrócić kartę Ashe’owi, lecz Leamas był szybszy i odebrał ją za niego. Zerknął na nazwisko i oddał ją właścicielowi.

Następnie wyjął z kieszeni dwa funty i włożył je do wyciągniętej ręki wykidajły.

– Dwa funty za gości – powiedział i nie zwracając uwagi na protesty zdumionego Ashe’a, rozsunął zasłonę w drzwiach, wprowadził ich do słabo oświetlonego holu i ponownie zwrócił się do wykidajły: – Poprosimy o stolik. I o butelkę szkockiej. I niech pan dopilnuje, żeby nam nie przeszkadzano. – Wykidajło zawahał się, doszedł do wniosku, że nie warto się kłócić, i sprowadził ich schodami na dół. Idąc, słyszeli przytłumiony jęk trudnej do rozpoznania muzyki.

Dostali stolik na końcu sali. Grała dwuosobowa kapela, wszędzie siedziały dziewczęta, po dwie i po trzy. Gdy weszli, dwie z nich wstały, ale wykidajło pokręcił głową.

Kiedy czekali na whisky, Ashe zerkał niespokojnie na Leamasa. Kiever sprawiał wrażenie lekko znudzonego. Kelner przyniósł butelkę i trzy szklaneczki. W milczeniu czekali, aż naleje do nich kapkę whisky, wreszcie Leamas nie wytrzymał, odebrał mu butelkę i dolał do każdej drugie tyle. Potem nachylił się ku Ashe’owi i rzucił:

– A teraz może powiesz mi, o co tu, do diabła, chodzi.

– Jak to o co? – spytał niepewnie Ashe. – Nie rozumiem.

– Kiedy wyszedłem, śledziłeś mnie od samego więzienia – zaczął spokojnie Alec. – Próbowałeś wcisnąć mi kit, że poznaliśmy się w Berlinie. Oddałeś mi pieniądze, których ode mnie nie pożyczałeś. Zapraszałeś mnie do drogich restauracji, zaproponowałeś, żebym u ciebie zamieszkał.

Ashe poczerwieniał.

– Jeśli myślisz, że...

– Nie przerywaj – warknął Alec. – Zaczekaj, aż skończę, możesz? Na twojej karcie członkowskiej widnieje nazwisko „Murphy”. Tak się nazywasz?

– Nie.

– Pewnie ten Murphy ci ją pożyczył, co?

– Nie, mylisz się. Jeśli już musisz wiedzieć, przychodzę tu czasami na dziewczyny. Wstąpiłem do klubu pod fałszywym nazwiskiem.

Wreszcie odezwał się Kiever.

– Spadaj, Ashe – powiedział. – Ja się tym zajmę.

Dziewczyna robiła striptiz; młoda brzydka dziewczyna z ciemnym sińcem na udzie. Żałosna, wychudzona; ani nie erotyczna, ani artystyczna, ani powabna. Obracała się powoli, sporadycznie podrygując rękami i nogami, jakby muzyka docierała do niej tylko od czasu do czasu, i patrzyła na nich z przedwczesnym zainteresowaniem dziecka, które znalazło się w towarzystwie dorosłych. Nagle kapela przyspieszyła i dziewczyna zareagowała na to jak pies na gwizdek przewodnika, truchtając po podeście tam i z powrotem. W chwili gdy zabrzmiały ostatnie dźwięki muzyki, zdjęła stanik i podniosła go nad głowę, demonstrując wątłe ciało z trzema kępkami tandetnych świecidełek, które zwisały z niej jak stare choinkowe ozdoby.

Leamas i Kiever obserwowali ją w milczeniu.

– Pewnie powiesz mi teraz, że w Berlinie widywaliśmy lepsze – odezwał się w końcu Alec i Kiever stwierdził, że jego rozmówca wciąż kipi gniewem.

– Podejrzewam, że ty na pewno – odparł. – Owszem, bywałem w Berlinie, ale nie lubię nocnych klubów.

Leamas nie odpowiedział.

– Nie, nie, nie jestem pruderyjny, tylko racjonalny. Jeśli mam ochotę na dziewczyny, wiem, gdzie znaleźć tańsze, a jeśli chcę potańczyć, znam lepsze miejsca niż to. – Alec jakby go nie słyszał.

– Powiedz mi lepiej, po co ten pedał mnie poderwał.

Kiever kiwnął głową.

– Oczywiście. Ja mu kazałem.

– Dlaczego?

– Bo mnie zaciekawiłeś. Mam dla ciebie propozycję. Dziennikarską propozycję.

Zapadła cisza.

– Dziennikarską – powtórzył Leamas. – Rozumiem.

– Prowadzę agencję, międzynarodowy serwis prasowy. Dobrze płacę. Za interesujące materiały nawet bardzo dobrze.

– Kto je publikuje?

– Płacę tak dobrze, że ktoś z twoim doświadczeniem w sprawach... międzynarodowych, ktoś z twoją przeszłością zawodową, ktoś, kto dostarczyłby nam materiał przekonujący i faktograficzny, mógłby w stosunkowo krótkim czasie uwolnić się od wszelkich kłopotów finansowych.

– Kto te materiały publikuje, Kiever? – W głosie Leamasa zabrzmiała groźna nutka i przez chwilę, przez króciutką chwilę na gładkiej twarzy Kievera gościł wyraz lęku.

– Międzynarodowi klienci. Większość rozprowadza mój paryski korespondent. Często nie wiem nawet, kto je kupuje. Przyznaję – dodał z rozbrajającym uśmiechem – że mało mnie to obchodzi. Płacą i proszą o więcej. Widzisz, ci ludzie nie czepiają się szczegółów. Płacą od ręki i nie mają nic przeciwko przelewom na konta w zagranicznych bankach, gdzie nikt nie zawraca sobie głowy czymś takim jak podatki.

Leamas milczał. Trzymał szklaneczkę obiema rękami i wpatrywał się w jej dno.

Chryste, myślał, ale im spieszno. Przypomniał mu się głupi dowcip z jakiegoś musicalu: „Żadna porządna dziewczyna się na to nie zgodzi, poza tym nie wiem, ile pan daje”. Ale z taktycznego punktu widzenia postępują słusznie. Ledwo zipię, dopiero co wyszedłem z pudła, nienawidzę społeczeństwa. Jestem starym koniem, nie trzeba mnie ujeżdżać. Nie muszę udawać, że godzą w mój honor jako angielskiego dżentelmena. Jednak z drugiej strony na pewno liczyli się z hamulcami natury praktycznej. Choćby takimi, że będzie się bał: agencja ścigała zdrajców, tak jak oko Boga ścigało Kaina na pustyni.

I wreszcie wiedzą, że to czysty hazard. Zdają sobie sprawę, że ludzka niekonsekwencja może zniweczyć najstaranniej zaplanowane podejście: bywało, że oszuści, łgarze i kryminaliści opierali się każdej pokusie, podczas gdy powszechnie szanowani dżentelmeni dopuszczali się najpotworniejszej zdrady za miskę wodnistego kapuśniaku w wydziałowej stołówce.

– Musieliby dużo zapłacić – wymamrotał w końcu.

Kiever dolał mu whisky.

– Proponują piętnaście tysięcy funtów z góry. Pieniądze już czekają w Banque Cantonale w Bernie. Będziesz mógł je podjąć po okazaniu identyfikatora, który dostarczą ci moi klienci. Klienci zastrzegają sobie również prawo do zadawania pytań dodatkowych przez okres jednego roku, za co proponują pięć tysięcy funtów ekstra. Pomogą ci także załatwić wszelkie problemy natury... przesiedleńczej, gdyby takowe zaistniały.

– Kiedy mam dać odpowiedź?

– Teraz. Nie musisz spisywać swoich wspomnień. Spotkasz się z moim klientem, a on załatwi kogoś, kto spisze je za ciebie.

– Gdzie mam go spotkać?

– Uważam, że dla dobra nas wszystkich najprościej byłoby zaaranżować spotkanie za granicą. Mój klient proponuje Holandię.

– Nie mam paszportu – mruknął ponuro Leamas.

– Już masz – odrzekł usłużnie Kiever. – Pozwoliłem sobie cię wyręczyć. – Cały czas mówił i zachowywał się tak, jakby negocjował korzystną umowę handlową. – Jutro o dziewiątej czterdzieści pięć rano mamy samolot do Hagi. Pójdziemy do mnie omówić pozostałe szczegóły?

Zapłacił i pojechali taksówką pod całkiem dobry adres w okolicach St James’s Park.

Mieszkanie było drogie i luksusowo urządzone, lecz jego wyposażenie sprawiało wrażenie zgromadzonego na łapu-capu. Podobno są w Londynie sklepy, w których można kupić książki na metry i wynająć architektów wnętrz, którzy potrafią zharmonizować kolor ścian z barwą obrazów. Leamas, człowiek niezbyt wrażliwy na tego rodzaju subtelności, czuł się tam jak w hotelu, a nie jak w prywatnym mieszkaniu. Kiedy Kiever wprowadzał go do pokoju (zamiast na ulicę okna wychodziły na obskurne podwórko), Leamas spytał:

– Długo tu mieszkasz?

– Niezbyt – odrzekł lekko tamten. – Najwyżej kilka miesięcy.

– Musiało sporo kosztować. Ale chyba cię na nie stać.

– Dzięki.

W pokoju stała butelka whisky i syfon z wodą sodową na srebrzystej tacy. Przesłonięte kotarą drzwi w głębi prowadziły do łazienki i ubikacji.

– Urocze gniazdko. Za wszystko płaci państwo wielkiego wodza rewolucji?

– Zamknij się – syknął wściekle Kiever. – Jeśli będę ci potrzebny, masz tu interkom. Jestem obok. Nie śpię.

– Na pewno sobie poradzę – odparł Leamas.

– W takim razie dobranoc – rzucił Kiever i wyszedł.

On też ma zszargane nerwy, pomyślał Alec.

Obudził go dzwonek telefonu przy łóżku. Dzwonił Kiever.

– Jest szósta. Za pół godziny śniadanie.

– Dobrze – odrzekł Leamas i odłożył słuchawkę. Bolała go głowa.

Kiever musiał zamówić taksówkę, bo o siódmej ktoś zadzwonił do drzwi.

– Wszystko masz?

– Mój jedyny bagaż to szczoteczka do zębów i brzytwa.

– Już się tym zajęliśmy. Gotów?

Leamas wzruszył ramionami.

– Chyba tak. Masz papierosy?

– Nie, ale kupimy w samolocie. Obejrzyj to sobie. – Podał mu brytyjski paszport, na jego nazwisko, z jego zdjęciem i głęboko wyciśniętą pieczęcią Ministerstwa Spraw Zagranicznych w rogu. Nie był ani nowy, ani stary. Zawód? Urzędnik. Stan cywilny? Wolny. Biorąc go do ręki, Leamas poczuł, że ogarnia go lekka trema. Jak pana młodego przed ślubem: bez względu na to, co się miało zdarzyć, już nigdy nie będzie tak samo jak przedtem.

– A pieniądze? – spytał.

– Nie będą ci potrzebne. Firma stawia.