Liz patrzyła na list z centrali i zastanawiała się, o co w tym wszystkim chodzi. Rzecz była trochę zaskakująca. Zaskakująca i bardzo miła, tylko dlaczego o nic jej najpierw nie spytano? Czy wytypowała ją centrala, czy komitet dzielnicowy? O ile wiedziała, nikt z centrali jej nie znał. Owszem, poznała kilku prelegentów, a na zjeździe uścisnęła rękę samemu Organizatorowi. Może zapamiętał ją ten z wydziału kulturalnego, ten przymilny zniewieściały blondyn? Ashe? Tak, nazywał się Ashe. Trochę się nią interesował i niewykluczone, że kiedy wypłynęła sprawa stypendium, podsunął im jej nazwisko. Dziwny człowiek. Po zebraniu zabrał ją na kawę do Black and White i wypytywał o chłopców: o jej chłopców. Bynajmniej się do niej nie zalecał, nic z tych rzeczy – szczerze mówiąc, uważała, że jest trochę pedałkowaty – ale dosłownie zasypał ją pytaniami. Od jak dawna jest w partii, czy nie tęskni za rodzicami, czy ma dużo chłopców, czy tylko jednego, tego jedynego i wyjątkowego? Jako mężczyzna mało ją ciekawił, ale podobało jej się to, co opowiadał: o państwie robotników w Niemieckiej Republice Demokratycznej, o poetach-robotnikach i tak dalej. Nie ulegało wątpliwości, że Europę Wschodnią zna na wylot, że dużo podróżował. Pomyślała, że musi być nauczycielem albo kimś takim, bo wszystko, co mówił – a mówił długo i bardzo płynnie – tchnęło dydaktyką. Potem była zbiórka pieniędzy na Fundusz Walecznych i Ashe dał całego funta – Liz była zdumiona. Tak, to na pewno on, to Ashe. Wspomniał o niej komuś z okręgu londyńskiego, a okręg przekazał jej nazwisko centrali. Może to trochę dziwne, ale z drugiej strony wszystkie poczynania partii były dziwnie konspiracyjne. Ale cóż, należała do partii rewolucyjnej i podejrzewała, że tak musi być. Ta konspiracyjność niezbyt jej odpowiadała, bo sugerowała, że kryje się za tym coś nieuczciwego. No tak, ale może była to konspiracyjność niezbędna, poza tym skrytość i tajemniczość zawsze ludzi ekscytowała.

Przeczytała list jeszcze raz. Napisany na papierze firmowym centrali, takim z wielkim czerwonym nagłówkiem, zaczynał się od słów: „Droga Towarzyszko”. Koszmar, pomyślała, jak w wojsku. Nie znosiła, kiedy tak się do niej zwracano.

Droga Towarzyszko!

Podczas niedawnych rozmów z naszymi niemieckimi towarzyszami podnieśliśmy kwestię zorganizowania wymiany między członkami naszej partii i członkami Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności. Myślą przewodnią tego przedsięwzięcia jest stworzenie podstaw dla regularnej wymiany na szczeblu podstawowym. Kierownictwo Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności zdaje sobie sprawę, że ze względu na środki dyskryminacyjne stosowane przez nasze Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest mało prawdopodobne, żeby delegaci NSPJ mogli przyjechać do Wielkiej Brytanii w niedalekiej przyszłości, mimo to uważa, że z tego właśnie powodu wymiana doświadczeń jest tym bardziej pożądana. Dlatego też towarzysze z NSPJ poprosili nas o wytypowanie pięciu działaczy o długim stażu partyjnym i bogatym doświadczeniu w organizowaniu masówek na ulicach angielskich miast. Wytypowani towarzysze spędzą w NRD trzy tygodnie, biorąc udział w zebraniach podstawowych organizacji partyjnych, dyskutując, analizując postępy w dziedzinie przemysłu tudzież opieki społecznej oraz zapoznając się z ewidentnymi przejawami faszystowskich prowokacji ze strony Zachodu. Będzie to dla nich wspaniała okazja do wykorzystania doświadczeń młodego państwa socjalistycznego.

Kiedy zwróciliśmy się do kierownictwa Waszego okręgu o wytypowanie młodych działaczy kadrowych, którzy odnieśliby z wyjazdu największą korzyść, ci zgłosili Waszą kandydaturę. Jeśli to tylko możliwe, pragnęlibyśmy, żeby Towarzyszka wyjechała do NRD i zrealizowała drugą część zadania partyjnego, jakim jest nawiązanie kontaktu z członkami NSPJ pochodzącymi z podobnego zaplecza przemysłowego i mającymi analogiczne do Waszych problemy. Jako przedstawicielka komórki partyjnej Bayswater South, została Towarzyszka oddana pod opiekę dzielnicowej organizacji partyjnej w Neuenhagen na przedmieściach Lipska. Towarzyszka Freda Luman, sekretarz komitetu dzielnicowego, przygotowuje Wam serdeczne przyjęcie. Żywimy przekonanie, że jesteście najodpowiedniejszą kandydatką i że odniesiecie w NRD wielki sukces. Koszty podróży i pobytu zostaną pokryte przez Urząd Kultury NRD.

Jesteśmy pewni, że zdajecie sobie sprawę, jak wielki spotkał Was zaszczyt, i przekonani, że względy osobiste nie staną Wam na przeszkodzie. Wytypowani Towarzysze wyjadą pod koniec przyszłego miesiąca – najprawdopodobniej 23 – jednak podróżować będą oddzielnie, gdyż zaproszenia mają różne daty. Prosimy o niezwłoczne zawiadomienie nas, czy akceptujecie niniejsze zaproszenie. Gdy je otrzymamy, prześlemy Wam szczegóły.

Im uważniej to wszystko czytała, tym większe ogarniało ją zdumienie. Po pierwsze, ten krótki termin: skąd wiedzieli, że będzie mogła zwolnić się z pracy? I nagle, ku swemu zaskoczeniu, przypomniała sobie, że Ashe pytał ją, czy brała w tym roku urlop, kiedy zamierza go wziąć i z jak dużym wyprzedzeniem musi zawiadamiać pracodawcę o swych planach. Poza tym dlaczego nie podali w liście nazwisk pozostałych kandydatów? Owszem, nie musieli – nie było ku temu żadnego powodu – ale dziwnie to jakoś wyglądało. No i sam list: był taki długi! W centrali brakowało sekretarek, dlatego zawsze pisali bardzo krótko albo prosili towarzyszy o telefon. Tymczasem ona dostała prawdziwą epistołę, wystukaną na maszynie tak starannie, jakby nie powstała w centrali. Ale podpisał ją Organizator do spraw Kulturalnych. Tak, to był jego podpis, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości: widywała go wiele razy na różnego rodzaju ulotkach i zawiadomieniach. Poza tym list napisano tym niezdarnym, na wpół biurokratycznym, na wpół mesjanistycznym stylem, którego nigdy nie lubiła i do którego zdążyła już przywyknąć. Czystą głupotą było twierdzić, że miała bogate doświadczenie w organizowaniu masówek na ulicach angielskich miast. Nie miała żadnego. Prawdę mówiąc, szczerze tego nie znosiła: tych wszystkich głośników przed bramami fabryk, tego wystawania na ulicy z plikiem „Daily Workera” w ręku, tego chodzenia od drzwi do drzwi i agitowania przed wyborami do władz lokalnych. Lubiła za to pracę na rzecz światowego pokoju: tego rodzaju działalność coś dla niej znaczyła, miała jakiś sens. Patrzyła na matki pchające wózki, na stojących w drzwiach staruszków i myślała: robię to dla nich. To była prawdziwa walka o pokój.

Jednakże nigdy nie patrzyła w ten sposób na walkę o głosy wyborców i na sprzedaż partyjnej prasy. Może dlatego, że walka o głosy i sprzedaż prasy udowadniała im, kim naprawdę są. Kiedy na zebranie komórki partyjnej przychodziło kilkanaście osób, łatwo im było odbudowywać świat, kroczyć w awangardzie socjalizmu, rozprawiać o niepowstrzymanym biegu historii. Ale potem wychodziła na ulicę z naręczem „Daily Workera” i często stała tam godzinę albo nawet dwie, żeby sprzedać jeden egzemplarz gazety. Czasami oszukiwała, tak samo jak inni, i płaciła za gazety z własnej kieszeni, żeby tylko szybciej wrócić do domu. Chwalili się tym na najbliższym zebraniu, zapominając, że sami wykupili prasę: „Towarzyszka Gold sprzedała w sobotę osiemnaście egzemplarzy. Aż osiemnaście egzemplarzy!”. Zapisywano to w protokole, a z protokołu wiadomość trafiała do partyjnego biuletynu. Ci z komitetu dzielnicowego zacierali ręce i przy odrobinie szczęścia mogli wspomnieć o jej wyczynie w małej rubryczce na pierwszej stronie gazety, gdzie pisano o zbiórce pieniędzy na Fundusz Walecznych. Ich światek był taki maleńki: jakże pragnęła, żeby zagościło w nim więcej uczciwości. Mimo to bywało, że się okłamywała. Jej partyjni koledzy pewnie też. Może wszyscy się okłamywali. A może nie? Może tamci rozumieli, dlaczego trzeba tak często kłamać? Wybrali ją na sekretarza komórki partyjnej. Dziwne. To Mulligan wysunął jej kandydaturę: „Nasza towarzyszka jest młoda, energiczna i przemiła”. Pewnie myślał, że jeśli zostanie sekretarzem, pójdzie z nim do łóżka. Pozostali głosowali na nią dlatego, że ją lubili, i dlatego, że umiała pisać na maszynie. Wiedzieli, że będzie pracować sama, nie zmuszając ich do sobotnio-niedzielnych akcji wyborczych na ulicach miasta. Że jeśli już, to organizować je będzie niezbyt często. Głosowali na nią, ponieważ chcieli mieć mały porządny klub, miły i rewolucyjny, ale spokojny. Jedno wielkie oszustwo. Alec to chyba rozumiał, dlatego nie traktował ich poważnie. Powiedział kiedyś: „Jedni hodują kanarki, inni wstępują do partii”. Fakt, to prawda. Przynajmniej tu, w Bayswater, i ci z komitetu dzielnicowego doskonale o tym wiedzieli. Tym dziwniejsze, że ją wytypowano: nie mogła uwierzyć, że to oni ją wybrali. Była pewna, że to Ashe. Może się w niej zadurzył? Wyglądał na homoseksualistę, ale może tylko wyglądał?

Wzruszyła ramionami. Zrobiła to z afektowanym zestresowaniem, jak ktoś bardzo podekscytowany, ktoś, kogo nikt nie widzi. Cóż, wyjazd to zawsze wyjazd. Poza tym za nic nie musiała płacić, no i mogło być ciekawie. Nigdy dotąd nie była za granicą, bo po prostu nie miała pieniędzy na bilet. Tak, na pewno będzie ciekawie i wesoło. Nie przepadała za Niemcami, to prawda. Wiedziała – często jej to powtarzano – że Niemcy Zachodnie to kraj militarystów i rewanżystów, a Niemcy Wschodnie to państwo demokratyczne i miłujące pokój. Wątpiła jednak, czy wszyscy dobrzy Niemcy zamieszkali w tych Wschodnich, a źli w Zachodnich. Poza tym ci źli zabili jej ojca. Może właśnie dlatego partia ją wytypowała, może miał to być swoisty akt pojednania? Może właśnie dlatego Ashe zadawał jej tyle pytań? Tak, na pewno. Nagle przepełniło ją uczucie ciepła i wdzięczności dla partii. Są tacy przyzwoici, pomyślała, tacy porządni. Była z siebie dumna, cieszyła się, że stoi z nimi w jednym szeregu. Podeszła do biurka i otworzyła szufladę, w której trzymała starą szkolną teczkę z partyjną papeterią i znaczkami za opłatę składek. Wkręciwszy arkusz papieru do underwooda – przysłali go jej towarzysze z komitetu dzielnicowego, gdy dowiedzieli się, że umie pisać na maszynie; kiedy stukała, underwood trochę podrygiwał, ale poza tym był w porządku – napisała staranny list, w którym z wdzięcznością przyjęła zaproszenie. Tak, towarzysze z centrali byli po prostu cudowni: tacy zasadniczy, tacy dobroduszni, tacy bezosobowi i nieugięci. A przede wszystkim dobrzy, tacy dobrzy. Byli ludźmi walczącymi o pokój. Zamykając szufladę, zatrzymała wzrok na wizytówce Smileya.

Przypomniało jej się, jak ten mały człowieczek o poważnej, zrytej zmarszczkami twarzy stał w drzwiach pokoju i pytał: „A czy ci z partii o was wiedzą?”. Jakaż była niemądra. Teraz, dzięki wyjazdowi, przestanie o tym myśleć.