Weszła do sali powoli, z szeroko otwartymi oczyma, rozglądając się wokoło jak rozespane dziecko wchodzące do jaskrawo oświetlonego pokoju. Leamas zdążył zapomnieć, jak bardzo jest młoda. Zobaczyła go między strażnikami i przystanęła.

– Alec.

Gruba strażniczka położyła jej rękę na ramieniu i poprowadziła do miejsca, gdzie przed chwilą stał Leamas. W sali zapadła głucha cisza.

– Jak się nazywasz, dziecko? – spytała oschle przewodnicząca trybunału. Długie ręce Liz zwisały bezwładnie wzdłuż boków; miała wyprostowane palce. – Jak się nazywasz? – powtórzyła głośniej przewodnicząca.

– Elizabeth Gold.

– Należysz do Brytyjskiej Partii Komunistycznej?

– Tak.

– Przyjechałaś tu z Lipska?

– Tak.

– Kiedy wstąpiłaś do partii?

– W 1955 roku. Nie, chyba w pięćdziesiątym czwartym...

Przerwał jej jakiś ruch, hurkot gwałtownie rozsuwanych ław i zniekształcony, chrapliwo-piskliwy głos Leamasa:

– Skurwysyny! Zostawcie ją!

Przerażona Liz odwróciła się i zobaczyła, jak Alec stoi tam w podartym ubraniu, z bladą, zakrwawioną twarzą, jak strażnik bije go pięścią, jak Leamas zatacza się i chwieje. Rzucili się na niego we dwóch, podtrzymali go, dźwignęli i wykręcili mu ręce. Spuścił głowę, potem szarpnął nią boleśnie w bok.

– Jeśli się znowu poruszy, wyprowadźcie go stąd – rozkazała przewodnicząca i posławszy Leamasowi ostrzegawcze spojrzenie, dodała: – Później będzie pan mógł zabrać głos. Niech pan zaczeka. – Zwracając się do Liz, napastliwie spytała: – Chyba pamiętasz, kiedy wstąpiłaś do partii, prawda?

Liz nie odpowiedziała. Przewodnicząca odczekała chwilę i wzruszyła ramionami. Potem nachyliła się nad stołem i wpatrując się w nią intensywnie, rzuciła:

– Elizabeth, czy kiedykolwiek mówiono ci w partii o konieczności zachowania tajemnicy?

Liz kiwnęła głową.

– Czy przestrzegano cię, żebyś nigdy, przenigdy nie wypytywała innych towarzyszy o sprawy dotyczące organizacji naszej partii i wydawanych przez nią zarządzeń?

Liz ponownie kiwnęła głową.

– Tak – odrzekła – oczywiście.

– Dzisiaj przekonamy się, czy przestrzegasz tej zasady. Zostaniesz poddana ciężkiej próbie. Byłoby dla ciebie lepiej, dużo lepiej, gdybyś nic nie wiedziała. Nic – dodała z gwałtownym naciskiem. – Niechaj wystarczą ci moje słowa: my, siedzący za tym stołem, jesteśmy wysokimi funkcjonariuszami partyjnymi. Działamy za wiedzą prezydium partii i w interesie jej bezpieczeństwa. Musimy zadać ci kilka pytań, a twoje odpowiedzi będą miały dla nas olbrzymie znaczenie. Mówiąc odważnie i szczerze, dopomożesz naszej socjalistycznej sprawie.

– Ale kogo... – szepnęła Liz. – Kogo tu sądzicie? Co Alec zrobił?

Przewodnicząca spojrzała ponad jej ramieniem na Mundta.

– Kogo? O to właśnie chodzi. Być może nikogo. A być może tych, którzy oskarżają. Nie ma znaczenia kogo. To, że tego nie wiesz, jest gwarancją twojej bezstronności.

W małej sali na chwilę zapadła cisza. Wtem, głosem tak cichym, że przewodnicząca odruchowo odwróciła głowę, żeby lepiej słyszeć, Liz spytała:

– Czy chodzi o Aleca? O pana Leamasa?

– Powtarzam – odparła z naciskiem Niemka. – Lepiej, żebyś tego nie wiedziała. O wiele lepiej. Powiesz prawdę i pozwolimy ci odejść. To najmądrzejsze, co możesz zrobić.

Liz musiała zrobić jakiś gest czy wyszeptać jakieś słowo, którego pozostali nie dosłyszeli, ponieważ przewodnicząca ponownie nachyliła się ku niej i powiedziała:

– Posłuchaj, dziecko. Czy chcesz wrócić do domu? Jeśli tak, rób, co mówię. Bo jeśli nie... – urwała, machnęła ręką w stronę Kardena i enigmatycznie dodała: – Ten towarzysz chce ci zadać kilka pytań. Będzie ich niewiele. Odpowiadaj szczerze.

Karden wstał i uśmiechnął się ciepłym uśmiechem zakrystiana.

– Elizabeth – zaczął – Alec Leamas był pani kochankiem, prawda?

Liz kiwnęła głową.

– Poznaliście się w bibliotece w Bayswater, gdzie pani pracowała, czy tak?

– Tak.

– Przedtem się nie znaliście?

Liz pokręciła głową.

– Poznaliśmy się w bibliotece.

– Elizabeth, czy miała pani wielu kochanków?

Jej słowa zagłuszył krzyk Leamasa:

– Karden, ty świnio!

Liz odwróciła się ku niemu.

– Przestań, Alec – powiedziała głośno i spokojnie. – Wyprowadzą cię stąd.

– Właśnie – wtrąciła oschle przewodnicząca. – Na pewno.

– Proszę mi powiedzieć – kontynuował gładko Karden – czy Alec był komunistą?

– Nie.

– Czy wiedział, że pani jest komunistką?

– Tak, ode mnie.

– Co powiedział, gdy mu to pani oznajmiła?

Liz nie wiedziała, czy skłamać czy nie, i właśnie to było najstraszniejsze. Pytania padały tak szybko, że nie miała ani sekundy na zastanowienie. A oni cały czas słuchali, uważnie obserwowali, czekali na jakieś słowo, może na gest, który mógłby wyrządzić Alecowi potworną krzywdę. Nie mogła kłamać, nie wiedząc, o jaką stawkę toczy się gra: zaplątałaby się w zeznaniach i Alec by zginął – nie miała wątpliwości, że groziło mu niebezpieczeństwo.

– Co powiedział? – powtórzył Karden.

– Roześmiał się. On był ponad to.

– Na pewno?

– Oczywiście.

Po raz drugi odezwał się młody mężczyzna za sędziowskim stołem. Miał na wpół przymknięte oczy.

– Czy uważacie, że jest to słuszna miara człowieka? To, że jest on ponad biegiem historii i dialektycznym przymusem?

– Nie wiem. Po prostu tak wtedy myślałam, to wszystko.

– Nieważne – kontynuował Karden. – Proszę mi powiedzieć, czy pan Leamas był człowiekiem wesołym, roześmianym?

– Nie. Rzadko się śmiał.

– Ale roześmiał się, kiedy powiedziała mu pani, że jest w partii. Wie pani dlaczego?

– Myślę, że partią pogardzał.

– To znaczy nienawidził? – rzucił od niechcenia Karden.

– Nie wiem – odparła żałośnie Liz.

– Czy był człowiekiem o zdecydowanych upodobaniach i uprzedzeniach?

– Nie... nie, nie był.

– Pobił sklepikarza. Ciekawe, dlaczego to zrobił?

Nagle Liz przestała mu ufać. Przestała ufać jego pieszczotliwemu głosowi i poczciwej twarzy.

– Nie wiem.

– Ale myślała pani o tym.

– Tak.

– I jakie wyciągnęła pani wnioski?

– Żadnych – odparła beznamiętnie Liz.

Karden przyjrzał jej się w zadumie i z lekkim rozczarowaniem, jakby zapomniała wyuczonej lekcji.

– Czy wiedziała pani – spytał tonem, jakim zadaje się najbardziej oczywiste pytania – czy wiedziała pani, że Leamas zamierza go pobić?

– Nie – odrzekła Liz. Może zrobiła to za szybko, bo w ciszy, która nagle zapadła, uśmiech Kardena ustąpił miejsca wyrazowi rozbawionego zaciekawienia.

– Kiedy widziała go pani ostatni raz?

– Nie widziałam go od chwili, kiedy poszedł do więzienia.

– Pytałem, kiedy go pani widziała? – drążył Karden uprzejmie, lecz nieustępliwie.

Liz źle się czuła, stojąc tyłem do widowni. Pragnęła się odwrócić, spojrzeć na Aleca, zobaczyć jego twarz, wyczytać z niej jakąś wskazówkę, jakiś znak, który podpowiedziałby jej, co ma mówić. Zaczęła bać się o samą siebie. Te wszystkie pytania wypływające z oskarżeń i podejrzeń, o których nic nie wiedziała... Na pewno rozumieli, że pragnie mu pomóc, że się boi, mimo to nikt jej nie pomógł. Dlaczego nikt nie chciał jej pomóc?

– Elizabeth, kiedy widziała się pani z Leamasem ostatni raz?

Och, ten głos. Jakże nienawidziła tego jedwabistego głosu.

– Poprzedniego wieczoru – odrzekła. – Przed tą bójką w sklepie.

– Bójką? To nie była bójka, Elizabeth. Sklepikarz ani razu mu nie oddał, prawda? Alec nie dał mu żadnych szans. Bardzo niesportowe zachowanie! – Karden roześmiał się, i było to tym straszniejsze, że nikt nie roześmiał się wraz z nim. – Proszę mi powiedzieć, gdzie się z nim pani wtedy spotkała?

– U niego, w jego mieszkaniu. Był chory, nie przychodził do pracy. Leżał w łóżku, a ja przyjeżdżałam, żeby ugotować mu coś do jedzenia.

– I żeby coś kupić? Zrobić dla niego zakupy?

– Tak.

– Bardzo szlachetna postawa. Musiała pani wydać bardzo dużo pieniędzy – zauważył ze współczuciem Karden. – Stać było panią, żeby go utrzymywać?

– Ja go nie utrzymywałam. Alec dawał mi pieniądze. On...

– Ach tak – przerwał jej Karden. – A więc jednak miał pieniądze?

O Boże, pomyślała Liz. Boże święty, co ja narobiłam?

– Niedużo – odrzekła szybko. – Bardzo mało. Funta, może dwa. Więcej nie miał. Nie płacił ani za światło, ani za czynsz. Wszystkie rachunki uregulowano później, kiedy poszedł do więzienia. Jego przyjaciel zapłacił. On, a nie Alec.

– Oczywiście – powiedział cicho Karden – przyjaciel. Przyszedł specjalnie po to, żeby uregulować rachunki. Stary znajomy? Ktoś, kogo Alec znał, zanim przeprowadził się na Bayswater? Poznała go pani?

Liz pokręciła głową.

– Rozumiem. Czy ten przyjaciel uregulował również inne rachunki?

– Nie... Nie.

– Dlaczego się pani zawahała?

– Przecież mówię, że nie – odparła impulsywnie Liz.

– Ale zawahała się pani – drążył Karden. – Myślałem, że coś pani sobie przypomniała.

– Nie.

– Czy Alec wspominał pani o tym przyjacielu? O bogatym przyjacielu, który znał jego adres?

– Nie, nigdy. On chyba nie miał przyjaciół.

– Aha.

Zapadła straszliwa cisza, cisza tym straszliwsza dla Liz, że jak niewidome dziecko pośród widzących była całkowicie odcięta od tego, co działo się w sali. Mogli porównywać jej odpowiedzi z czymś, o czym nie wiedziała, a z tego potwornego milczenia nie sposób się było domyślić, jakie wyciągnęli wnioski.

– Elizabeth, ile pani zarabia?

– Sześć funtów tygodniowo.

– Ma pani jakieś oszczędności?

– Niewielkie. Kilka funtów.

– Ile płaci pani za mieszkanie?

– Pięćdziesiąt szylingów tygodniowo.

– To chyba sporo, prawda? Płaciła pani ostatnio?

Liz bezradnie pokręciła głową.

– Dlaczego? – spytał Karden. – Zabrakło pani pieniędzy?

– Nie, ktoś je dla mnie wynajął – wyszeptała. – Wynajął, zapłacił i przysłał umowę.

– Kto?

– Nie wiem. – Jej twarz spływała łzami. – Nie wiem... Proszę, niech mnie pan już nie pyta. Nie wiem, kto to był... Półtora miesiąca temu przyszło pismo z banku w City. To pewnie jakaś organizacja charytatywna... Dali tysiąc funtów. Przysięgam, że nie wiem kto... Napisali, że to dar. Wy wszystko wiecie, powiedzcie kto...

Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się, stojąc tyłem do widowni, rozszlochała się tak gwałtownie, że drżały jej ramiona. Widzowie zastygli. Po chwili Liz opuściła ręce, lecz nie podniosła oczu.

– Dlaczego się tym pani nie zainteresowała? – spytał Karden. – A może anonimowi darczyńcy i prezenty warte tysiąc funtów to dla pani nie pierwszyzna?

Liz nie odpowiedziała, więc Karden kontynuował:

– Nie zainteresowała się tym pani, ponieważ się pani domyśliła. Prawda?

Liz ponownie uniosła rękę do twarzy i skinęła głową.

– Domyśliła się pani, że za mieszkanie zapłacił Alec Leamas albo jego przyjaciel, tak?

– Tak – wykrztusiła z trudem Liz. – Na ulicy krążyły plotki, że ten sklepikarz dostał po procesie pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Dużo się o tym mówiło, więc pomyślałam, że to pewnie ten przyjaciel...

– Bardzo dziwne – powiedział Karden jakby do samego siebie. – Nader osobliwe. Proszę mi powiedzieć, czy po procesie Leamasa ktoś się z panią skontaktował?

– Nie – skłamała. Już wiedziała, teraz była już pewna, że knują coś przeciwko Alecowi, że chcą mu coś udowodnić, że chodzi im o pieniądze, o jego przyjaciół albo o tego sklepikarza.

– Na pewno? – Karden uniósł brwi nad złotą oprawkę okularów.

– Tak.

– Ale pani sąsiadka mówi – drążył cierpliwie Karden – że zaraz po procesie Aleca odwiedzili panią jacyś mężczyźni, dwóch mężczyzn. A może – dodał szyderczo – byli to tylko pani kochankowie, Elizabeth? Przygodni kochankowie, tak jak Alec, którzy dawali pani pieniądze...

– Alec nie był przygodnym kochankiem! – krzyknęła. – Jak pan...

– Ale dawał pani pieniądze. Ci mężczyźni też dali pani pieniądze?

– O Boże – wyszlochała Liz. – Niech pan przestanie...

– Kto to był, Elizabeth? – Liz nie odpowiedziała i Karden nagle krzyknął, choć jak dotąd ani razu nie podniósł nawet głosu. – Kto!

– Nie wiem. Przyjechali samochodem. Przyjaciele Aleca.

– Kolejni przyjaciele? Czego chcieli?

– Nie wiem. Pytali, co mi powiedział... Mówili, żebym się z nimi skontaktowała, gdyby...

– Jak? W jaki sposób miała się pani z nimi skontaktować?

Liz długo milczała.

– On mieszka w Chelsea... Nazywa się Smiley... George Smiley... Miałam do niego zadzwonić.

– I zadzwoniła pani?

– Nie!

Karden odłożył akta. W sali zaległa śmiertelna cisza. Karden wskazał Leamasa i głosem tym bardziej imponującym, że całkowicie opanowanym, rzekł:

– Smiley chciał się upewnić, czy Leamas nie powiedział jej czegoś, czego nie powinien był powiedzieć. Alec Leamas zrobił bowiem coś, czego wywiad brytyjski nigdy się po nim nie spodziewał: poderwał dziewczynę i wypłakał się na jej ramieniu. – Karden roześmiał się cicho, jakby cała ta historia była przednim dowcipem. – Tak samo jak Karl Riemeck. Riemeck popełnił ten sam błąd.

– Czy Leamas opowiadał pani o sobie?

– Nie.

– Nie wie pani nic o jego przeszłości?

– Nie. Wiem, że robił coś w Berlinie. Coś dla rządu.

– A więc jednak opowiadał o swojej przeszłości, tak? Mówił pani, że był żonaty?

Ponownie zapadło długie milczenie. Liz kiwnęła głową.

– Dlaczego nie widziała się z nim pani w więzieniu? Mogła go pani odwiedzić.

– On by tego nie chciał.

– Rozumiem. Pisała pani do niego?

– Nie. Tak, raz. Chciałam mu powiedzieć, że będę czekała. Pomyślałam, że o to się nie pogniewa.

– Bała się pani, że pogniewa się nawet o to?

– Tak.

– Kiedy wyszedł z więzienia, nie próbowała pani się z nim skontaktować?

– Nie.

– Miał dokąd pójść? Miał jakąś pracę? Przyjaciół, którzy by go przygarnęli?

– Nie wiem... Nie wiem.

– Tak szczerze: zerwała z nim pani, prawda? – spytał Karden z szyderczym uśmieszkiem. – Znalazła pani sobie innego kochanka?

– Nie! Czekałam na niego... Zawsze będę na niego czekała. – Wzięła się w garść. – Chciałam, żeby wrócił.

– To dlaczego pani do niego nie napisała? Dlaczego nie próbowała pani ustalić, gdzie przepadł?

– Czy pan nie rozumie, że on tego nie chciał? Kazał mi przyrzec, że... że nigdy za nim nie pójdę. Że nigdy...

– A więc spodziewał się, że zostanie aresztowany, tak? – spytał triumfalnie Karden.

– Nie... Nie wiem. Jak mogę powiedzieć coś, czego nie wiem.

– A tego ostatniego wieczoru – spytał Karden głosem surowym i rozkazującym – wieczoru poprzedzającego napaść na sklepikarza, czy kazał pani to przyrzeczenie odnowić? Kazał?

W żałosnym geście rezygnacji, całkowicie wyczerpana Liz kiwnęła głową.

– Tak.

– I pożegnaliście się?

– I pożegnaliśmy się.

– Oczywiście po kolacji, a więc dość późno. A może spędziła z nim pani noc?

– Po kolacji. Wróciłam do domu, ale... nie od razu. Najpierw poszłam na spacer, nie wiem dokąd. Po prostu się przejść.

– Czy Leamas powiedział pani, dlaczego z panią zrywa?

– On ze mną nie zerwał – odparła. – Nigdy. Powiedział tylko, że musi coś zrobić. Że bez względu na cenę musi wyrównać z kimś rachunki i że potem, kiedy już je wyrówna, wróci do mnie, jeśli zechcę na niego zaczekać...

– A pani – wtrącił ironicznie Karden – oczywiście zapewniła go, że zawsze będzie na niego czekała, tak? Że nigdy nie przestanie go pani kochać, prawda?

– Tak – odrzekła z prostotą Liz.

– Czy powiedział, że wyśle pani pieniądze?

– Powiedział, że... Mówił, że nie będzie tak źle, że... że się mną zajmą.

– Dlatego potem nie zainteresowała się pani, jakaż to organizacja charytatywna z londyńskiego City przysłała pani tysiąc funtów, czy tak?

– Tak! Tak, właśnie tak! Teraz wiecie już wszystko. Wiedzieliście i bez tego przesłuchania. Po co mnie tu ściągaliście?

Nieporuszony Karden odczekał, aż Liz przestanie szlochać.

– Oto – zwrócił się w końcu do sędziów – nasz dowód: dowód obrony. Przykro mi, że nasi angielscy towarzysze uznali, iż kobieta, której zdolność postrzegania przyćmiły emocje, której czujność osłabiły pieniądze, nadaje się do pełnienia funkcji partyjnych.

Popatrzył na Leamasa, potem na Fiedlera i brutalnie dodał:

– To idiotka. Mimo to mieliśmy szczęście, że Leamas ją poznał. Nie pierwszy raz rewanżystowski spisek wyszedł na jaw dzięki dekadencji tych, którzy go uknuli.

Skłonił się, lekko i sztywno, po czym usiadł.

Wtedy wstał Leamas i tym razem strażnicy nie próbowali go powstrzymać.

Ci z Londynu oszaleli. Kazał im – w tym cały dowcip – kazał im zostawić ją w spokoju. Teraz stało się jasne, że od chwili, dokładnie od chwili jego wyjazdu z Anglii – a nawet przedtem, kiedy tylko poszedł siedzieć – jakiś skończony kretyn ruszył jego śladem, regulując rachunki, płacąc sklepikarzowi, właścicielowi mieszkania, a przede wszystkim Liz. To było po prostu chore, obłąkane. Co oni próbowali zrobić? Zabić Fiedlera, ich własnego agenta? Rozpieprzyć ich własną operację? Smiley? Tylko on maczał w tym palce? Pchnęło go do tego to małe żałosne sumienie? Leamasowi pozostawało tylko jedno: wyciągnąć stąd Liz i Fiedlera i wypić piwo, które tamci nawarzyli. I tak spisano go już pewnie na straty. A gdyby zdołał ocalić skórę Fiedlerowi – gdyby potrafił tego dokonać – istniałaby szansa na uratowanie Liz.

Skąd, u diabła, tyle wiedzieli? Był pewien, był absolutnie pewien, że nie śledzili go, kiedy jechał do Smileya. No i te pieniądze: jakim cudem dowiedzieli się, że poszukiwano go za defraudację? Przecież historyjka o defraudacji była przeznaczona tylko do użytku wewnętrznego. Więc kto? Na miłość boską, kto dał im cynk?

Zbity z tropu, zły, rozgoryczony i zawstydzony, ruszył powoli przejściem, sztywno jak skazaniec idący na szafot.