Rozdział 2

Zaczęła od martini z sokiem z granatów. Oczywiście przepłaciła. Bary w Bostonie są cholernie drogie. A sok z granatów jest bardzo modny. Ale to był piątkowy wieczór. Przetrwała kolejny tydzień i, na Boga, zasłużyła sobie przynajmniej na owocowy koktajl w horrendalnej cenie.

Poza tym wierzyła w siebie. Rozpięła kolejny guzik białej obcisłej bluzki, wyciągnęła spinki z sięgających ramion jasnych włosów. Miała dwadzieścia siedem lat, była zgrabna, a jej tyłek przyciągał wzrok. Może i zapłaciła za swojego pierwszego drinka, ale za kolejne już płacić nie powinna.

Wypiła łyk. Chłodne. Słodkie. Mocne. Rozgrzała alkohol na języku, a potem przełknęła. Wart każdego centa z tych czternastu dolarów.

Na chwilę zamknęła oczy. Bar zniknął. Brudna podłoga, stroboskopowe światła, przenikliwe piski otwierającego wieczór zespołu, który dopiero się rozgrzewał.

Znalazła się w pustce pełnej ciszy. W miejscu, które należało tylko do niej.

Gdy z powrotem otworzyła oczy, on już tam był.

Kupił jej drugiego drinka. A potem trzeciego i nawet zaproponował czwartego. Ale wtedy mieszanka alkoholu i dyskotekowych świateł zaczęła już zapowiadać bardzo nieprzyjemny poranek. Poza tym nie była głupia. Przez cały czas pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali poił ją martini, a sam pił piwo.

Pod koniec drugiego koktajlu uznała, że facet wygląda całkiem nieźle. Muskularny, ewidentnie widać, że ćwiczy. Chociaż raczej byle jak ubrany, brązowe spodnie, koszula w niebieskie paski. Udaje młodego profesjonalistę, stwierdziła, choć zauważyła, że spodnie ma poprzecierane na brzegach nogawek, a koszulę lekko spłowiałą po wielu praniach. Gdy zapytała, czym się zajmuje, zaczął czarować. Och, trochę tym, trochę tamtym, powiedział z uśmiechem i mrugnięciem oka. Lecz jego wzrok był dziwnie beznamiętny, wręcz odległy, a ona poczuła pierwsze ukłucie niepokoju.

Szybko się zrehabilitował. Zorganizował martini numer trzy. Spostrzegła, że nie nosi zegarka, gdy próbował zwrócić uwagę barmana dwudziestką, ale przegrał, bo inni klienci wymachiwali setkami. Nie miał też obrączki. Bez zobowiązań. Dobrze zbudowany. Wieczór zapowiadał się coraz lepiej.

Uśmiechnęła się, lecz nie wyglądała na szczęśliwą. Coś przemknęło przez jej twarz, znowu ta pustka, ta świadomość, że po tylu godzinach, dniach i tygodniach nadal czuje się samotna. I zawsze będzie się tak czuć. Nawet w miejscach pełnych ludzi.

Dobrze, że wtedy on wciąż był zwrócony w stronę baru.

W końcu złapał barmana – biała koszula, czarny krawat, muskularne ciało, czyli to, co zapewnia wysokie napiwki – i dostarczył jej nowego drinka.

Zdecydowała się na czwarty koktajl. Dlaczego nie? Mogła po nim potrajkotać trochę o tym i o tamtym z uśmiechem i mrugnięciem, które współgrały z blaskiem w jej oczach. Gdy jego wzrok zaczął błądzić po jej dekolcie, po kolejnym guziku, który przed chwilą rozpięła, nie wycofała się. Pozwoliła mu gapić się na skrawek różowej koronki seksownego stanika. Pozwoliła mu podziwiać swój biust.

Dlaczego nie? Piątkowa noc. Koniec tygodnia. Zasłużyła.

Chciał wyjść z baru o północy. Namówiła go, żeby poczekali do zamknięcia. Zespół był zaskakująco dobry. Podobało jej się uczucie, które wywoływała w niej muzyka. Czuła, jakby krew wciąż krążyła jej w żyłach, jakby serce wciąż biło jej w piersi. Nie najlepiej radził sobie na parkiecie, ale to nie miało znaczenia, tańczyła za nich oboje.

Zawiązała obcisłą bluzkę tuż pod biustem w stylu Daisy Duke. Czarne dżinsy biodrówki uwydatniały każdą krągłość jej ciała, a wysokie skórzane botki energicznie wystukiwały rytm. Po jakimś czasie porzucił zmagania z tańcem i po prostu kołysał się w miejscu, obserwując ją. Uniosła ramiona, uwydatniając piersi. Zataczała biodrami koła, a jej napięty nagi brzuch lśnił potem.

Zauważyła, że ma brązowe oczy. Ciemne. Beznamiętne. Czujne. Jak u drapieżnika, pomyślała. Ale o tej porze, zamiast się wystraszyć, poczuła przypływ adrenaliny. Wymuskany barman też się na nią gapił. Zrobiła pokaz na parkiecie dla nich obu. Po czwartym martini odleciała, czuła słodycz w ustach, a jej ruchy stały się niezwykle płynne.

Mogłaby tańczyć przez całą noc. Zdobyć ten parkiet, zdobyć ten bar, zdobyć to miasto.

Tyle że pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali nie tego chciał. Żaden facet nie kupuje dziewczynie trzech cholernie drogich drinków dla samej przyjemności oglądania jej w tańcu.

Zespół się zwijał, pakowali instrumenty. Boleśnie odczuła brak muzyki. Niczym ukłucie w sercu. Nie było już basu, który zapewniałby siłę jej stopom, maskował jej ból. Była już tylko ona, pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali i zapowiedź koszmarnego kaca.

Zaproponował, żeby wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza. Miała ochotę się roześmiać. Powiedzieć mu, że o niczym nie ma pojęcia.

Ale zamiast tego wyszła za nim na wąską boczną uliczkę zasypaną niedopałkami papierosów. Zapytał, czy chce zapalić. Odmówiła. Złapał ją za rękę. A potem przycisnął do metalowego niebieskiego kontenera na śmieci i zaczął ugniatać jej pierś, ściskając brodawkę.

Nie miał już beznamiętnego wzroku. Roztopił się. Drapieżnik dopadł swoją ofiarę.

– Do mnie czy do ciebie? – zapytał.

Nie potrafiła się powstrzymać. Zaczęła się śmiać.

I wtedy wieczór zamienił się w koszmar.

Pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali nie lubił, gdy się z niego śmieją. Uderzył szybko. Otwartą dłonią w policzek. Jej głowa poleciała do tyłu prosto na metalowy kontener. Usłyszała trzask. Poczuła ból. Ale po czterech martini wszystko wydawało jej się odległe, jakby ten fatalny wieczór przytrafiał się komuś innemu.

– Lubisz się drażnić?! – wrzasnął na nią, drugą ręką wciąż ściskając jej pierś i przysuwając wykrzywione oblicze do jej twarzy.

Z tak małej odległości poczuła piwo w jego oddechu i zauważyła charakterystyczną siateczkę czerwonych żyłek na nosie. Alkoholik. Powinna była zorientować się wcześniej. Taki typ, który upija się przed przyjściem do baru, żeby było taniej. A to znaczy, że nie przyszedł się upić, tylko przelecieć laskę. Znaleźć dziewczynę taką jak ona i zabrać ją do siebie.

Innymi słowy, był dla niej idealny.

Powinna coś powiedzieć. Albo wbić obcas w jego stopę. Albo chwycić go za mały palec – nie za całą dłoń, tylko właśnie za mały palec – i wykręcić go tak mocno, aż dotknie nadgarstka.

Zacząłby wrzeszczeć. Puściłby ją.

Popatrzyłby jej w oczy i zrozumiał swój błąd. Bo w Bostonie, podobnie jak w innych dużych miastach, takich jak on było pełno.

Ale takich jak ona też.

Nie miała okazji.

Wrzeszczał. Ona się uśmiechała. Może nawet śmiała. Z szumem w uszach i słonym smakiem krwi na języku. A wtedy pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali przestał istnieć.

Był tam. A potem zniknął. Zastąpił go elegancki barman z piękną muskulaturą i zmartwionym wyrazem twarzy.

– Wszystko w porządku? – zapytał. – Skrzywdził panią? Potrzebuje pani pomocy? Zadzwonić na policję?

Podał jej rękę. Wsparła się o nią, przechodząc nad leżącym nieprzytomnie na ziemi panem Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali.

– Nie powinien był dotykać pani w taki sposób – stwierdził rzeczowo barman. I wyprowadził ją z tłumku gapiów. Zabrał głębiej w cień, poza zasięg migających neonów baru. – Już dobrze. Teraz ja się tobą zajmę.

A ona dopiero w tym momencie zauważyła, że barman zbyt mocno ściska ją za ramię. I nie puszcza.

Próbowała przekonać go słowem. Nawet jeśli jest na to inny sposób, od tego się zwykle zaczyna. Hej, wielkoludzie, co ci się tak śpieszy? Nie możemy trochę zwolnić? Hej, to boli. Ale on oczywiście ani nie zwolnił kroku, ani nie rozluźnił żelaznego uścisku tuż nad jej łokciem.

Śmiesznie szedł, przyciskając ją do swojego boku. Wyglądali niczym para zakochanych na szybkim spacerze. Głowę miał jednak dziwnie pochyloną i lekko wykręconą. Nie chce pokazać twarzy – uświadomiła sobie. Żeby nikt go nie rozpoznał.

I wtedy zrozumiała. Jego postawa, sposób poruszania się. Widziała go już. Nie twarz, rysy, ale sylwetkę, linię karku. Trzy albo cztery miesiące temu, latem, w wieczornych wiadomościach, gdy studentka Boston College wyszła poimprezować i nigdy nie wróciła. Lokalne stacje telewizyjne nadawały w kółko nagranie z monitoringu, ostatni ślad, gdzie widać było, jak prowadzi ją jakiś mężczyzna idący bardzo szybko i starannie ukrywający twarz.

– Nie – szepnęła.

Nie zwrócił uwagi na jej protest. Doszli do skrzyżowania. Bez wahania skręcił w lewo w jeszcze ciemniejszą i węższą uliczkę, w której cuchnęło moczem, śmieciami i całą masą podejrzanych spraw.

Zaparła się piętami, szybko trzeźwiejąc i próbując stawić jak największy opór. Ale jej pięćdziesiąt kilo wobec jego prawie dziewięćdziesięciu nic nie znaczyło. Przycisnął ją mocniej do siebie, objął drugą ręką w pasie i szedł dalej.

– Stój! – chciała krzyknąć.

Nie wydała z siebie jednak żadnego dźwięku. Głos utknął jej w gardle. Nie miała tchu, płuca były zbyt ściśnięte. Rozległo się tylko ciche skomlenie, dźwięk, do którego w innych okolicznościach wstyd byłoby jej się przyznać.

– Mam rodzinę – wydyszała w końcu.

Nie odpowiedział. Kolejne skrzyżowanie, znowu skręt. Przemykanie pomiędzy wysokimi budynkami, byle nie na widoku. Zgubiła się, nie wiedziała już, gdzie są.

– Proszę… stój… – wydusiła z siebie. Tak mocno zaciskał ramię wokół jej pasa, że bolały ją żebra. Chciało jej się wymiotować. Miała nadzieję, że to zrobi, bo to by go zniechęciło i przekonało, żeby ją puścił.

Nic z tego. Poczuła gwałtowne mdłości, fioletowy płyn trysnął jej z ust, brudząc jej buty i jego nogawki. Skrzywił się, cofnął instynktownie, ale szybko się opanował i pociągnął ją dalej, szarpiąc za łokieć.

– Zaraz znowu zwymiotuję – jęknęła i potknęła się, co wreszcie zwolniło jego pęd.

– Za dużo wypiłaś. – W jego głosie brzmiała pogarda.

– Nie rozumiesz. Nie znasz mnie.

Zatrzymał się tylko po to, żeby poprawić uścisk.

– Nie powinnaś była przychodzić do tego baru sama.

– Ale ja zawsze jestem sama.

Nie rozumiał. Może go to nie obchodziło. Patrzył na nią obojętnym wzrokiem, z twarzą pozbawioną wyrazu. A potem jego ręka wystrzeliła i mocno ją uderzył.

Jej głowa gwałtownie poleciała do tyłu.

Policzek ją palił. Oczy napełniły się łzami.

Przemknęła jej przez głowę myśl. Ulotna. Niewyraźna. Być może sekret zrozumienia wszechświata. Ale zniknęła.

I podobnie jak pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali przestała istnieć.

Piątkowy wieczór. Koniec długiego tygodnia. Zasłużyła.

Przetransportował ją. Przeniósł na rękach albo przewiózł, nie miała pojęcia. Gdy odzyskała przytomność, nie znajdowała się już pośród nędznych zaułków Bostonu, ale w jakimś ciemnym i wilgotnym pomieszczeniu. Bosymi stopami wyczuwała zimną podłogę. Beton. Pokruszony, nierówny. Piwnica, pomyślała, albo garaż.

Ledwo co widziała. Trzy małe okienka wysoko na jednej ze ścian. Nie wpuszczały światła, tylko mętną żółtawą poświatę. Jakby tam na zewnątrz stała uliczna lampa, zapewniająca odrobinę oświetlenia.

Wykorzystała to nędzne światło, żeby stwierdzić kilka faktów: ręce skrępowano jej z przodu za pomocą plastikowego zacisku, była kompletnie naga i zupełnie sama. Przynajmniej w tym momencie.

Serce zaczęło jej szybciej bić. Głowa ją bolała, miała gęsią skórkę i zakładała, że ten stan względnego bezpieczeństwa nie potrwa długo. Facet, który nokautuje dziewczynę i zdejmuje z niej ubranie, nie zostawi jej w spokoju. Pewnie przygotowuje się teraz na resztę wieczoru. Nuci pod nosem. Rozważa, w co pobawi się ze swoją nową zabawką. Czuje się tak, jakby był największym, najgorszym draniem w całym mieście.

I wtedy się uśmiechnęła. Choć to nadal nie był wyraz szczęścia.

Najpierw inwentaryzacja. Piwnica czy garaż to miejsca, gdzie odkłada się różne rzeczy, a jak wiadomo, to, co dla jednych jest śmieciem, dla innych stanowi skarb.

Postąpił głupio, nie krępując jej również nóg. Czyli nie jest tak doświadczony, jak mu się wydaje. Nie jest tak sprytny, jak chciałby być. Cóż, ludzie widzą to, co chcą widzieć. Nabrała się na jego muskulaturę. On zaś bez wątpienia uznał ją za naiwną blondynkę. Okazuje się, że dla obojga będzie to wieczór pełen niespodzianek.

Znalazła ciężki stół roboczy. Uniosła związane nadgarstki i przesunęła palcami po drewnianej powierzchni. Na jednym z rogów wyczuła duże metalowe imadło. Szybko zaczęła szukać zestawu narzędzi. Ale nie, aż taki głupi to on nie był. Albo ona nie miała aż tyle szczęścia.

Żadnych porzuconych ostrzy, pilników, młotka. Zaczęła przesuwać się wzdłuż ściany i niemal przewróciła metalowy kubeł, ale w ostatniej chwili udało jej się go złapać. Lepiej nie ujawniać tak szybko, że odzyskała przytomność. Zdenerwowana przytrzymała pokrywę, po czym zmusiła się, by szukać dalej.

W kuble był wypełniony czymś worek na śmieci. Odstawiła go na razie, a potem obeszła pozostałe dwie ściany. Znalazła kilka pustych kanistrów i dwie plastikowe butle. Sądząc po zapachu, jedna z nich zawierała resztki płynu do spryskiwaczy, a druga płyn do odmrażania szyb. Więc to najprawdopodobniej garaż. Jeśli w Bostonie, to raczej osobny budynek, zapewniający barmanowi prywatność.

Nie dywagowała, co to może oznaczać, nie zastanawiała się, po co komuś takiemu jak on potrzebne było odizolowane miejsce. Z tego samego powodu nie zainteresowała się kleistą plamą na podłodze w kącie. Ani trudnym do wytrzymania zapachem. Odorem, który pasował do smaku krwi w jej ustach.

Chwyciła butlę z płynem do odmrażania i przysunęła ją do drewnianego stołu roboczego. To był jego pierwszy błąd. A jej pierwsze zwycięstwo.

Znalazła opartą o ścianę łopatę. Natychmiast przystawiła plastikowy zacisk do jej krawędzi i zaczęła mocno trzeć. Po minucie czy dwóch ciężko dyszała, a lejący się pot szczypał ją w opuchnięte oko. Jednak wydawało jej się, że opaska… Nie. Krawędź łopaty była zbyt tępa albo plastik zacisku zbyt mocny. Próbowała jeszcze przez chwilę, a potem z niechęcią zrezygnowała.

Plastikowe zaciski to trudna sprawa. Szczerze mówiąc, wolałaby metalowe kajdanki. Przynajmniej jednak wyświadczył jej przysługę i skrępował dłonie z przodu, więc mogła coś nimi zrobić bez naciągania plastiku tak mocno, że straciłaby czucie w palcach.

Mogła też poruszać stopami. I ramionami.

Mogła stanąć zupełnie nieruchomo i poczuć pustkę, tu i teraz. Ciemną. Niosącą ukojenie. Cichą.

Samotna w miejscu pełnym ludzi – pomyślała i przez chwilę jej ciało kołysało się do muzyki, którą słyszała tylko ona.

A potem spoważniała. Śmieci. Już pora.

Palcami rozerwała cienki plastik worka. Najpierw uderzył ją odór. Zepsute jedzenie, zgniłe mięso, coś gorszego. Poczuła mdłości, łzy napłynęły jej do oczu, przełknęła wzbierającą żółć. Nie pora na grymasy, wsunęła palce w ciemną wilgotną masę. Papierowe ręczniki. Kupa czegoś mokrego, nie wiadomo czego. Pojemniki po jedzeniu. Na wynos. Z domu albo jedzenie, które przyniósł tutaj, żeby nakarmić swoją ofiarę lub najeść się samemu w przerwie od rozrywki. W połowie worka poczuła nową falę odoru czegoś zepsutego, bardzo organicznego. Szybciej przesunęła palce. Suche płatki, miękkie łodygi. Kwiaty. Wyrzucony bukiet. Poza jedzeniem obsypywał swoje zabawki upominkami?

Pewnie był to ostatni etap podstępu, jakim zwabił niczego niepodejrzewającą ofiarę. I wtedy, w następnej sekundzie, uświadomiła sobie: tam, gdzie jest tani bukiet z kwiaciarni…

Skrępowane dłonie poruszają się w szybkim tempie. Zanurzają w cuchnącym stosie. Z determinacją przekopują się przez nieświeżą chińszczyznę i lepki słodko-pikantny sos. Odrzucają na bok puste kubki po kawie i kolejne rozmiękłe badyle. Pakiecik, chciała wyczuć mały pakiecik. Mały, kwadratowy, z ostrymi krawędziami…

Bum.

Dźwięk rozległ się tuż za nią. Odgłos uderzenia dłonią albo stopą w metalowe drzwi garażu. Nie potrafiła się opanować. Zamarła. Naga. Drżąca. Po łokcie w śmieciach. I zaczęła nasłuchiwać kolejnego dźwięku, którym zapowiadał swoje przybycie.

Bo chciał, żeby wiedziała, że idzie. Chciał, żeby trzęsła się przerażona, zwinięta w kłębek, spodziewająca się najgorszego. To był właśnie tego rodzaju człowiek.

Uśmiechnęła się.

Lecz tym razem jej twarz wyrażała szczęście. W prawej dłoni trzymała to, czego szukała: płaską saszetkę z odżywką do kwiatów ciętych, jaką zwykle dołącza się do bukietów.

Nie okłamała go. Nie znał jej. I to był jego pierwszy i ostatni błąd.

Drzwi do garażu za jej plecami zaczęły się podnosić z grzechotem. Dozował napięcie, nie śpiesząc się z ich otworzeniem.

Nie ma czasu, by czekać. Nie ma czasu, by planować. Wsunęła saszetkę między nadgarstki i złapała butlę z resztką płynu do odmrażania szyb. Przemknęła po nierównej betonowej podłodze i zatrzymała się pod szeregiem wysokich okienek. Słabe światło sączyło się nad nią, rzucając delikatną poświatę na środek garażu, a ją chowając w cieniu.

Drzwi do garażu. Otwarte w jednej czwartej. Jednej trzeciej. W połowie.

Wysunęła saszetkę. Chwyciła mocniej butlę, przytrzymując ją stopami, po czym obiema rękami odkręciła zabezpieczoną przed dziećmi nakrętkę. Nakrętka potoczyła się po podłodze, lecz stukot metalowej bramy zagłuszył wszelkie hałasy.

Drzwi otwarte w dwóch trzecich. W trzech czwartych. Wystarczy, by zmieścił się dorosły mężczyzna.

Odsunęła płyn do odmrażania na bok. Zmusiła się, by spokojnie potrząsnąć saszetką, żeby kryształki przesypały się na dół. Jeśli miało się udać, nie mógł zmarnować się ani jeden.

On wszedł do garażu.

Barman z piękną muskulaturą. Koszulę już zdjął. Mięśnie lśniły w blasku księżyca. Niesamowite ciało.

Powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu tego, co za chwilę zrobi.

Ale nie miała.

Weszła w krąg przytłumionego światła. Wyeksponowała swoją nagość. I związane ręce.

Uśmiechnął się i od razu sięgnął do paska dżinsów.

– Nie znasz mnie – powiedziała wyraźnie.

Zatrzymał się, rzucił jej pytające spojrzenie, jakby zadała mu jakieś skomplikowane matematyczne zadanie.

A potem… ruszył w jej kierunku.

Rozerwała saszetkę, zrobiła trzy szybkie kroki i sypnęła zawartością w jego twarz.

Cofnął się, kaszląc i mrugając, gdy odżywka do kwiatów trafiła mu do oczu, nosa i ust.

– Co do…

Chwyciła otwartą butlę z płynem do odmrażania szyb, zakręciła nią trzy razy i…

Sekunda zawieszenia. Spojrzał na nią. Uważnie. I w tym momencie wreszcie się zobaczyli. Nie półnagi barman. Nie głupia blondynka. Tylko zła dusza i zagubiona dusza.

Trysnęła płynem do odmrażania prosto w jego twarz. Na jego nagą skórę i na granulki nadmanganianu potasu, które wciąż się do niej lepiły.

Jeszcze jedna sekunda. A potem…

Pierwsze smużki dymu. Z jego włosów. Z policzków. Z rzęs. Mężczyzna uniósł dłoń do twarzy.

I wtedy nastąpiła podstawowa reakcja chemiczna i skóra barmana stanęła w ogniu.

Zaczął krzyczeć. Biegać. Okładać się po głowie, jakby to mogło cokolwiek pomóc. Spanikował i robił wszystko, tylko nie to, co powinien. A powinien zatrzymać się, rzucić na ziemię i przetaczać się z jednej strony na drugą.

Stała tam. Nie drgnął jej nawet mięsień. Nie wypowiedziała ani słowa. Obserwowała, aż w końcu runął jak dymiące truchło. Wówczas dotarły do niej inne dźwięki. Sąsiedzi wołali w ciemnościach, pytając, co się dzieje. Odległe wycie syren, najwyraźniej jakiś bardziej rozgarnięty już zadzwonił pod 911.

Kobieta wreszcie się poruszyła. Spojrzała na szczątki napastnika, na smużki dymu unoszące się z jego poczerniałej skóry.

Piątkowa noc, pomyślała. Zasłużyła.