– Kim ona jest?
– Nie wiem. Jeden z sąsiadów, Kyle Petrakis, twierdzi, że stała nad ciałem. Naga, ze związanymi rękami i podbitym okiem.
– Zrobiła to ze związanymi rękami? – Detektyw D.D. Warren przyklęknęła, żeby przyjrzeć się zwęglonym szczątkom… ofiary? sprawcy? Ciało młodego mężczyzny było skulone niemal w pozycji embrionalnej, a jego ręce mocno przyciśnięte do twarzy. W ochronnym geście, który jednak, sądząc po śladach poparzeń na głowie, ramionach i twarzy, nie na wiele się zdał.
– Ogień chemiczny – odezwał się trzeci detektyw, również kobieta. – Wystarczy połączyć nadmanganian potasu z płynem do odmrażania szyb i puf!
D.D. zignorowała ją i spojrzała na Phila.
– Co wiemy?
– To dom Allena i Joyce Gouldingów – wyrecytował jej dawny partner z patrolu. – Starsi państwo, przeczekują właśnie zimowe chłody na Florydzie. Ale zostawili w domu najmłodszego syna, dwudziestoośmioletniego Devona Gouldinga. W dzień prowadzi treningi na siłowni, a wieczorami pracuje jako barman.
– To jest Devon? – zapytała D.D., wskazując ciało.
– Hm… Będziemy musieli poczekać na odciski palców.
D.D. skrzywiła się. Popełniła błąd, biorąc wdech przez nos, i skrzywiła się jeszcze bardziej.
– A gdzie nasza ofiara, która zamieniła się w kata?
– Z tyłu radiowozu. Nie chciała pomocy ratowników. Czeka na federalnych, do których od razu zadzwoniła.
– Do federalnych? – zapytała oschle D.D. i wstała. – Twierdzisz, że ta dziewczyna osobiście zaprosiła federalnych na naszą prywatkę? To kim ona, do diabła, jest?
Detektyw numer trzy – ostatni nabytek wydziału zabójstw bostońskiej policji – miała okazję się wykazać.
– Zadzwoniła do ich biura w Bostonie i poprosiła doktora Samuela Keynesa. Dodam, że numer znała na pamięć. Nadal uważasz, że to prywatka? – rzuciła tonem towarzyskiej pogawędki. – Czy może raczej grill?
D.D. odwróciła się na pięcie, zostawiła ciało i wyszła z garażu. Na nowym, wyższym stanowisku mogła sobie na to pozwolić. A może zrobiła tak dlatego, że przy ograniczonym zakresie obowiązków musiała teraz inaczej ustalać priorytety?
To, że detektyw numer trzy zajęła jej miejsce w patrolu – ze względu na niedawno odniesione obrażenia Warren nie mogła wypełniać tego zadania – nie było powodem, by szykanować trzydziestopięcioletnią debiutantkę. Nie, tak naprawdę D.D. miała jej za złe imię. Carol. Carol Manley. Jak agentka ubezpieczeniowa albo zajmująca się domem mamuśka. Ale na pewno nie glina. Poważny detektyw nie mógł mieć na imię Carol.
Oczywiście poważny dowódca zespołu w wydziale zabójstw nie miałby obsesji na punkcie imienia nowego rekruta i nie byłby tak małostkowy, by mieć mu je za złe. Teoretycznie.
Rok temu D.D. nie martwiła się kobietami o imieniu Carol. Ani przyszłością swojej trzyosobowej jednostki. Ani swoją pozycją w wydziale zabójstw policji w Bostonie. Żyła kolejnymi śledztwami w sprawach zabójstw i to dawało jej szczęście. Aż pewnego wieczoru wróciła na miejsce zbrodni, żeby czemuś się przyjrzeć, i natknęła się na wciąż czającego się tam mordercę. Po krótkiej wymianie zdań spadła ze schodów i doznała złamania kości lewej ręki z przemieszczeniem. Nie mogła w niej nosić broni. Ani swojego dziecka.
Przez sześć miesięcy musiała siedzieć w domu, liżąc rany, martwiąc się o przyszłość i niemal dostając świra. Lecz powoli i nieuchronnie, jak obiecał jej terapeuta Russ, ciężka praca zaczęła przynosić efekty. I pewnego dnia zdołała poruszyć ramieniem, a kolejnego udało jej się wolno unieść rękę.
Jeszcze nie odzyskała pełni sił. Ani pełnego zakresu ruchów. Nie potrafiła na przykład przyjąć klasycznej dwuręcznej pozycji Weavera podczas strzelania. Ale ból stał się znośny, kość się zrastała, a poza tym cieszyła się doskonałym zdrowiem. To wystarczyło, żeby przekonać zwierzchników, że może wrócić do pracy w ograniczonym zakresie obowiązków. Co oznaczało, że spędzała teraz więcej czasu jako nadzorujący oficer niż jako detektyw biorący bezpośredni udział w śledztwach. Powtarzała sobie, że wytrzyma. Robota to robota i tak czy siak rozwiązuje sprawy kryminalne.
Oczywiście nadal chodziła trzy razy w tygodniu na terapię zajęciową, gdzie zamiast pistoletu używała hantli, ćwicząc raz za razem ruch rozpinania kabury, wyciągania pistoletu i oddawania strzału. Spędzała też czas na strzelnicy. Jednoręka. Nie tak dobra. Wprawdzie wciąż nie spełniała standardowych procedur operacyjnych wydziału, ale od czegoś trzeba było zacząć.
W przeciwnym razie Phil i Neil, najlepsi detektywi w wydziale, na zawsze zostaliby z nowicjuszką.
Garaż Gouldingów był osobnym budynkiem na tyłach posiadłości, z miejscem na jeden samochód. D.D. wymaszerowała z niego, przeszła przez niewielkie podwórko i wyszła na ulicę. Słońce właśnie wschodziło. Szary, chłodny świt, który wydawał się zupełnie nie pasować do ożywionej aktywności wokół. Po obu stronach ruchliwej osiedlowej uliczki stały zaparkowane radiowozy, a także karetka pogotowia i kilka sporych, robiących wrażenie wozów transmisyjnych.
Funkcjonariusze, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce, wykonali kawał dobrej roboty: żółtą taśmą policyjną odgrodzili cały teren, od szarego dwupiętrowego domu w stylu kolonialnym aż po zaniedbany garaż na tyłach, i zdecydowanie ułatwili D.D. zadanie. Wścibscy sąsiedzi zebrani na chodniku po drugiej stronie ulicy? Tak jest. Rozgorączkowani reporterzy trzymani w odległości czterdziestu metrów od najbliższego policjanta? Tak jest. No to do kompletu brakuje…
D.D. dostrzegła kobietę siedzącą z tyłu trzeciego radiowozu. Jej ramiona drżały lekko pod niebieskim kocem bostońskiej policji, ale patrzyła prosto przed siebie. Obok siedziała policjantka z miejscowego posterunku. Drzwi były otwarte, jakby kobiety czekały na coś lub na kogoś. Milczały.
– Margaret. – D.D. przywitała się z funkcjonariuszką. Zbliżywszy się do radiowozu, zrozumiała, dlaczego jego drzwi pozostawiono szeroko otwarte. Na miejscu zdarzenia śledczy oznaczyli worek z zepsutym jedzeniem, który został wyciągnięty z metalowego kubła i rozerwany. Kobieta grzebała w nim chyba aż po łokcie, sądząc po odorze zgniłego mięsa i skwaśniałego mleka, jaki się wokół niej unosił, nie wspominając o smugach czegoś oślizgłego na jej policzkach i włosach.
– D.D. – odparła krótko policjantka. – Słyszałam, że wróciłaś. Cieszę się.
– Dzięki. – D.D. cały czas przyglądała się kobiecie. Rzekomej zabójczyni. Rzekomej ofierze. Dziewczyna wydawała się młoda, na oko dwudziestoparoletnia. Jasne włosy do ramion, delikatne rysy, byłaby bardzo atrakcyjna, gdyby nie szpecące ją siniaki, smugi krwi i smarki. Dziewczyna nie odwzajemniła spojrzenia, tylko cały czas skupiała wzrok na fotelu kierowcy przed sobą.
Otępienie emocjonalne – uznała D.D. Często spotykane u gliniarzy z wydziału zabójstw albo u ofiar długotrwałego molestowania.
Stojąc przy wozie, D.D. nachyliła się tak, by jej twarz znalazła się na poziomie twarzy kobiety.
– Sierżant D.D. Warren – przedstawiła się. – A pani?
Dziewczyna w końcu odwróciła głowę. Spojrzała na D.D. Przez chwilę przyglądała się jej tak, jakby czegoś szukała, po czym znów zajęła się obserwacją tyłu fotela.
D.D. się nie śpieszyła.
– Niezła scena w tym garażu. Mówią, że to ogień chemiczny. Spaliła pani człowieka żywcem za pomocą nawozu i płynu do odmrażania szyb. Gdzie się pani tego nauczyła? W skautach?
Zero reakcji.
– Niech zgadnę. Devon wydawał się całkiem miły, gdy się poznaliście. Przystojny, pracowity. Postanowiła pani dać mu szansę.
– Devon? – Kobieta wreszcie się odezwała, choć nadal patrzyła przed siebie. Głos miała ochrypły. Jakby za dużo paliła. Albo za dużo krzyczała.
– Tak się nazywała ofiara. Devon Goulding. Co, nie miała pani okazji zapytać?
Chłodne niebieskie oczy. Szare – poprawiła się D.D., gdy dziewczyna na nią spojrzała.
– Nie znałam go – powiedziała. – Nigdy się nie poznaliśmy.
– No proszę.
– Jest barmanem – zasugerowała dziewczyna, jakby to miało coś D.D. powiedzieć. I powiedziało.
– A więc wyszła pani wieczorem na miasto. I trafiła do baru, w którym pracował. Tak się poznaliście.
– Nie poznaliśmy się – upierała się dziewczyna. – Byłam tam z kimś innym. Barman… poszedł za nami. – Znowu spojrzała na D.D. – Zrobił to już wcześniej – stwierdziła rzeczowo. – W sierpniu. Ta dziewczyna, która zaginęła. Stacey Summers. Sposób, w jaki mnie chwycił, to, jak pochylał głowę, żeby nie było widać jego twarzy, gdy ciągnął mnie ulicą… Pasuje do wizerunku człowieka z wideo z porwania. Przeszukałabym dokładnie jego dom.
Stacey Summers była studentką Boston College, która zaginęła w sierpniu. Młoda piękna blondynka, miała promienny uśmiech i świetne zdjęcia, dzięki którym mogła trafić do ogólnokrajowych mediów. I trafiła. Niestety, trzy miesiące później policja nadal miała jedynie rozmazane wideo pokazujące, jak jakiś wysoki mężczyzna ciągnie Stacey po wyjściu z lokalnego baru. I tyle. Żadnych świadków. Żadnych podejrzanych. Żadnych tropów. Sprawa utknęła, nawet jeśli zainteresowanie mediów nie słabło.
– Zna pani Stacey Summers? – zapytała D.D.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Jest pani przyjaciółką rodziny? Koleżanką ze studiów? Poznała ją pani kiedyś w jakimś barze?
– Nie.
– Jest pani gliną?
– Nie.
– FBI?
Kolejne potrząśnięcie głowy.
– Więc interesuje się pani sprawą Stacey Summers…
– Oglądam wiadomości.
– Oczywiście. – D.D. przechyliła głowę, przyglądając się swojej rozmówczyni. – Ma pani znajomości wśród agentów federalnych – stwierdziła. – Przyjaciel rodziny? Sąsiad? W każdym razie ktoś na tyle bliski, że znała pani jego bezpośredni numer telefonu.
– Nie jest moim przyjacielem.
– W takim razie kim?
Lekki uśmiech.
– Nie wiem. Będzie pani musiała jego spytać.
– Jak się pani nazywa? – D.D. się wyprostowała. Lewe ramię zaczynało jej dokuczać. Nie wspominając o nadwerężonej cierpliwości.
– On tego nie wiedział – powiedziała dziewczyna. – Ten barman… Devon. Było mu wszystko jedno. Przyszłam do baru sama. Jego zdaniem to wystarcza, by stać się ofiarą.
– Była pani w barze sama? I sama pani piła?
– Tylko pierwszego drinka. Tak to zwykle działa.
– A ile drinków pani wypiła?
– A co? Upiłam się, to zasłużyłam?
– Nie, ale jeśli jest pani pijana, to nie będzie pani wiarygodnym świadkiem.
– Większość wieczoru przetańczyłam z jednym gościem. Widzieli nas ludzie. Mogą to poświadczyć.
D.D. zmarszczyła brwi, nadal nie podobały jej się odpowiedzi tej kobiety ani użycie przez nią słowa „poświadczyć”. Takiego użyłby funkcjonariusz, zwykły cywil powiedziałby „potwierdzić”.
– Nazwisko tego gościa?
– Pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali – mruknęła dziewczyna.
Policjantka po drugiej stronie wozu przewróciła oczami. Najwyraźniej D.D. nie była pierwszą osobą, która zadawała pytania i uzyskiwała na nie podobne odpowiedzi.
– A czy on może to poświadczyć? – D.D. zaakcentowała ostatnie słowo.
– Zakładając, że odzyskał przytomność.
– Skarbie…
– Powinniście przeszukać ten garaż. Na podłodze z tyłu w lewym rogu jest krew. Czułam ją, gdy grzebałam w śmieciach, szukając jakiejś broni.
– I tam znalazła pani nadmanganian potasu?
– Wyrzucił bukiet, pewnie użył go do zwabienia poprzedniej ofiary. Nie byłam pierwsza, zapewniam. Był zbyt pewny siebie, zbyt dobrze przygotowany. Jeśli to jest jego dom, sprawdźcie jego sypialnię. Będzie miał trofea. Drapieżnicy jego pokroju lubią na osobności napawać się swoimi dawnymi zdobyczami.
D.D. wpatrywała się w młodą kobietę. W trakcie wielu lat służby w wydziale zabójstw przesłuchiwała ofiary, które wpadały w histerię. Radziła sobie z takimi, które były w szoku. Jeśli w grę wchodzi zbrodnia, nie ma żadnych norm dla emocji. A mimo to nigdy nie spotkała takiej ofiary. Reakcje kobiety daleko odbiegały od standardowych. Do diabła, w ogóle do niczego nie pasowały.
– Czy wiedziała pani, co Devon…
– Barman.
– …co barman zrobił tamtym kobietom? Może ktoś znajomy pani powiedział? Albo sama miała pani złe doświadczenia? A może słyszała pani plotki o tym, co przydarzyło się kiedyś jakiejś dalekiej znajomej?
– Nie.
– Ale coś pani podejrzewała? – D.D. kontynuowała surowym tonem. – A przynajmniej uważała pani, że miał coś wspólnego ze zniknięciem innej młodej kobiety, o którym było bardzo głośno w mediach. I co? Postanowiła pani wziąć sprawy w swoje ręce, zamienić się w superbohaterkę i też trafić na pierwsze strony gazet?
– Spotkałam go dopiero wczoraj wieczorem. Wyszłam z baru z innym dupkiem. To jego chciałam zaliczyć. – Dziewczyna wzruszyła ramionami, skierowała wzrok z powrotem na fotel kierowcy. – Wieczór pełen niespodzianek. Zdarzają się nawet komuś takiemu jak ja.
– A kim pani jest?
Znowu ten uśmiech, ten, który nie jest uśmiechem, lecz czymś niepokojącym, co przemknęło przez jej twarz.
– Nie znałam tego barmana. Słyszałam o sprawie Stacey Summers, ale kto nie słyszał? Nie przyszłoby mi do głowy… Powiedzmy wprost, nie planowałam, że jakiś umięśniony pracownik baru znokautuje mnie i zabierze sobie jak jakąś zabawkę. Ale skoro tak się stało… Wiem, jak przetrwać. Wiem, jak się bronić. Wykorzystałam zasoby, jakie były dostępne…
– Grzebała pani w jego śmieciach.
– Pani by tego nie zrobiła?
Patrzyła na nią. W tym momencie to D.D. odwróciła wzrok.
– To on zaczął wojnę – oznajmiła zdecydowanie dziewczyna. – A ja ją tylko zakończyłam.
– A potem zadzwoniła pani po FBI.
– W tej kwestii nie miałam wyboru.
D.D. nagle coś tknęło. To nie było dobre przeczucie. Przyjrzała się swojej ofierze, dwudziestoparolatce doświadczonej w procedurach sądowo-policyjnych i w samoobronie.
– Ten agent specjalny, do którego pani zadzwoniła, to pani ojciec?
Dziewczyna wreszcie zaczęła traktować ją poważnie.
– Gorzej – odpowiedziała.