Rozdział 7

Zanim D.D. zeszła po schodach i wyszła z domu Gouldingów, zatrzymano ją dwa razy, a jej komórka zadzwoniła trzykrotnie. Otrzymała dobre i złe wiadomości. Przez komplikującą się sprawę i długą nieprzespaną noc coraz bardziej bolała ją głowa.

Od zastępcy kierownika wydziału zabójstw, czyli jej szefa, dostała wyraźny rozkaz, by zakończyć badanie miejsca zdarzenia i zwijać się stamtąd, zanim jej zmęczonym detektywom wymsknie się coś przed hałaśliwą zgrają dziennikarzy i cała ta sprawa wyjdzie im bokiem. D.D. nie protestowała. Szybkie działanie ma swoje plusy, gdy prowadzi się śledztwo w sprawie zabójstwa. Niestety, miała przeczucie, że nie będą mieli tyle szczęścia.

W końcu dotarła na ganek. Po drugiej stronie ulicy, gdzie zgromadzili się reporterzy, rozległa się wrzawa. Można by pomyśleć, że rozgrywający wybiegł na boisko od footballu, stwierdziła z ironią, a nie przepracowana sierżant policji pokazała się na ulicy. Odruchowo uniosła dłoń. Nie po to, by osłonić się przed błyskiem fleszy w ten słoneczny listopadowy poranek. Po prostu nie chciała, by wykrzykiwano do niej kolejne pytania.

Ruszyła szybko tam, gdzie ostatnio widziała ofiarę – która okazała się mścicielką – siedzącą grzecznie z tyłu radiowozu i z pewnością… D.D. gwałtownie przystanęła.

Obok pojazdu stał wysoki, przystojny ciemnoskóry mężczyzna. Nie, wysoki, piękny ciemnoskóry mężczyzna. Idealnie zaznaczone kości policzkowe. Gładko ogolona głowa ozdobiona wypielęgnowaną krótką bródką. Ciemne oczy otoczone niewiarygodnie długimi rzęsami. Mężczyzna miał na sobie czarny dwurzędowy wełniany płaszcz, typowy dla menedżerów wyższego szczebla i agentów FBI. Tyle że z bliska D.D. zaczęła mieć wątpliwości, czy to zwykła wełna. Raczej kaszmir, a do tego jedwabny szalik w kolorze głębokiej czerwieni, co w tym momencie wydało jej się absolutnie sensowne. Tak przystojny mężczyzna o tak inteligentnej twarzy i tak bezpośrednim spojrzeniu musiał mieć na sobie płaszcz za tysiąc dolarów. A jego zdecydowanie niesłużbowy samochód wyglądał na bentleya.

Z opóźnieniem się zorientowała, że gapi się z lekko rozchylonymi ustami. Zamknęła je, skrzyżowała obolałe ramiona i, a co tam, zaczęła udawać profesjonalistkę.

Wyciągnął rękę, gdy podeszła.

– Doktor Samuel Keynes. Specjalista do spraw ofiar. FBI.

– Mhm… – Podała mu dłoń. Miał mocny uścisk. Oczywiście.

– A pani? – Cierpliwie czekał na odpowiedź. Ciemne, bardzo ciemne oczy. Jak stopiona czekolada. I na pewno patrzył nimi na nią jak na wariatkę.

– Sierżant detektyw D.D. Warren – zdołała odpowiedzieć. – Superwizor. Zabójstwa. Wydział zabójstw. Chwileczkę. – Zmarszczyła brwi, odzyskując rezon. – Specjalista do spraw ofiar. Czy myśmy się już nie spotkali? Zamachy bombowe podczas maratonu w Bostonie…

– Pomagałem wtedy kilku rodzinom, zgadza się.

D.D. pokiwała głową. Przypomniała sobie. Bostońska komenda policji wspierała FBI w śledztwie dotyczącym bomb podłożonych w trakcie maratonu w kwietniu 2013 roku. D.D. sama przeprowadziła kilka przesłuchań, bo było mnóstwo świadków, z którymi trzeba było porozmawiać. Podczas narad zauważyła doktora Keynesa, a także paru innych specjalistów do spraw ofiar, choć w tamtym momencie za dużo się działo, żeby mogli się poznać. Byli zbyt zajęci zmaganiem się z horrorem zamachów, nie wspominając o toczącym się bardzo skomplikowanym śledztwie.

– Zna pan osobę, którą się interesujemy? – Wskazała ofiarę (lub podejrzaną) nadal siedzącą z tyłu policyjnego radiowozu.

– Floro? – zapytał spokojnym głosem.

Dziewczyna w końcu podniosła wzrok. Siniak wokół jej oka przybrał barwę ciemnego fioletu, podczas gdy krawędź nosa pozostała wściekle czerwona.

Adrenalina opada, zauważyła D.D., i dziewczyna zaraz się rozsypie.

– Możesz jej powiedzieć – stwierdziła młoda kobieta z głębi radiowozu. Owinięta niebieskim policyjnym kocem wzruszyła ramionami, nadal nie nawiązując kontaktu wzrokowego. – Jak ty to powiesz, to może uwierzy. Bo cokolwiek ja bym powiedziała…

– Mogłoby być użyte przeciwko tobie w sądzie? – podpowiedziała usłużnie D.D.

Dziewczyna zerknęła na nią z ukosa.

– Właśnie.

– Pani sierżant Warren – zaczął doktor Keynes.

– D.D.

– D.D., czy moglibyśmy się przejść? W jakieś spokojniejsze miejsce? – Nie musiał wskazywać na dziennikarzy. Hałas właśnie ucichł, tym łatwiej byłoby im podsłuchać rozmowę.

D.D. zastanowiła się, a potem skinęła głową w kierunku domu Gouldingów. Roiło się tam wprawdzie od techników kryminalnych, ale za to nie było dziennikarzy, więc w tych okolicznościach dom zapewniał maksimum prywatności.

Ruszyła w jego stronę, doktor Keynes szedł tuż obok.

– Ładny płaszcz – powiedziała. – To kaszmir?

– Tak.

– I jedwabny szalik?

– Owszem.

– Muszę przyznać, że bostońska policja nie jest aż tak hojna. No ale ja nie mam tytułu doktora.

– Mój dziadek zarabiał na życie, czyszcząc buty – rzucił łagodnym tonem doktor Keynes. – Za to mój ojciec jest kardiochirurgiem. Skończył Harvard.

– A pan kontynuuje awans społeczny rodziny… pracując w FBI? – D.D. rzuciła mu powątpiewające spojrzenie.

Doszli do drzwi. Doktor Keynes przytrzymał je dla niej, szarmancki gest, który wydawał się raczej zbędny na miejscu zbrodni.

– Lubię swoją pracę. I mam to szczęście, że jestem w takiej sytuacji, że mogę robić to, co kocham.

– Zaczynam dostrzegać, co łączy pana i osobę, którą się interesujemy. Oboje doskonale potraficie unikać odpowiedzi na moje pytania.

Przez drzwi domu Gouldingów wchodziło się do skromnego holu ze schodami naprzeciwko. Z drewnianych paneli ściennych i z poręczy schodów dwóch techników właśnie zdejmowało odciski palców, więc D.D. skręciła w lewo, żeby znaleźć spokojniejsze miejsce. Razem z doktorem dotarli do saloniku od frontu, w którym stały dwuosobowa kanapa, stolik do kawy ze stosem czasopism o rękodziele i koszyk pełen kłębków przędzy. Ktoś w tej rodzinie, prawdopodobnie pani Goulding, musi interesować się robótkami ręcznymi. W tym drobnym szczególe było coś, co sprawiło D.D. ból. Jak to się dzieje, że z kobiety znanej z ręcznie dzierganych serwetek stajesz się matką domniemanego gwałciciela?

D.D. zatrzymała się przed stolikiem. Gdyby usiadła, poczułaby się jak intruz, więc wolała stać. Doktor Keynes tak samo. W małym saloniku było o wiele cieplej niż na zewnątrz, panował zaduch. Doktor Keynes rozpiął płaszcz i poluźnił szalik. Pod spodem miał ciemny garnitur. Standardowy uniform urzędnika federalnego, pomyślała, tylko że znowu krój i materiał były o wiele ładniejsze niż to, co noszą przeciętni agenci.

– Doktorze Keynes – zaczęła, po czym umilkła, czekając, aż zaproponuje, by mówiła mu po imieniu. Nie zrobił tego. – Nieczęsto mam w pracy do czynienia z adwokatami ofiar – zdecydowała się dokończyć. – Ale pamiętam, że w FBI nie pełnicie funkcji agentów. Tak dokładnie to kim pan jest?

– Specjalistą do spraw ofiar. Pracuję dla Biura Pomocy Ofiarom.

– I ma pan tytuł doktora.

– Psychologii.

– Specjalizacja?

– Trauma. Pracuję głównie z ofiarami porwań, począwszy od porwanych dzieci, a skończywszy na dyrektorach firm naftowych porwanych dla okupu w Nigerii.

D.D. przyjrzała mu się.

– Nie sądzę, żeby… Flora?… była dyrektorem firmy naftowej.

– Florence Dane – podpowiedział, potem popatrzył na nią wyczekująco.

Nazwisko z czymś jej się kojarzyło. Sądząc po wyrazie jego twarzy, powinna wiedzieć. I ta wcześniejsza uwaga Neila, że twarz tej kobiety wydaje mu się znajoma…

W końcu załapała.

– Siedem lat temu. Studentka University of Massachusetts. Pojechała na ferie wiosenne na Florydę i zniknęła. FBI przejęło śledztwo… – Musiała pomyśleć. – Z powodu tych pocztówek, tak? Matka zaczęła dostawać kartki, rzekomo napisane przez córkę, ale każda nadana była w innym stanie. Matka wystąpiła w telewizji, miała kilka konferencji prasowych, próbując jakoś dotrzeć do porywacza.

– Chodziło o coś więcej niż pocztówki. Wysyłał maile, a nawet nagrania wideo. Atakował w ten sposób matkę dziewczyny, dręczył ją, zupełnie jakby dawało mu to taką satysfakcję jak samo porwanie.

D.D. zmarszczyła brwi.

– Florence Dane długo nie było.

– Czterysta siedemdziesiąt dwa dni.

– Jezu. – D.D. aż zamrugała. Niewiele ofiar odnajdywano po tak długim czasie. A te, które odnajdywano… – Kierowca ciężarówki? – zapytała. – Sprawca przemieszczał się w ramach pracy, prowadził ciężarówkę czy coś takiego?

– Tak. Jacob Ness. Wmontował skrzynię w tył kabiny, żeby mieć ofiarę cały czas przy sobie. Flora najprawdopodobniej nie była pierwsza.

– On nie żyje, jeśli dobrze pamiętam. Dostaliście cynk. W akcję wkroczył SWAT. Dziewczyna przeżyła. Jacob Ness nie.

Doktor Keynes nie potwierdził. Cwaniak, pomyślała D.D. W sumie nie zadała pytania, więc nie odpowiedział.

– Okej – stwierdziła raźniej. – Moja podejrzana, Flora, to pańska ofiara, Florence. Kiedyś porwał ją szalony psychopata, a teraz… co? Poluje na nich w barach?

– Tylko Flora może odpowiedzieć na to pytanie.

– Ale tego nie zrobiła. Jak na razie dzieli się ze mną jedynie swoimi hipotezami na temat przestępstw dokonanych przez Devona Gouldinga, a nie swoich.

– To ten barman? Ten, który miał ją zaatakować?

– To ofiara – poprawiła go D.D. – Zdrowy mężczyzna, z którego został skwarek w jego własnym garażu, bo pańska dziewczyna potrafi zrobić ogień chemiczny.

Doktor Keynes przypatrywał się jej, stojąc w swobodnej pozie, z rękoma w kieszeniach swojego absurdalnie drogiego płaszcza.

– Jestem pewien, że zdobyła już pani jakieś informacje.

– Kilku detektywów przejrzało zapisy wideo z baru. Potwierdzili, że Devon Goulding pracował tam zeszłej nocy. Według zapisu z monitoringu, a także relacji świadków, Flora też tam była, choć większość wieczoru spędziła, tańcząc z innym mężczyzną, Markiem Zeilanem. Co ciekawe, pan Zeilan tuż po trzeciej w nocy złożył na policji doniesienie, że barman z Tonicu zaatakował go przed tym właśnie barem.

– Co również zgadza się z oświadczeniem Flory – zauważył doktor Keynes.

– Kamera wideo z bankomatu parę przecznic dalej nagrała prawdopodobnie Devona prowadzącego Florę pod rękę. Czy za jej zgodą, czy wbrew jej woli… Podobno nie da się tego stwierdzić.

– Bardzo szybko tutaj trafili…

– Zdecydowanie. Bardzo szybko trafili do garażu Gouldinga.

– Znaleziono Florę nagą ze skrępowanymi rękoma.

– Wygląda pan na dobrze zorientowanego w szczegółach.

Pominął tę uwagę milczeniem.

– Skrępowane dłonie nie wskazują na wyrażenie zgody – stwierdził po chwili.

– Niestety. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w świecie Pięćdziesięciu twarzy Greya, nie mogę poczynić takiego założenia. Proszę mi coś powiedzieć, doktorze Keynes, pan pełni wobec Flory rolę specjalisty do spraw ofiar czy też jest pan jej psychiatrą?

– Jestem specjalistą do spraw ofiar. Nie psychiatrą – oznajmił.

– Ale zadzwoniła do pana. Nie do matki. Nie do prawnika. Do pana. Dlaczego?

– Będzie pani musiała spytać o to Florę.

– Jesteście parą – podsunęła D.D.

– Nie.

– Aha. W sytuacji kryzysowej zadzwoniła do pana. A ja się założę, że to nie pierwszy raz.

Doktor Keynes zacisnął usta. Co za przystojny mężczyzna, pomyślała ponownie D.D. Piękny, bogaty, odnoszący sukcesy. Ciężki los. A mimo to coś w nim było. Powaga. Smutek? Nie potrafiła tego zdefiniować. Ale było w jego postawie coś mrocznego, co jednak nie pozwalało jej go nienawidzić.

– Powinna pani zadać Florze więcej pytań – powiedział w końcu. – Ona stawia na szczerość. I bezpośredniość. Myślę, że przekona się pani… Ona czuje się samotna, pani sierżant. Jej doświadczenia, to, przez co musiała przejść… To wyjątkowa i bardzo silna dziewczyna. Ale jest też bardzo samotna. Niewiele osób przetrwało to co ona.

– Co oznacza – mruknęła D.D. – że w sytuacji kryzysowej zwraca się do osoby, która jako jedyna zdaje się ją rozumieć. I nie jest to nikt z jej rodziny. Tylko pan.

– Powinna pani zadać jej więcej pytań – powtórzył. – I nie lekceważyć odpowiedzi. Odkąd Flora powróciła pięć lat temu, stała się specjalistką od przestępstw.

– Doprawdy?

– Jeśli uważa, że ten barman porywał wcześniej inne dziewczyny, to nie byłbym zaskoczony, gdyby okazało się to prawdą.

– Pracuje pan z rodziną Stacey Summers? – zapytała nagle D.D.

Keynes potrząsnął głową. Jeśli zaskoczyła go zmiana tematu, to nie dał nic po sobie poznać.

– Moja koleżanka, Pam Mason, dostała tę sprawę.

– Czy Flora rozmawiała z panem o zniknięciu Stacey? Śledziła tę sprawę w mediach?

– W przeciwieństwie do tego, co się chyba pani wydaje, nie utrzymujemy z Florą stałego kontaktu.

– Tylko gdy znajdzie się pod nadzorem policji? – zasugerowała D.D.

– Sądząc po obrażeniach, raczej mówi prawdę, że została porwana przez Devona Gouldinga – stwierdził doktor Keynes obojętnym tonem. – Co oznacza, że jakiekolwiek działania podjęłaby w swojej obronie…

– Dlaczego nie chce skorzystać z pomocy medycznej? Skoro jest taka niewinna, to dlaczego nie pozwala, żeby lekarz przeprowadził oficjalne badanie i potwierdził jej wersję?

– Ofiary gwałtów i innych przestępstw opartych na przemocy często wzbraniają się przed kontaktem fizycznym.

– Naprawdę? To wyjaśniałoby, dlaczego Florence Dane pojawiła się w barze, wypiła kilka martini i ruszyła na parkiet z zupełnie obcym mężczyzną?

– Nie jestem wrogiem, pani sierżant Warren. Pragnę tylko zaoferować pewne wskazówki, które mogą przyśpieszyć rozwiązanie problemu, z którym mamy do czynienia.

– Problemu, w którym pańska ofiara stanęła złu na drodze, żeby co osiągnąć? Złapać drapieżnika w pułapkę? Kogoś uratować? Zemścić się za to, co ją kiedyś spotkało?

Doktor Keynes nie odpowiedział. D.D. nagle straciła cierpliwość.

– Chce pan szybkiego rozwiązania? To proszę zrobić nam obojgu przysługę i przejść do rzeczy. Ile razy Flora już to robiła? Ile razy odbierał pan taki telefon w środku nocy? Może mi pan od razu powiedzieć, bo pan wie, że mogę to sprawdzić.

– Cztery.

– Cztery? – D.D. nie potrafiła ukryć niedowierzania. – Flora Dane zabiła cztery razy? Do diabła…

– Nie zabiła – przerwał jej doktor Keynes zdecydowanym tonem. – Pierwszy raz posunęła się tak daleko w obronie własnej.

– A co? Tych innych tylko osmaliła? Przypaliła zapalniczką, zamiast użyć ognia chemicznego?

– To nie była pierwsza napaść na Florę. Gdy przeczyta pani raporty, to będzie pani wiedziała, że reagowała w odpowiednim zakresie i nie postawiono jej żadnych zarzutów.

– Dzielna obywatelka z tej pana dziewczyny, pana ofiary…

– Flora Dane jest ocaloną. Kobietą, której udało się przeżyć.

– Flora Dane jest wariatką. Chodzi do tych barów, szukając kłopotów. I znajduje je.

Doktor Keynes nie odpowiedział od razu. Sprytnie z jego strony, pomyślała D.D., bo rzeczywiście, co w tym momencie można było powiedzieć?

– Będę drążyć tę sprawę – stwierdziła zdecydowanie. Pokój był mały, jej głos zabrzmiał donośnie. – Może w każdym oddzielnym przypadku można lekceważyć zachowanie Flory, ale ogólny schemat? Z całym szacunkiem, doktorze Keynes, zachowanie Flory Dane stanowi zagrożenie dla niej i dla innych.

– Ja też będę szczery, pani sierżant Warren. Flora twierdzi, że nie znała barmana Devona Gouldinga. Nie zaplanowała spotkania z nim ani nie zrobiła nic, by umożliwić mu porwanie jej spod baru i związanie nagiej w swoim garażu. Jeśli chodzi o to, co się stało później, byłbym ostrożny z obwinianiem ofiary. Flora nie dzwoni do mnie po to, żebym wpłacił za nią kaucję. Nigdy tego nie potrzebowała. Trzeba ją tylko odwieźć do domu.

D.D. wbiła w niego wzrok.

– Poważnie? Zadzwoniła do pana, agenta FBI…

– Specjalisty do spraw ofiar.

– Żeby ją pan podwiózł do domu?

– Chodzi o coś więcej.

– Ma pan na myśli na przykład to, że będąc tutaj, wchodzi pan w drogę policji?

– Nie, na przykład to, że zabierając Florę do domu, wejdę w drogę jej matce.