Rozdział 13

Niedzielny poranek dla D.D. rozpoczął się od telefonu. Wchodząc do biura (bezbożnicy i inspektorzy w wydziale zabójstw, którzy właśnie trafili na ważną sprawę, nie mogą liczyć na spokój), w jednej ręce trzymała termiczny kubek z kawą, w drugiej skórzaną torbę listonoszkę. Ledwo zdążyła odstawić kubek, żeby na czas podnieść słuchawkę.

– Sierżant detektyw D.D. Warren.

– Czy to prawda? Czy ten człowiek porwał moją córkę? Czy wiecie już, co się z nią stało? Na litość boską, dlaczego musimy dowiadywać się tego z mediów? Czy wy jesteście jakimiś kompletnie pozbawionymi uczuć potworami?

D.D. się zawahała. Nie rozpoznawała głosu, ale mogła wydedukować po stopniu jego udręczenia, że najprawdopodobniej rozmawia z ojcem Stacey Summers. Biorąc pod uwagę cięgi, jakie bostońska policja zebrała we wczorajszych wiadomościach – znaleziono martwego podejrzanego w sprawie porwania studentki college’u, a bostońska policja odmawia udzielenia informacji – D.D. nie powinna być zaskoczona. Jednak mimo wszystko…

– Przepraszam, z kim mam przyjemność?

– Colin Summers, a co pani myślała?

– Przepraszam, ale musiałam o to zapytać. Jestem pewna, że miał pan już okazję przekonać się, że dziennikarze są gotowi zrobić wszystko, byle zdobyć informacje.

Pełne gniewu westchnienie po drugiej stronie słuchawki. Słychać było, że mężczyzna bardzo stara się nad sobą zapanować. D.D. wykorzystała ten moment, żeby odłożyć torbę, przyciągnąć krzesło i usiąść przy biurku.

– Czy to prawda? – wyszeptał w końcu Colin Summers.

– Na tę chwilę nie mamy żadnych dowodów, które łączyłyby Devona Gouldinga ze zniknięciem pańskiej córki.

– Stop. To jest policyjne pieprzenie. Rozmawiamy o moim dziecku. Proszę powiedzieć mi prawdę.

– Proszę pana, osobiście byłam na miejscu zdarzenia. Spędziliśmy niemal dwadzieścia cztery godziny na przeszukiwaniu domu Gouldinga. Mówię panu prawdę: nie znaleźliśmy nic, co łączyłoby go z pana córką.

– Ale w wiadomościach… Mówili, że to był wielki facet. Mówili, że pasuje do tego z nagrania z monitoringu…

– To prawda.

– I był barmanem. To może łączyć sprawy. Stacey ostatni raz widziano w centrum w barze Birches. Mógł tam pracować.

– Sprawdziliśmy to. Devon Goulding nigdy nie był zatrudniony w Birches.

– A może Stacey poznała go w jakimś innym barze, gdzie pracował? Może on ją tam zauważył. I… wpadła mu w oko. Tak się czasem zdarza, prawda? Spojrzał na nią i stała się jego celem.

D.D. się zawahała. Rozmowy z pogrążonymi w rozpaczy rodzinami to była najmniej przyjemna część jej pracy. Bardzo kusiło, by odpowiadać na wszystkie pytania. Pocieszać i wyjaśniać. Lecz prawda była taka, że jej główne zadanie nie polegało na pomaganiu Colinowi Summersowi czy jego żonie. Chodziło o Stacey. A praca nad sprawą to w równej mierze utrzymywanie w tajemnicy kluczowych informacji, co odkrywanie nowych. Nie mogła ryzykować, opowiadając panu Summersowi wszystko, co wiedzieli o Devonie Gouldingu. Znała tak wiele historii z rozpaczającymi ojcami, którzy dzielili się potem uzyskaną wiedzą z żoną albo z najlepszym przyjacielem, a ci z kolei przekazywali ją dalej, aż w końcu policja orientowała się, że to, co miało być pilnie strzeżoną tajemnicą prowadzonego śledztwa, stało się żerem dla wieczornych wiadomości.

Członkowie rodzin zawsze twierdzą, że zrobiliby wszystko, żeby pomóc swoim najbliższym. Niestety tym, czego tak naprawdę, dla ich własnego dobra, potrzebują od nich oficerowie śledczy, jest powściągliwość.

– Czy Stacey bywała w barze Tonic? – zapytała D.D.

– Nie wiem. Nie przepadała ani za alkoholem, ani za imprezami. Ale… była towarzyska – przyznał. – Jeśli jej przyjaciółki chciały gdzieś wyjść, to ona szła z nimi.

D.D. pokiwała głową. To zgadzało się z tym, co ustalili do tej pory. Wczoraj po południu Phil osobiście poszedł do baru, w którym pracował Devon Goulding, ze zdjęciem Stacey Summers. Kilku barmanów skojarzyło, że zna ją z telewizji, ale żaden nie pamiętał, żeby widział ją w lokalu. Oczywiście możliwe, że ścieżki Devona Gouldinga i Stacey Summers skrzyżowały się w innym czasie i w innym barze. W Bostonie jest mnóstwo miejsc, w których mogą się bawić studenci. Wybór jest właściwie nieskończony.

Nie wspominając już o tym, że po porwaniu Flory Dane trudno byłoby obronić hipotezę, że Goulding raczej stronił od blondynek.

– Zna pan Florence Dane? – zapytała nagle.

Po drugiej stronie linii zapadła cisza. Cisza, która zdecydowanie trwała zbyt długo.

– Dlaczego pani pyta? – odezwał się w końcu Colin Summers.

– Była u państwa w domu? Spotkała się z wami?

– Spotkaliśmy się z jej matką.

– Co takiego?

– Gdy ginie dziecko… Jest taki program. Organizuje go Narodowe Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci. Inny rodzic, który przeszedł przez coś podobnego, dzwoni i oferuje wsparcie. Nam na mentora wyznaczono Rosę Dane. Zadzwoniła, nim minęły dwadzieścia cztery godziny, a potem długo słuchała, jak moja żona płacze.

– Czy spotkaliście się z nią państwo osobiście?

– Była u nas w domu kilka razy. Bardzo nam pomaga, pani sierżant. Po tym, co przeszła… Ona rozumie. Słucha i pomaga. Czego nie można powiedzieć o was.

D.D. skrzywiła się na ten wyrzut. To nic osobistego, pomyślała po chwili. Rodzina pragnie odpowiedzi. Chcą odzyskać córkę. Na razie detektywi mogli zaoferować najwyżej kolejne pytania, ewentualnie jakieś mgliste podejrzenia.

– A jej córka Florence? – zapytała ponownie.

– Znam jej historię – odpowiedział Colin Summers, choć to nie była odpowiedź na pytanie D.D.

– Towarzyszyła matce podczas którejś z wizyt?

– Nie.

– Skontaktowała się z wami telefonicznie, mailem, przez Facebooka? Pan ją zna, prawda, panie Summers? Rozmawiał pan z nią osobiście o swojej córce.

– Nie.

Ale D.D. już mu nie wierzyła. Wyczuła coś. Coś, czego nie chciał jej powiedzieć. A wtedy…

– Czy to ona go zabiła? – zapytał Colin Summers.

– Kto?

– Flora. Czy to ona zabiła tego barmana, który mógł być porywaczem? Czy to dlatego zadaje pani te wszystkie pytania?

D.D. nie odpowiedziała. Do tej pory udało im się zachować nazwisko Flory w tajemnicy. Głównie dzięki temu, że nie postawiono jej oficjalnych zarzutów, więc żaden nadgorliwy dziennikarz nie mógł natknąć się na informacje na ten temat.

– Skąd taki pomysł, panie Summers?

– Wasi śledczy mają swoje źródła informacji, a rodziny ofiar swoje. Biorąc pod uwagę to, jak chętnie się nimi z nami dzielicie…

– Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie, panie Summers. Robimy co w naszej mocy, żeby odnaleźć państwa córkę.

– W takim razie czemu nadal jej nie ma?

Dźwięk odkładanej przez Colina Summersa słuchawki. Bez wątpienia do niego należało ostatnie słowo. D.D. trzymała swoją jeszcze przez chwilę, odczuwając ciężar gniewu Summersa. To prawda, minęły trzy miesiące, dlaczego nadal nie znaleźli Stacey?

I co, do diabła, Flora Dane wiedziała o porwaniu studentki, czego oni wszyscy najwyraźniej nie wiedzieli?

O ósmej trzydzieści rano D.D. miała na biurku stos raportów od detektywów z nocnej zmiany do przejrzenia i zaakceptowania. Radość zarządzania, ciężar ograniczonego zakresu obowiązków. Jako detektyw pracujący w terenie zawsze się zżymała, że raporty muszą być takie dokładne i szczegółowe. Ale one są ważne. Papierkowa robota to klocki, z których układa się sprawę dla sądu, i nie ma sensu identyfikować sprawców i ich aresztować, jeśli nie można potem tych drani zamknąć.

Papierkowa robota się liczy. Siedzenie przy biurku ma znaczenie.

Ale zadawanie odpowiednich pytań też.

Co takiego powiedział wczoraj doktor Keynes? Że Flora woli szczere, bezpośrednie podejście.

D.D. wstała, zgarnęła swoją torbę i kubek termiczny i wyszła z gabinetu.

Oficjalny adres Flory Dane okazał się mieszkaniem na drugim piętrze w starej, nieco zniszczonej kamienicy bez windy. Tak wcześnie rano w niedzielę w budynku i na ulicy panował spokój. Drzwi wejściowe były otwarte. D.D. znalazła się w korytarzu z rzędem sześciu metalowych skrzynek na listy. Na niektórych z nich widniały nazwiska. Ale nie Flory, na jej skrzynce były tylko inicjały „F.D.”. Kolejna świadoma decyzja kobiety, która najwyraźniej bardzo poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo.

Drzwi prowadzące z korytarza na klatkę schodową były zamykane, ale – jak często się zdarza w takich miejscach – nie zostały do końca domknięte. Florze z pewnością nie spodobałoby się, że D.D. po prostu pchnęła drzwi łokciem i weszła do środka.

Mogła użyć domofonu. Tak byłoby grzecznie, ale co to za frajda? D.D. zerknęła na schody i zdecydowała się podejść pod samo mieszkanie Flory. Oczywiście nie przewidziała, że dostanie aż takiej zadyszki – chyba pora zrezygnować z części zajęć z fizjoterapii i przerzucić się na ćwiczenia kardio – ani nie spodziewała się, że drzwi do mieszkania będą uchylone.

D.D. zawahała się, czując, jak włoski na karku stają jej dęba. Na pierwszy rzut oka nie było powodu do niepokoju. Drzwi wyglądały na nienaruszone, żadnych zadrapań przy zamkach, jakby ktoś próbował się włamać, żadnych rozwalonych framug. Lecz mimo wszystko…

Zastukała mocno. Drzwi szeroko się otwarły.

– Flora Dane? Sierżant detektyw D.D. Warren, chciałam z panią porozmawiać.

Brak odpowiedzi.

D.D. zrobiła krok do przodu, instynktownie sięgając po broń, której nadal nie wolno jej było nosić.

– Floro? Jest tu pani? Florence Dane?

Nic. Żadnych kroków, szumiącej wody czy skrzypiących drzwi. D.D. weszła do mieszkania i zobaczyła przed sobą ślepą kuchnię, po lewej malutki salon, a po prawej otwarte drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia.

Lampy były wyłączone. Światło dnia co prawda wpadało przez duże okna wykuszowe, ale niebo było zachmurzone, więc kąty mieszkania wciąż zasnuwał mrok, przez co sprawiało ono wrażenie opuszczonego. Wręcz czuć było, że jest puste. Dlaczego nie zamknięto drzwi wejściowych, nie wiadomo, ale Florence na pewno tu nie było.

A to nie miało żadnego sensu. Czy kobieta, która stała się specjalistką od przestępstw, zostawiłaby otwarte mieszkanie w centrum Bostonu? Nie ma mowy. Coś się stało. Tylko co?

D.D. powoli obeszła mieszkanie. Niewiele miała do sprawdzenia. Kuchnia była nieskazitelnie czysta, skromny zestaw wypoczynkowy stał na miejscu. Czubkiem buta otworzyła drzwi do łazienki i zobaczyła umywalkę, sedes i wąski prysznic. Nic.

Została jej jeszcze sypialnia. I znów czubkiem buta otworzyła szerzej drzwi, starając się niczego nie dotykać. Podwójne łóżko, niepościelone, widać było, że niedawno ktoś w nim spał. Obok nocny stolik z lampką i ładującym się iPhone’em. Ten widok sprawił, że zamarła. Bo kto w dzisiejszych czasach wychodzi z domu bez komórki?

Dalej zobaczyła stare, chybotliwe biurko, na którym stał najnowszy mac. Na koniec objęła wzrokiem główną ozdobę pokoju: artykuły z gazet. Zdjęcia. Tuziny zdjęć na wszystkich czterech ścianach. W okamgnieniu odgadła ich temat. Przypadki zaginięć. Przeróżnych. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt osób, kobiet i mężczyzn, którzy pewnego dnia wyszli z domu i nigdy nie wrócili. A wśród nich Stacey Summers. Artykuł z „Boston Globe” o jej zniknięciu zajmował honorowe miejsce tuż nad łóżkiem Flory.

Flora z pewnością śledziła jej sprawę. A teraz?

D.D. krążyła po pokoju, chłonąc obsesję ocalonej dziewczyny. I nagle ogarnęły ją bardzo złe przeczucia.