Rozdział 24

Po przebudzeniu natychmiast sięgam po butelkę z wodą i odkrywam, że nadal tkwi w zgięciu mojego ciała. Dobrze.

Światło jest zgaszone, pokój pogrążony jest w wysysającym duszę mroku. Ale bardziej się niecierpliwię, niż boję. Prędzej czy później zapali światła. Nawet potwory nie chcą cały czas tkwić w ciemności.

Na razie próbuję nabrać orientacji, skupiając się na cienkim plastiku butelki z wodą, koronkowym brzegu absurdalnej koszulki nocnej i obszytej grubszym materiałem krawędzi materaca. I jakiejś wilgoci, której obecność dopiero sobie uświadamiam. Na moich policzkach. Razem ze smakiem soli.

Płakałam przez sen.

Śnił mi się Jacob.

Unoszę skrępowane dłonie i szybko ocieram twarz. Nie myślę o tym, nie zastanawiam się. Ocaleni nigdy nie powinni się zastanawiać. Gdybym nie zrobiła tego, co zrobiłam, nie byłoby mnie dziś tutaj.

Znowu uprowadzona, znowu w towarzystwie tanich sosnowych trumien.

Wydaję z siebie szczekający dźwięk, który można by uznać za śmiech. Trudno powiedzieć. Mam wysuszone gardło. Postanawiam zaryzykować i upijam mały łyk wody. Woda jest bardzo ważna. Człowiek może przeżyć bez jedzenia wiele tygodni, ale bez wody tylko kilka dni. Teraz to wiem. Posprawdzałam tego rodzaju informacje.

Co sprawia, że znowu złoszczę się na nieprzeniknioną ciemność. Nie po to uczyłam się i ćwiczyłam przez te wszystkie lata, żeby mnie ktoś odłożył na półkę niczym parę starych butów. Gdzie w ogóle jest ten cholerny porywacz? Nie pragnie się napawać swoim dziełem? Chce mnie ukarać? Upewnić się w swojej seksualnej wyższości? Jaki psychol zadaje sobie tyle trudu, żeby potem się nie pokazać?

Siadam, przerzucam nogi przez krawędź cienkiego materaca.

Jak stary zawodowiec najpierw wącham powietrze, próbując wyczuć wszelkie nowe zapachy, które mogłyby wskazać na kolejną dostawę jedzenia, czy choćby zapach mydła, szamponu, ciała, który zasygnalizowałby czyjąś obecność w pomieszczeniu.

Nie czuję nic.

Następnie, bawiąc się dalej w ciuciubabkę, skupiam się na dźwiękach. Bardzo cichy oddech? Albo odległy szum z drogi za zaciemnionymi oknami, przytłumione odgłosy z innych pomieszczeń w budynku?

I znowu nic.

Zaczynam pełznąć. Uderzam o plastikowe wiaderko, skręcam w prawo. Czołgam się przez pokój aż do miejsca, gdzie powinny znajdować się resztki sosnowej trumny. To, że niczego tam teraz nie ma, wiele znaczy.

Usunął drewniane odłamki. Uświadomił sobie, że można ich użyć jako broni, więc szybko je zabrał? Zaczynam martwić się o drzazgi, które ukryłam w szwie materaca. Ale nie odważam się wrócić, żeby sprawdzić, nie w chwili gdy może mnie obserwować.

Zamiast tego przykucam na piętach i myślę.

Jak on to robi? Wchodzi do pokoju i wychodzi z niego tak cicho? Wprawdzie mógłby obserwować mnie przez lustro weneckie i wchodzić, gdy śpię, tylko że ja śpię jak zając. Szanse na to, żeby wniósł i wyniósł skrzynię rozmiaru trumny, nie budząc mnie ze snu, są…

On musi mi coś podawać. Zakrada się i przykłada mi chloroform do ust? Tyle że wbrew popularnym wierzeniom wcale nie jest tak łatwo w jednej chwili pozbawić kogoś świadomości nasączoną chloroformem szmatką. A to znaczy, że powinnam się obudzić i walczyć, a i teraz byłoby czuć reszki chloroformu w powietrzu.

Z drugiej strony narkomani i eksperymentatorzy tworzą przecież na bazie chloroformu o wiele mocniejsze mieszanki. Jeśli mój porywacz ma dostęp do internetu albo bywa w nocnych klubach, mógł się nauczyć wszystkiego.

Co prowadzi mnie do podstawowego pytania: Jak on wchodzi do środka? Do tej pory znalazłam kontury dwóch pojedynczych okien na ścianie, która wydaje się być ścianą zewnętrzną, oraz większą taflę szkła, lustro weneckie, po przeciwległej stronie.

Ale gdzieś muszą też być drzwi, to oczywiste. Do każdego pomieszczenia wiodą drzwi.

Skupiam wzrok na otaczającej mnie ciemności. Próbuję dostrzec cieniutkie pasemko jaśniejszej czerni pod drzwiami.

Lecz choć bardzo się wysilam, nic nie widzę. Zły Porywacz jest mistrzem w zaciemnianiu.

Cóż, w takim razie trzeba użyć metody Helen Keller.

Pełznę najpierw w kierunku ściany z lustrem weneckim. Skoro dwa pojedyncze okna są na zewnętrznej ścianie, to według podstawowych zasad architektury ściana z lustrem jest najdłuższą ścianą wewnętrzną, a w takim razie w niej najprawdopodobniej umieszczone są drzwi. Faktycznie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że za tą ścianą jest korytarz. Stąd lustro weneckie – patrzący przez nie Zły Porywacz stoi w holu.

Gdy docieram do ściany, ostrożnie wstaję. Czuję się dziwnie i uświadamiam sobie, że większość czasu spędzałam na czworakach, pełzając w ciemnościach. Wracają stare złe nawyki, myślę, znowu próbuję jak najbardziej siebie pomniejszyć. Ale tutaj nie ma przeszkód, żebym wstała i chodziła. Właściwie trochę jogi czy gimnastyki dobrze mi zrobi. Jestem najedzona. Jestem nawodniona. Powinnam w takim razie popracować nad utrzymaniem sprawności.

Z łatwością znajduję pomalowaną na czarno krawędź lustra weneckiego. Ciągnie się od prawej do lewej niemal na szerokość moich rozpostartych ramion. Lecz podczas dalszego badania stwierdzam, że nie jest umieszczone na samym środku ściany, jak się spodziewałam. Nie, jest z boku, a więc zostaje mnóstwo miejsca na drzwi.

Poruszam się w bok, przesuwając palcami po ścianie. Zastanawiam się, czy on stoi w tej chwili pod drugiej stronie lustra. Czy jest zaintrygowany moimi działaniami? Zdenerwowany?

Na świecie jest tylu różnych drapieżników. Są tacy, którym potrzeba uległych ofiar.

Oraz tacy, którzy lubią, gdy ofiara walczy.

Oczywistym przejawem obecności drzwi byłaby klamka. Nie mam jednak tyle szczęścia. Przesuwam więc palcami po ścianie z boku na bok, szerokimi, poziomymi ruchami, próbując wyczuć najlżejsze wybrzuszenie, które wskazywałoby krawędź drzwi. Ale nie ma nic. Nic, zupełnie nic.

Przerywam, jeszcze raz myślę nad rozkładem pokoju. Wyobraziłam sobie, że dwa pojedyncze okna są umieszczone na zewnętrznej ścianie. Powiedzmy: frontowej ścianie domu. A to by znaczyło, że ten pokój jest podłużnym prostokątem.

Ale co, jeśli te dwa pojedyncze okna są z boku domu? Wtedy ten pokój nie byłby ułożony poziomo, tylko pionowo. A lustro weneckie znajdowałoby się na ścianie najprawdopodobniej sąsiadującej z kolejnym pomieszczeniem – pokojem do obserwacji? – podczas gdy jedna z krótszych ścian wychodziłaby na korytarz.

Przemieszczam się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, od długiej ściany do krótszej. I znów przesuwam palcami z boku na bok, szukając wystającej klamki, wąskiej krawędzi. I wtedy…

Mam to. Nie klamkę, ale wyraźną krawędź na ścianie. Ciągnie się znad mojej głowy aż do samej podłogi. Również w poprzek. Tak, to drzwi. Idealnie wtopione w pomalowaną na czarno ścianę, bez zdradzających ich umiejscowienie wystającej klamki czy metalowego zamka.

Jak on je w takim razie otwiera? Klamka jest po drugiej stronie? Ale chyba wolałby, żeby były porządnie zamknięte? Może są rygle, które zasuwa ręcznie, a potem ciągnie za drzwi i wchodzi do środka.

I już wiem, co zrobię.

Wracam na materac. Przesuwam go tak, by być przodem do drzwi, a nie do lustra weneckiego. Siadam i używając ciała jako zasłony, ostrożnie wymacuję porwaną krawędź materaca i szukam zapasu drewnianych drzazg. Wyciągam dwie, czując natychmiastową ulgę, której nie pozwalam pojawić się na mojej twarzy. Ja też potrafię zrobić coś potajemnie.

Układam moją prowizoryczną broń wzdłuż uda. A potem chwytam za rąbek głupiej satynowej koszulki i zaczynam rwać. Jeden długi pas. Nie jest to łatwe, bo satyna to mocny i zbity materiał. Jednak mój upór zostaje nagrodzony.

I już to mam. Dwie sosnowe drzazgi jako broń.

I pasek materiału wokół ust i nosa, żeby uchronić się (choć to wątpliwe) przed podstępnym gazem usypiającym.

I mam plan.

Zajmuję miejsce, moszczę się na materacu, z niewidocznymi, bo wsuniętymi pod udo drzazgami i butelką wody na kolanach.

Patrzę dokładnie tam, gdzie wiem, że są drzwi.

I – z palcami zaciśniętymi na broni – czekam.

Wydaje mi się, że znowu przysnęłam. Skutek totalnych ciemności? Dezorientacji po porwaniu? Narkotyku w wodzie?

Lecz tym razem wyłapuję charakterystyczny brzęk przesuwanego metalowego rygla. Powiedziałam mojej podświadomości, czego ma nasłuchiwać, nastawiłam ją niczym budzik, i się nie zawiodłam. Staram się nie drgnąć, nie unieść głowy, nie dać żadnego znaku, że jestem przytomna. Możliwe, że porywaczy jest więcej. Słyszałam o kilku przypadkach, gdy działali w parze. Nie pora teraz na robienie głupstw.

W skrępowanych dłoniach przyciskam dwie długie, wąskie sosnowe drzazgi do siebie, tworząc jedną mocniejszą. Prowizoryczna satynowa maseczka na twarzy chłonie wilgoć i wydziela zapach zbutwiałej ścierki.

Drzwi powoli się otwierają. Widzę tylko różne odcienie czerni. To nie jest jasno oświetlony korytarz, który zalałby mój pokój oślepiającym blaskiem i obudził mnie z drzemki. Nie, to ukradkowa robota, od początku do końca. Jakiś cień przesuwa się od zaciemnionego korytarza do wnętrza mojego pokoju całkowicie pogrążonego w ciemnościach.

Zaciskam palce na drzazgach.

Nie jest bardzo wysoki. A może się garbi?

Porusza się wolno, bardzo wolno, jakby nie chciał mnie obudzić.

Ze wszystkich sił staram się nawet nie drgnąć. Jestem zupełnie nieruchoma. Czekam, aż cień znajdzie się bliżej.

Tylko że on zatrzymuje się w drzwiach. Unosi rękę…

Żeby rozpryskać narkotyk? Żebym straciła przytomność?

Nie zniosę tego dłużej.

Zrywam się. Pobrzękując łańcuchem, skaczę na równe nogi i błyskawicznie ruszam do przodu.

Nie myślę. Działam. Skute kajdankami ręce zaciskam mocno wokół drzazg.

Mężczyzna zbyt późno orientuje się, co się dzieje. Przyjmuje postawę obronną, unosi ramię do bloku.

Ale ja więcej ćwiczyłam. I lepiej. Uderzam poniżej jego przedramienia i wbijam mu drzazgi między żebra.

Krzyczy. Wysoki, przenikliwy, zdecydowanie kobiecy krzyk.

Pada na ziemię, a drzwi za nim się zatrzaskują.

Stoję z szeroko otwartymi oczami w ciemności. Zaciskam dłonie na zakrwawionej broni, pragnąc pomachać nią zwycięsko nad pokonanym przeciwnikiem.

Tylko że…

Coś jest nie tak. Ten krzyk. Zdecydowanie kobiecy. Postać na ziemi kuli się i jęczy u mych stóp.

Powoli opadam na kolana. Powoli odkładam sosnowe drzazgi na ziemię. I powoli, bardzo powoli, sięgam do skulonej postaci obok mnie.

Dotykam gęstych, sięgających ramion włosów. To mówi mi wszystko, choć wcale nie chciałabym tego wiedzieć.

– Stacey Summers? – pytam szeptem.

Kobieta krzyczy głośniej, a ja kiwam głową w ciemnościach.

Wreszcie znalazłam tę, której szukałam tygodniami.

I właśnie ją zraniłam.