Rozdział 26

Dziewczyna płacze.

Nie widzę jej, tylko słyszę w kompletnych ciemnościach. Powinnam coś zrobić. Ruszyć się, odezwać, pomóc. Ale nie mogę. Po prostu… nie mogę. Nie wiem dlaczego, ale wycofuję się pod przeciwległą ścianę i siadam na materacu, jak najdalej od tej dziewczyny, przyciskam kolana do klatki piersiowej i obejmuję je rękoma. Jestem zbyt zdumiona, żeby działać. Wiem, jak zadbać o siebie. Czujesz ból? Czujesz głód? Czujesz pragnienie? Jest ci niewygodnie? Nie? W takim razie wszystko w porządku.

Jest mi niewygodnie, myśli szaleńczo tłuką się po mojej głowie. Mam odpowiednie przeszkolenie, przygotowanie i doświadczenie. Ale tego się nie spodziewałam. Miałam umieć zadbać o siebie, walczyć, żeby się uratować. Ale nie… to.

Jej płacz jest cichy. Bardziej pojękuje, niż szlocha. Tak się płacze, gdy jest się wyczerpanym i odwodnionym. Gdy zużyło się już cały zapas łez i zostało tylko to.

Rozpoznaję ten rodzaj płaczu. Sama tak płakałam.

Woda. Gdzieś po drodze upuściłam butelkę z wodą. Powinnam podpełznąć i ją znaleźć. Powinnam podpełznąć i… pomóc.

Nie jest łatwo to zrobić. Tak naprawdę to koszmarnie trudne. Dlaczego? Przecież to ja gromadzę zdjęcia zaginionych ludzi. To ja wyznaczyłam samą siebie na zbawczynię Stacey Summers. A teraz w obliczu możliwości udzielenia prawdziwej, realnej pomocy…

Nie chcę, żeby się okazało, że to ona.

Nie chcę, żeby pomyślała, że mogę ją uratować.

Nie chcę, żeby ona, żeby ktokolwiek był ode mnie uzależniony.

Ona jest zasobem. Czy to zimna kalkulacja, bezduszna myśl? Ale taka mnie właśnie nachodzi. Ubranie tej dziewczyny, przedmioty, które może mieć w kieszeniach, spinki we włosach. Kto wie? A jeśli miała więcej swobody i przywilejów, taki na przykład pasek ze sprzączką – och, jakie to daje możliwości.

Muszę się ruszyć. Muszę się zaangażować. Ona jest zasobem, a ofiara musi użyć wszelkich dostępnych jej zasobów.

Unoszę się na rękach i kolanach. Pełznę niczym gąsienica, podpierając się na łokciach i kołysząc się w ciemności.

Upadła tam, gdzie ją zaatakowałam, leży rozciągnięta przed nagle pojawiającymi się i znikającymi drzwiami. Zostały zatrzaśnięte i zamknięte. Nie dostrzegam nawet śladu, że kiedyś istniały. Ściana znowu jest tylko ścianą, a płacząca dziewczyna jedynym dowodem, że cokolwiek się wydarzyło.

– Stacey? – szepczę, czołgając się naprzód.

Nie odpowiada. Tylko pojękuje.

Moje skrępowane dłonie trafiają na butelkę z wodą, przewracają ją. Zatrzymuję się, macam wokół delikatniej, aż udaje mi się uchwycić ją w palce. Czołgam się dalej, aż natrafiam na ciało dziewczyny.

Noga. W dżinsach. Niebieskich dżinsach. Ona ma na sobie prawdziwe ubranie, a nie głupią satynową koszulkę. Świadomość tego dodaje mi nadziei. Skoro ma na sobie spodnie, to może mieć też pasek. Z metalową sprzączką. Byłoby idealnie. Och, te wszystkie zamki, które można otworzyć, to wszystko, co można zrobić ze szpilą sprzączki.

– Stacey – szepczę ponownie.

Nadal bez odpowiedzi.

Jakoś niezręcznie byłoby ją tak po prostu oklepać, jakby była podejrzanym na miejscu przestępstwa. Ale ona się do mnie nie odezwie. Próbuję wymyślić, co robić.

Tamtego ostatniego dnia, gdy policja mnie znalazła i wpadła przez drzwi i okna motelu niczym rój czarnych opancerzonych mrówek, jaka ja wtedy byłam, czego chciałam?

Płakałam. Pamiętam to, ale wszystko wydaje się tak odległe, tak dalekie, jakby było czymś, co przydarzyło się komuś innemu dawno temu, w innym życiu. Była tam agentka. Cały czas powtarzała: Florence Dane, Florence Dane. To nazwisko wprawiało mnie w zakłopotanie. Drażniło mnie w tyle głowy, jakbym powinna je znać.

Flora – spróbowała ponownie.

Myślę, że wtedy się odezwałam. Wydaje mi się, że powiedziałam: Mam na imię Molly.

Wymiana spojrzeń, szepty. Położyła mi rękę na ramieniu. Nazywam się Kimberly Quincy. Jestem agentką FBI. Jesteś bezpieczna. Okej? Jesteś już bezpieczna.

Wzdrygnęłam się, gdy mnie dotknęła. A potem poczułam, że zamieram. Nie byłam wstrząśnięta, nie byłam uradowana, nie czułam ulgi.

Byłam podejrzliwa. Przygotowywałam się na nadchodzący cios.

Puściła moje ramię. Zaproponowała wodę. Przedstawiła dwóch ratowników medycznych, którzy mieli mnie zbadać.

Czy chcesz, żebym zadzwoniła po twoją mamę? – zapytała.

Lecz ja mogłam myśleć tylko o Jacobie. Biednym, biednym Jacobie.

I o krwi na moich rękach.

Nie potrafiłam odpowiedzieć agentce Kimberly. Nic nie mówiłam. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Byłam bardzo, bardzo spokojna. Tamtego dnia i następnego, i kolejnego.

Dziewczyna, która urodziła się i wychowała w skrzyni w kształcie trumny.

Nie jestem tą dziewczyną – przypominam sobie teraz. A jeśli nią nie jestem, to muszę być agentką FBI, osobą o imieniu Kimberly. Co więc ona zrobiła? Mówiła pewnie i działała zdecydowanie. Przeprowadziła mnie przez ogrom badań medycznych i niezbędnych pytań, cały czas ze mną spokojnie rozmawiając, nawet gdy nie odpowiadałam.

Ona była normalna – dochodzę do wniosku. Brzmiała i zachowywała się normalnie. To starała się mi dać. Po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach zaoferowała mi normalność.

Biorę głęboki wdech. Zaczynam.

– Mam na imię Flora. – Czy to ja, czy to mój głos zasłabł na dźwięk mojego imienia? Powtarzam je, tym razem dla siebie. – Mam na imię Flora. – Nie Molly. – Przykro mi, że cię zaatakowałam. – Doprawdy? Być może. Nie wiem jeszcze, kim ona jest, nie wiem, jaką rolę w tym odgrywa. Tylko głupcy śpieszą się z ocenami. – Spróbuję ci pomóc. Przepraszam, że to zaboli, ale muszę wyczuć ranę. Mam trochę wody. Chcesz wody?

Jej szloch ucichł. Chyba mnie słucha. Oddech cały czas ma drżący i urywany. Szok? Strach? Wszystko możliwe.

Nie mówi ani „tak”, ani „nie”, tylko znowu pojękuje.

– Dotknę cię teraz. Przepraszam. Pewnie nie masz ochoty na to, żeby ktoś cię dotykał. – Ja nie miałam. – Ale nie widzę cię. A tylko w ten sposób – wzruszam ramionami, czując bezradność, której od razu nienawidzę – mogę sprawdzić, co jest nie tak.

Nie wiem, co innego mogłabym zrobić. Ona nie mówi, ale przynajmniej się nie rusza. Czy to niewypowiedziane „tak”, czy też telepatyczne „nie ma mowy”? Zastanawiam się, czy to samo czuła agentka FBI pięć lat temu. Nie jakby ratowała wystraszoną dziewczynę, tylko raczej jakby miała do czynienia ze zdziczałym kotem.

Gołe stopy. To moje pierwsze odkrycie. Dziewczyna ma na sobie dżinsy, ale nie ma butów ani skarpetek. Czyżby dowód na to, że nie może opuszczać budynku? Pozwalam sobie na chwilę żalu nad sznurówkami, które dałyby tyle możliwości. Zasoby, zasoby, zasoby. Ale nie ma sensu żałować czegoś, czego się nigdy nie miało.

Potem przesuwam skrępowanymi dłońmi wzdłuż jej nogi, przebierając palcami po miękkim, znoszonym materiale. Stare dżinsy. Jej ulubione? Pociągam je lekko, nie mając pewności, czy to stosowne. Ale jest tak, jak się spodziewałam. Są za luźne. Jeśli to jej własne spodnie, to musiała ostatnio dużo schudnąć.

Musi leżeć na boku, bo wyczuwam delikatną krzywiznę biodra. Lekko syknęła, wydychając powietrze, więc podejrzewam, że zbliżam się do rany. Kiedy drzwi się otworzyły i skoczyłam do przodu, starałam się trafić w brzuch, tam, gdzie miękko. Mam nadzieję, dla dobra nas obu, że trafiłam w żebra.

Czuję się dziwnie, policzki płoną mi w ciemności, gdy docieram do pasa jej dżinsów. Biodrówki, poprzecierane na krawędzi. Nie mogę się powstrzymać. Wcale nie chcę musnąć srebrzystej nagiej skóry jej talii, ale oczywiście to robię. Drży, wzdryga się w odpowiedzi, a ja jeszcze mocniej się rumienię. Zmuszam się, żeby kontynuować. Muszę sprawdzić, czy ma pasek. Skórzany, pleciony, cokolwiek ze sprzączką…

Niestety.

Okej, już mam. Rana po dźgnięciu. Jestem blisko. I już nie czuję zakłopotania. Zamieram. Nic nie widzę. Nawet na dwa centymetry, nic a nic. A co, jeśli natrafię na kawałek drewna i wbiję go mocniej? A co, jeśli jeszcze bardziej ją zranię?

Nie nadaję się do tego. Nie znam się na tym. Miałam być sama. Sama sobie radzę.

Teraz jest mi niewygodnie. A jak jest niewygodnie, to nie jest w porządku.

Ręce mi się trzęsą. Trzymam je tuż nad nią, ale nie potrafię się zmusić. Zrobię jej krzywdę. Pogorszę sprawę. I dowiem się raz na zawsze, ile szkody narobiłam.

Palce. Nagle zaciskają się na moich w ciemności. Nic nie mówi. Tylko dźwięk jej oddechu, nie spokojny i równy, ale urywany i przestraszony, gdy ujmuje moje skrępowane dłonie i opuszcza je ku kałuży krwi u jej boku.

Ale narozrabiałam. Nawet nie potrzebuję światła, żeby to stwierdzić. Rozpoznaję te strugi cieczy, charakterystycznie lepkiej, o zapachu rdzy. Krew i odłamki drewna. Drzazgi. Sosna jest za miękka na broń. I tak, jak miałam nadzieję – jak się obawiałam – nie trafiłam jej w brzuch, tylko uderzyłam w żebra. Niestety w kontakcie z twardą kością sosna poddała się i roztrzaskała na setki odłamków. Rana dziewczyny jest mniej jak dźgnięcie, a bardziej jak efekt spotkania z jeżozwierzem.

Znowu płacze, wdychając gwałtownie powietrze w drżący, szarpiący sposób, jak ktoś, kto doświadcza wielkiego bólu.

Czuję, że lodowacieję. Nie potrafię tego zrobić. Agentka Kimberly nigdy nie stała przed takim zadaniem.

Tyle krwi. Tyle krwi pięć lat temu. Na moich dłoniach, twarzy, ubraniu. Ale to nie była moja krew.

Kołyszę się do przodu i do tyłu. Nie, to nie tamta chwila. Czuję łzy na policzkach. Nie, nie będę płakać.

Ocalałam, ocalałam, ocalałam, a Samuel powiedział, że ocalonym nigdy nie wolno podawać w wątpliwość tego, co musieli zrobić.

– Powyciągam je – słyszę swój głos.

Puszcza moją rękę. Jej ciało drży, jest zdenerwowana. Staram się poruszać jak najdelikatniej, ale biorąc pod uwagę to, że muszę szukać każdego odłamka po omacku, nie ma sposobu, bym nie uraziła rany. Syczy i jęczy, ale pozostaje bierna pod moim niezdarnym dotykiem.

Nie sądzę, żebym wydawała z siebie jakieś dźwięki, ale czuję smak soli, więc pewnie mam łzy na policzkach, gdy ostrożnie chwytam i wyciągam każdą drzazgę. Niektóre z nich są bardzo małe, niemal jak opiłki. Dwa odłamki są grube i szerokie. Odpryski. Czy bolą bardziej? Czy to ma w tej chwili znaczenie?

Uderzyłam dwoma kawałkami sosny ściśniętymi razem. W efekcie powstała krwawa, papkowata masa, gigantyczne otarcie pełne drobnych igiełek.

Nie uda mi się, myślę raz po raz. W ciemności nigdy ich wszystkich nie znajdę, tylko te najbardziej wyraźne. A każdy, kto kiedykolwiek miał wbitą drzazgę, wie, że nawet najdrobniejszy kawałek obcego ciała pod skórą prowadzi do stanu zapalnego i ropieje.

Nie wiem jednak, co innego można zrobić. Więc kontynuuję, ręce trzęsą mi się z wysiłku, bo poruszam się bardzo ostrożnie, policzki całe mam w soli. Pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. W końcu docieram do punktu, w którym przesuwam dłonią nad raną i nie wyczuwam żadnych wypukłości. Z pewnością drewno nadal tkwi w jej boku. Jak mogłoby być inaczej? Ale w tych warunkach, nie mając choćby najsłabszej latarki, to wszystko, co mogłam zrobić.

Potrzebujemy światła. I materiałów opatrunkowych. Wody utlenionej, no i oczywiście prawdziwego lekarza, a nie mnie.

Przyciskam delikatnie palce do rany. Wydaje się szeroka na pięć centymetrów i długa na kilkanaście. Ale może przynajmniej jest płytka? Chociaż to mogą być pobożne życzenia.

Dziewczyna znowu syczy. I wzdryga się.

– Czy… czy boli jeszcze gdzieś? – Nie wiem, czego szukać, co robić. Mam lepkie palce. Pokryte krwią. Jej krwią.

Nie odpowiada. Cały czas mówię na głos, podejmując decyzje za nas obie.

– Myślę… Myślę, że na razie zostawię ją odsłoniętą. – Zamiast drzeć dalej satynową koszulkę na ten cel. – Rana nie wydaje się głęboka, ale jest… popaprana. Musi obeschnąć. Pokryć się strupkiem. – Poza tym boję się, że próba obwiązania rany skończy się wepchnięciem pozostałych drzazg głębiej pod skórę.

Nadal się nie odzywa.

– Mam trochę wody. Poleję na ranę. Wypłuczę ją.

Marnowanie zasobów? Nie wiem. Zaatakowałam. Z pewnością trafiłam tę dziewczynę zamiast porywacza, ale mój wyczyn musiał go zaskoczyć, może nawet wkurzyć. A co, jeśli wycofa zasoby? Żadnych obiadów czy innych prezentów czekających w taniej sosnowej trumnie.

To nasuwa kolejne pytanie. Ręce dziewczyny. Czy są skrępowane jak moje? I po co przysłał ją do tego pokoju?

Kończę, co zaczęłam. Odkręcam butelkę i cieniutkim strumykiem polewam bok dziewczyny. Oszczędzam. Nie mogę się powstrzymać. Niektóre nauczki bywają bolesne.

Wcieram odrobinę w swoje dłonie, a potem staram się wytrzeć je w cienką wykładzinę. Zakręcam butelkę i przysiadam na piętach.

Nie ma grzecznego sposobu, żeby to zrobić, więc po prostu to robię. Dokańczam obmacywanie dziewczyny w ciemnościach. Bawełniana koszulka, pewnie T-shirt. Klatka piersiowa, szyja, twarz, gęste, sięgające ramion włosy. Ręce, po których przesuwam się aż do skutych kajdankami nadgarstków. A potem, bo coś na ten temat wiem, muskam wewnętrzną krawędź metalowych bransoletek, gdzie wyczuwam szorstkość nowych strupków na zmianę z gładką powierzchnią starych blizn.

– Ciebie też porwano. I to dawno. Wystarczająco dawno, żeby pierwsze skaleczenia się zagoiły.

Dziewczyna się nie porusza. Ani nie odzywa.

– Czy jesteś Stacey Summers? – pytam.

Nic.

– Znam twoich rodziców. Spotkałam się z twoim tatą. Nie porzucili nadziei. Ciągle cię szukają.

Delikatnie wciąga powietrze. Zaskoczenie? Szok? Przypływ nadziei?

– Ja mam na imię Flora.

Czekam. Palce wciąż trzymam na jej nadgarstkach.

I wtedy, gdy już zaczynam tracić nadzieję, czuję, jak jej dłonie otaczają moje.

– M… M… Molly – szepcze w ciemności. – Mam na imię M… M… Molly.

Siedem lat później wystarczy tylko to.

Mrozi mi krew w żyłach.

Gwałtownie przyciągam ręce do klatki piersiowej w obronnym geście.

I wiem… I pamiętam… I czuję… I ja… Ja… Ja…

– Nie – szepczę.

Ale ta biedna dziewczyna, mój ból, moja kara, w końcu odzyskała głos.

– Mam na imię Molly. Molly. Molly. Molly. Mam na imię Molly.

Nie patrzę w lustro weneckie. Nie patrzę na gładką ścianę, w której wiem, że są drzwi.

Patrzę w dół na wykładzinę. Patrzę głęboko do swojego wnętrza. I myślę, tyle lat potem: O mój Boże, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam?