D.D. dotarła do komendy głównej dopiero o dziesiątej trzydzieści. Była lekko zdyszana, jej myśli wciąż krążyły wokół rozmowy z agentką FBI z Atlanty i okoliczności uratowania Flory Dane z rąk Jacoba Nessa. Miała też świadomość, jak bardzo zalega z obowiązkami superwizora. Sama praca nad sprawą, owszem, posuwała się do przodu. Ale papierkowa robota i zarządzanie…
Dzisiaj będę grzeczna, obiecała sobie, gdy wbiegała po schodach, z kawą w jednej ręce i skórzaną torbą na ramię w drugiej. Posiedzę. Skupię się. Będę się zachowywać jak rzetelny superwizor w wydziale zabójstw, przyklejony do krzesła, z oczami wbitymi w stos papierów na biurku. Przejrzę raporty, poprawię przecinki, nigdy nie wiadomo, może dokonam przełomowego odkrycia, które rozwiąże którąś sprawę. Kto twierdzi, że praca przy biurku się nie liczy?
Wytrwała w tym postanowieniu, dopóki nie skręciła za róg do swojego biura, a tam czekała na nią Carol Manley, najnowszy nabytek bostońskiej policji. Drobna blondynka miała na sobie wczorajsze ubranie i dreptała w miejscu z rozczochranymi włosami.
– Pracowała pani całą noc? – zapytała D.D., marszcząc brwi. – Chwileczkę. Przeglądała pani zapisy z kamer. Znalazła pani nagranie porwania Flory?
– Nie. Ale znalazłam inspektora budowlanego.
– To znaczy porywacza, który się za niego podał?
– Nie, faktycznego inspektora budowlanego. Wygląda na to, że jest prawdziwy!
Detektyw Carol Manley z pewnością nie spała w nocy i najwyraźniej piła kawę za kawą. D.D., która sama przechwalała się, że kofeina ją nakręca, musiała kilka razy prosić Carol, żeby zwolniła, bo nie mogła jej zrozumieć.
Manley przejrzała nagrania uzyskane z różnych kamer znajdujących się w okolicy mieszkania Flory. Ale nie dokonała żadnych istotnych odkryć.
– Obrazów jest zbyt wiele – wyjaśniła w pośpiechu. – Za dużo mieszkańców, za dużo samochodów, za dużo ruchu ulicznego. Każde ujęcie, każda kamera to dziesiątki ludzi. A skoro nie wiem, kogo szukam, to jak mam go znaleźć?
– Szukać Flory – przerwała jej D.D.
– Pewnie, Flory. Tylko której Flory? Nie było jej w piątek wieczorem ani w sobotę rano. Wydaje mi się, że na jednej z kamer monitoringu mignął mi samochód doktora Keynesa, jak skręca w jej ulicę. Ale to wszystko. Poza tym nie widać tu żadnej Flory, a nie ma kamery bezpośrednio obejmującej jej budynek. Mogę tylko sprawdzić monitoring uliczny, który rejestruje samochody przejeżdżające przez skrzyżowanie niedaleko jej mieszkania, i wypatrywać jej w jednym z nich. Ale tam jest taki ruch, tyle samochodów, tyle okien…
D.D. potarła czoło, przyznając Carol w duchu rację. Ściąganie nagrań z monitoringu zawsze wydaje się świetnym pomysłem, dopóki nie jest się tym funkcjonariuszem, który ma się przez to przedzierać.
– Więc zaczęłam myśleć – kontynuowała pośpiesznie funkcjonariuszka. – Potrzebowałam więcej informacji, dodatkowej wzrokowej wskazówki. I wtedy mi się przypomniało, że właściciele mieszkania Flory, Mary i James Reichterowie, powiedzieli, że inspektor budowlany był tam we wtorek.
– Tyle że w wydziale mieszkalnictwa nic o tym nie wiedzą.
– Owszem! Ale czemu nie zacząć od nagrań z wtorku, prawda? Zazwyczaj we wtorkowe przedpołudnie jest mniejszy ruch niż, powiedzmy, w sobotę wieczorem. Na dodatek wiemy, że inspektor budowlany to duży facet, więc tym łatwiej będzie go wypatrzeć na nagraniu z kamery. Może uda się zdobyć w ten sposób zdjęcie porywacza, a jeśli dopisze mi szczęście, to też jego auta i tablic rejestracyjnych.
D.D. musiała przyznać, że jest pod wrażeniem. Szukanie podejrzanego na nagraniach z czasu jego wtorkowej wizyty było świetnym punktem wyjścia. A jakby tak jeszcze mignęła tablica rejestracyjna…
– Ale nie znalazłaś go? – zapytała.
– Och, znalazłam. Riley Hayes. Tylko że on nie udawał inspektora budowlanego. Jest podwykonawcą, który rzeczywiście robi przeglądy budynków.
– Co? Ale przecież wydział…
– Jeszcze nie dotarł do nich jego raport. Hayes go jeszcze nie skończył i dlatego nie mają go w bazie. Ale kamera monitoringu ulicznego nagrała we wtorek przejeżdżające przez skrzyżowanie auto z umieszczonym z boku logo „Hayes Inspekcje”. Zapisałam numery, podzwoniłam i voilà. Oto inspektor Riley Hayes, który we wtorek wizytował budynek Reichterów.
– Ale… – D.D. zmarszczyła brwi i napiła się kawy. – Chcę z nim porozmawiać.
Manley rozpromieniła się i znów zaczęła dreptać w miejscu.
– Wiem. I dlatego czeka na panią w pokoju numer sześć.
D.D. potrzebowała chwili. Wsunęła torbę pod biurko, zdjęła kurtkę i pochłonęła jeszcze parę dawek kofeiny. W głowie wciąż jej wirowało, a to nie był dobry znak. Inspektor budowlany nie mógł być prawdziwym inspektorem. Bo wtedy nic nie miałoby sensu. Podejrzany mężczyzna kręcący się po budynku pod pozorem inspekcji, żeby zdobyć dostęp do kluczy, wyjaśniał, jak porywacz mógł dostać się do środka dobrze zabezpieczonego mieszkania Flory. Ale prawdziwy inspektor budowlany faktycznie wykonujący swoją pracę…
Jakie było prawdopodobieństwo?
Carol czekała na nią przed pokojem, uzbrojona w kolejny kubek kawy. Najwidoczniej nie zauważyła, że prawe oko zaczyna jej już nerwowo drgać. Jako doświadczona kofeinistka D.D. rozpoznała objawy kawowego haju i wiedziała, że zaraz nadejdzie koszmarne lodowate kłucie w skroni i dołek. Powodzenia, pomyślała i otworzyła drzwi do pokoju rozmów.
Komenda główna bostońskiej policji była nowoczesnym szklanym tworem, który albo się kochało, albo nienawidziło. W każdym razie nie był to rozsypujący się budynek z przeciekającym dachem, plamami na ścianach i odpadającym tynkiem, jakie często widuje się w filmach o policji. Biura wydziału zabójstw mogłyby wręcz uchodzić za wnętrze firmy ubezpieczeniowej, z rzędem dużych okien, eleganckimi szarymi stanowiskami i podłogą pokrytą niebieską wykładziną. Znajdowało się tam także kilka osobnych pomieszczeń do rozmów z rodzinami albo rozmów na osobności między detektywami.
Należał do nich pokój numer sześć. Był niewielki, a na jego wyposażenie składały się skromny stół i para krzeseł. Okno wychodziło na korytarz. Pomieszczenie nie było ani przytulne, ani przygnębiające, więc idealnie nadawało się do takiej rozmowy jak ta, podczas której D.D. miała przepytać ewentualnego podejrzanego.
Inspektor spojrzał na nią, gdy weszła do środka. Na pierwszy rzut oka wydawał się młodszy, niż D.D. się spodziewała. Krótko obcięte ciemne włosy, kwadratowa szczęka, szerokie ramiona. Duży facet, przed którym starsi państwo, tacy jak Mary i James Reichterowie, poczuliby respekt. W ciemnoniebieskiej koszuli z nazwiskiem wyhaftowanym białą nicią na lewej kieszonce sprawiał także wrażenie pewnego siebie. Silny, kompetentny profesjonalista.
Nic dziwnego, że Mary i James wręczyli mu klucze do budynku. D.D. domyślała się, że wiele najemczyń i właścicielek domów z chęcią zrobiłoby to samo.
– Riley Hayes? – zapytała.
Skinął głową, nie patrząc jej w oczy. Zdenerwowany, pomyślała. Mało przekonujący.
Ale z drugiej strony tak zachowywała się większość ludzi wzywanych do komendy głównej na oficjalne przesłuchanie.
Carol Manley weszła za D.D. do pokoju i zamknęła drzwi. Pokój był naprawdę niewielki, policjantki usiadły przy stole naprzeciwko wezwanego.
Carol odstawiła swój kubek z kawą. D.D. zauważyła, że mężczyzna na niego zerknął i wciągnął nosem zapach, ale nic nie powiedział.
– W zeszłym tygodniu przeprowadził pan inspekcję budynku. – D.D. wyrecytowała adres, otwierając teczkę, którą Manley założyła na nazwisko Hayesa. Przejrzała podstawowy raport, zauważyła kilka mandatów za wykroczenia drogowe, a poza tym nic szczególnego.
Po drugiej stronie stołu Hayes pokiwał głową.
– Zgadza się.
– Od jak dawna jest pan inspektorem budowlanym?
– Od pół roku.
– Wydaje się pan dość młody. – D.D. spojrzała na niego. – Mam tu zapisane, że szkolił się pan na strażaka.
– Byłem strażakiem, ale doznałem urazu kręgosłupa. W akcji. I lekarze zalecili mi zmianę pracy.
– Podoba się panu?
Wzruszył ramionami ze wzrokiem wbitym w stół.
– Robota jak robota.
– Inspekcje Hayes. Jest pan właścicielem firmy?
– Mój ojciec. George Hayes. To jego firma.
To wzbudziło jej zainteresowanie.
– Ile budynków sprawdza pan tygodniowo?
– Zależy do tygodnia. Niektóre budynki, jak ten Reichterów, są stosunkowo małe, nie zajmują dużo czasu. Ale inne… można w takich spędzić wiele dni.
– A czemu akurat budynek Reichterów?
– Pokazał się na komputerze jako „przedawniony”. Miasto nie nadąża z inspekcjami, więc wynajmuje prywatne firmy, jak ta należąca do mojego ojca, żeby nadgonić.
– Więc trafił pan do tego budynku dzięki komputerowi?
Riley Hayes podniósł w końcu wzrok i po raz pierwszy spojrzał D.D. prosto w oczy.
– Może pani zadzwonić do wydziału mieszkalnictwa. O co w tym wszystkim chodzi?
D.D. puściła jego pytanie mimo uszu.
– Właściciele budynku twierdzą, że nie mogli pana oprowadzić. Ze względu na schody.
– Zgadza się.
– Więc dali panu klucze do różnych mieszkań.
Hayes zawahał się, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Czy ktoś zgłosił, że coś zginęło? Czy o to chodzi?
– Nie zajmuję się włamaniami – poinformowała go D.D. – To nie ten wydział.
Hayes zmarszczył brwi, wydał się jeszcze bardziej zdezorientowany, a jej właśnie o to chodziło.
– Czy ktoś z lokatorów był w tym czasie w mieszkaniu? – zapytała.
– Owszem.
– Kto?
– Kobieta. Na drugim piętrze. Miałem wpisać to do raportu. Nie wpuściła mnie.
– Wie pan, jak się nazywa, panie Hayes?
– Nie. Nie określiłbym jej jako skłonnej do pogawędek. Ani przejmującej się wytycznymi urzędów.
– Nie uwierzyła, że jest pan inspektorem budowlanym?
– Musiałem jej pokazać identyfikator. Dwa razy. – Pierwszy przejaw emocji na jego twarzy: irytacja. – Ale i tak powiedziała, że będzie musiała najpierw zadzwonić i sprawdzić, zanim mnie wpuści. – Pokręcił głową. – Co za ludzie.
– I wpuściła pana?
– Nie. Jak zadzwoniła do wydziału, to nikt nie odebrał. A poza tym… – Zawahał się.
– Co takiego? Poza tym co?
– Te jej zamki. Ma ich kilka i do tego te bolce. Poinformowałem ją, że nie może używać zamka z szyfrem. W sytuacji awaryjnej uniemożliwi to strażakom wejście do środka.
– I jak na to zareagowała? – D.D. nie potrafiła się powstrzymać.
– Odpowiedziała, że pożar to dla niej najmniejszy problem – odparł chłodno. – I kazała mi odejść. Nie życzyła sobie, żeby jakieś urzędasy pouczały ją, jak ma dbać o swoje bezpieczeństwo.
– I co pan zrobił?
Wzruszył ramionami.
– Zapytałem, czy mogę przynajmniej sprawdzić w jej mieszkaniu alarm przeciwpożarowy i wyjście awaryjne.
– Zgodziła się?
– Błagam. Pokazała mi czujnik na suficie w holu, który widać było z progu. I poinformowała, że mogę stamtąd zobaczyć, że wszystko działa doskonale: zielone światełko LED pokazywało, że ma zasilanie, a czerwone migające, że w urządzeniu jest zapasowa bateria. Jeśli chodzi o wyjście awaryjne, dodała, mogę sobie sprawdzić schody pożarowe, ale z zewnątrz.
– Urocza kobieta – stwierdziła D.D. – Mógłby ją pan opisać?
Hayes umilkł zaskoczony pytaniem.
– Sam nie wiem. Mała. To znaczy… – Zaczerwienił się. – Większość dziewczyn wydaje mi się nieduża. Jasne włosy, raczej w nieładzie. Ubrana była byle jak. Za duży dres, gołe stopy. Nie mam pojęcia. Nie była zbyt uprzejma, to zapamiętałem przede wszystkim.
– A dziewczyny są generalnie uprzejme? Dla takiego młodego przystojnego faceta jak pan?
Zawahał się, znów przybrał czujny wyraz twarzy.
– Czego pani chce? Czy ona coś o mnie powiedziała?
– A mogłaby? Zrobił pan coś złego? Może się pan zdenerwował, zirytował? Z całą pewnością nie traktowała pana z szacunkiem, jaki się panu należy.
Hayes pokręcił głową.
– Proszę posłuchać, nie wiem, o co tutaj chodzi. Owszem, oglądałem mieszkania w budynku Reichterów. Owszem, rozmawiałem z jakąś kobietą na drugim piętrze. Ale to wszystko. Nie wpuściła mnie, ja nie nalegałem. Zapisałem jeden działający czujnik przeciwpożarowy, który mogłem dostrzec z progu jej mieszkania, i potem, owszem, obszedłem budynek i sprawdziłem schody pożarowe.
– Wspiął się pan po nich?
– Oczywiście.
– Zajrzał przez jej okno?
– Co? Hej, proszę mnie posłuchać. – Położył dłonie płasko na stole, a jego szeroka twarz pokryła się rumieńcem. – Wykonałem swoją pracę, i tyle. Nie wiem, co powiedziała ta kobieta, ale cokolwiek to było… Obszedłem budynek, sprawdziłem schody pożarowe i już. Proszę spytać Reichterów. Zwróciłem im wszystkie klucze, zajęło mi to piętnaście, maksymalnie dwadzieścia minut. I mogę pokazać wam szkic raportu, wykresy, wszystko, co trzeba. Piętnaście, dwadzieścia minut to akurat. Więc cokolwiek wam naopowiadała, to nieprawda.
– Zgodzi się pan na badanie wariografem?
– Naprawdę? To znaczy… Może powinienem wziąć adwokata? Co się stało?
– Czy nazwisko Flora Dane coś panu mówi?
– Nie. A powinno?
– To była ta kobieta, na drugim piętrze.
– Nie wiem. Jak już mówiłem, nie była zbyt rozmowna.
– Zaginęła.
– Co?
– Zaginęła. Najprawdopodobniej została porwana. W sobotę wieczorem. Przypuszczalnie przez kogoś, kto miał klucze do wszystkich zamków w jej drzwiach.
Hayes umilkł i pobladł. Patrzył to na D.D., to na Carol Manley. D.D. nie miała pojęcia, co się dzieje w jego głowie. Poczucie winy? Niewinności? Zaprzeczenie? Racjonalizacja? Mało przekonujący, uznała. Więc warto go sprowokować.
– Zwróciłem klucze właścicielom budynku – stwierdził. – Cokolwiek się stało, ja nie miałem z tym nic wspólnego.
– Wystarczyło czasu, żeby zrobić odbitkę albo nawet dorobić te klucze.
– Nie. Nie zrobiłbym tego.
– Gdzie pan był w sobotę wieczorem?
– Co?
– W sobotę wieczorem. Gdzie pan był?
– Na spotkaniu. – Hayes wyprostował się i lekko podniósł głos. – Boston Beer Garden. Z grupką przyjaciół. Mogę podać nazwiska.
– O której godzinie?
– O siódmej.
– A wcześniej?
– Szykowałem się. Mam współlokatora. Może potwierdzić. – Hayes pokiwał głową. Zobaczył wyjście z sytuacji i chwycił się go. – Posłuchajcie, zapytajcie mojego tatę albo kogokolwiek. Jestem dobrym człowiekiem. Chodzę do pracy, robię, co do mnie należy, i tyle. We wtorek byłem w budynku Reichterów… Nie wiem, co się stało z tą kobietą, ale przysięgam: nie mam z tym nic wspólnego. W sobotni wieczór wyszedłem z przyjaciółmi i mogę to udowodnić.
Dziesięć minut później w biurze D.D.
– Nie sądzę, żeby dorobił klucze i porwał Florę Dane – powiedziała Carol.
– Owszem.
– Ale jeśli nie on, to kto mógł tam wejść? Otworzyć potrójnie zabezpieczone drzwi i zaskoczyć dobrze wyszkoloną półprofesjonalistkę we śnie?
– Nie mam pojęcia – odparła D.D.
– W takim razie zaczynamy od początku. Przyjrzymy się ofierze, Florze Dane.
– Jasne.
– No i Stacey Summers, bo może to ten sam facet, prawda? Tylko że mamy jeszcze Devona Gouldinga, którego zabiła Flora, i zdjęcia zaginionych kobiet, które mógł zabić z kolei on.
– To nie mógł być Devon Goulding – powiedziała D.D. – Nie żył już, gdy Flora zaginęła.
Carol westchnęła, przeciągnęła dłonią po zmierzwionych włosach.
– Mam mętlik w głowie – stwierdziła.
– Ja również – przyznała D.D. – Ja również.