Rozdział 33

Ta dziewczyna oszalała. Molly, Stacey, kimkolwiek jest, chyba za długo przebywała w zamknięciu i doświadczyła zbyt głębokiej traumy. Nie mam pojęcia. Zwariowała, bo myśli, że ja mam cokolwiek z tym wspólnego. Ja ratuję ludzi. Co czasem oznacza, owszem, że krzywdzę innych.

Devon Goulding, jego dymiąca, a potem płonąca skóra.

Ale ja atakuję tylko złych ludzi.

I ta dziewczyna tutaj.

To się nie liczy.

Zmuszam ją do ruchu. Przybliżam się do niej, a ona zsuwa się z materaca, w ciemność, byle dalej ode mnie. Nieważne. Ważne, że mogę odzyskać ostatnią sosnową drzazgę z trumny. Wyciągam ją ze środka materaca. Jest cieńsza, niż myślałam, ale wystarczająco długa.

Niosę ją do drzwi i biorę się do roboty. Moje pierwsze wyzwanie to ustalenie, gdzie mniej więcej znajduje się zasuwka we framudze. Muszę przypomnieć sobie inne drzwi. Najlepiej pójdzie, jeśli stanę i automatycznym ruchem sięgnę po klamkę.

Gdy już znam wysokość, próbuję wsunąć do środka drewniany odłamek, ale okazuje się, że choć jest bardzo lichy, to i tak za gruby. Siadam w ciemności i rozłamuję go. Delikatnie. Drewno odchodzi długimi paskami.

Jest w tej pracy jakiś uspokajający rytm. Terapeutyczny.

Dlaczego ta dziewczyna myśli, że ja mam z tym coś wspólnego?

Cień przyczajony w moich drzwiach, głos pełen groźby. Intruz, który poradził sobie ze wszystkimi zamkami i nawet mnie nie obudził. Napastnik, który zabrał mnie z mojego mieszkania, zanim zdołałam zareagować, i zamknął mnie tutaj.

Gdy siedzę tak w ciemności i oddzielam kolejne włókna od sosnowego odłamka, czuję, jak umykają mi wspomnienia. To bardziej przypomina zły sen. Twarz tego człowieka… Nie potrafię jej sobie wyobrazić. Co zrobił potem? Przyskoczył do mnie, jak przypuszczam, ale nie pamiętam tego. A ja… leżałam w łóżku i czekałam, aż po mnie przyjdzie?

Znowu boli mnie głowa. Instynktownie unoszę dłoń, by potrzeć skronie, ale tylko szarpię łańcuch.

Co przypomina mi o kolejnym wyzwaniu. Nawet jeśli uda mi się otworzyć drzwi, to jak wydostanę się z tego pokoju? Nie sądzę, żeby łańcuch był na tyle długi. Będę musiała zdjąć kajdanki. Swoje i jej, postanawiam. Żebyśmy mogły działać razem.

Albo ona ucieknie. Ode mnie.

Źle się czuję. Nie wiem dlaczego. Nie jestem pewna, skąd się tu wzięłam. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Dziewczyna z mózgiem tak wypranym, że nazywa siebie Molly. Dostawy sosnowych trumien, wspomnienie z przeszłości.

Ktoś wchodzi do tego pokoju i z niego wychodzi, a ja znowu się nie budzę, nie reaguję. Bo jestem pod wpływem narkotyków. Bo się tego spodziewam?

Kręcę głową. Mocno. Nie.

Nie mam z tym nic wspólnego. Ja nie krzywdzę ludzi.

Tylko Devona Gouldinga, który krzyczał, przyciskając dłonie do płonącej czaszki.

Tylko piękną dziewczynę, która mogła odebrać mi Jacoba.

To wspomnienie nadchodzi znikąd. Natychmiast je odpycham.

– Ocaleni robią to, co muszą – mamroczę w mroku. – Nie ma co dywagować nad podjętymi decyzjami.

Chciałabym, żeby Samuel tu był. Przydałaby się w tych ciemnościach jego kojąca obecność.

Stacey Summers – myślę w następnej sekundzie. Wideo z jej porwania. Prowadzący ją wielki mężczyzna. Dowód, że to jednak ktoś inny.

Kolejna racjonalna myśl: spędziłam ostatnie tygodnie, kręcąc się po mieście, po różnych barach, restauracjach, klubach studenckich, i wypytując o Stacey Summers. Może byłam bliżej odkrycia sprawcy, niż sądziłam. I może ta osoba zaczęła coś podejrzewać i sprawdziła, kim jestem.

Moja historia nie jest moją prywatną historią. Błagam, zamknięta w trumnie przez czterysta siedemdziesiąt dwa dni? Media takie rzeczy uwielbiają. Na pierwsze strony gazet trafiły wszystkie detale mojego upodlenia, wszystkie nieprzyzwoite szczegóły mojej niewoli.

Nikt nie rozumie, przez co przeszłam. Ale wszyscy znają moją historię.

Koszulka nocna, moja głupia cienka koszulka nocna… Zastanawiam się nad nią. Czy Jacob kupił mi koronkową, satynową koszulkę? Kupił mi jakieś ubrania, letnią sukienkę. Co pamiętam, a o czym kiedykolwiek wspomniałam na głos…

Zaczynam drżeć. Czuję gęsią skórkę na rękach. Zaraz zwymiotuję. Niedobrze mi…

Upuszczam drzazgę, mam urywany oddech, ręce strasznie mi się trzęsą.

Opadam na kolana, głowę zwieszam nisko, dygoczę jeszcze mocniej i z trudem powstrzymuję mdłości.

Wiem coś, czego nie chcę wiedzieć.

Przeszłość ma znaczenie. Przeszłość ma z tym wszystkim wiele wspólnego.

Tylko że ja nie mogę sobie pozwolić na to, żeby się nad tym zastanawiać. Bo przeszłość to przeszłość, a jedynym sposobem, żeby wydostać się z tego pokoju, jest iść naprzód. Głęboki wdech. Zapomnij o trumnach, koszulkach i Jacobie Nessie. Zapomnij o wszystkim.

Jestem Flora 2.0. Przeszłam szkolenia, mam umiejętności i, do cholery, zamierzam się stąd wydostać. Uratować się. Uratować Stacey Summers.

A więc drzazga i framuga. Do roboty.

Chcę do domu.

Chcę zobaczyć matkę w jej okropnych flanelowych koszulach, ze srebrnym liskiem w zagłębieniu szyi. Chcę ją objąć i nawet jeśli nie będzie to uścisk taki jak kiedyś ani nie będzie to uczucie takie jak kiedyś, chcę, żeby były wystarczająco mocne. Chcę, żeby wiedziała, że za nią tęsknię. I że ją kocham. I że mi przykro.

Tak bardzo starała się odzyskać córkę, której żadna z nas nie rozumie.

Wciąż tak mocno się stara, żeby mnie kochać.

Wbijam sosnową drzazgę w rowek wokół drzwi. Powoli, ale pewnie przesuwam ją do góry, aż napotykam opór.

Zasuwka klamki. Okej. W tym momencie potrzebne są czary.

Zamieram, rozważając kolejne kroki.

Najlepszy scenariusz jest taki, że jakimś cudem wepchnę zasuwkę i otworzę drzwi. I wtedy…

Ranna dziewczyna będzie mogła wyjść. Ja jednak dotrę tylko tam, gdzie sięga łańcuch.

A napotkamy… Ilu ludzi? Jakie będą stanowić zagrożenie?

Ale ja nim nie jestem, upieram się. Nie jestem strachem w ciemności. Nie porwałam Stacey Summers, bez względu na to, co ona myśli. Z całą pewnością nie porwałam samej siebie. To, że nie pamiętam nic od wyjścia matki, że nie mam pojęcia, skąd wzięłam się w tym pomieszczeniu… to nie znaczy, że mam epizody psychotyczne.

Nie jestem potworem.

Oczywiście kiedyś, dawno temu… Moje serce znowu przyśpiesza. Przykucam na piętach. Nagle potrafię myśleć tylko o Jacobie.

Nikt nie chce być potworem.

To prawda. Nikt nie chce być potworem. Nawet ja.

Ale mimo to… mimo to… mimo to…

To nie jest dobry moment, upominam się znowu. Wydostanę się stąd. O to tu chodzi, takie jest zadanie.

Ale najpierw kwestia kajdanek.

Nareszcie coś, w czym jestem dobra. Zostawiam drzwi, drzazga wciąż tkwi w szczelinie. Cofam się na czworakach do materaca, a tam zapominam o dyskrecji i obiema rękami rozdzieram delikatną powłoczkę. Odrywam długie pasy cienkiego materiału. Stara, przetarta tkanina nie stawia oporu.

W środku jest wypełnienie. Cuchnie stęchlizną, ale też delikatnie ziołami. Mam wrażenie déjà vu, jakbym powinna wiedzieć, co to za zapach. Włoska kuchnia? Ale to bez sensu. Kontynuuję, wyczuwam palcami coś pokruszonego. Pianka, która rozpadła się ze starości. Grzebię dalej.

Materac jest cienki. Taki do położenia na łóżko polowe albo rozkładane fotele z Ikei. Możliwe, że to tylko jeden wielki kawałek pianki. Ale gdy na nim leżałam, wydawało się inaczej. Miał wypukłości i wklęśnięcia, zakamarki i szpary.

Nawet materace na łóżka polowe mają sprężyny – żeby były bardziej wytrzymałe. Zwłaszcza w mieście tak pełnym studentów jak Boston, gdzie połowa mieszkań umeblowana jest rzeczami z Ikei. Możliwe, że ten materac służył kiedyś komuś do spania, zanim tutaj trafił.

Grzebię dalej i faktycznie…

Metal. Drut. Zwinięty wewnątrz pianki. Zasoby są wszędzie. Ten materac jest moim zasobem. I zamierzam wykorzystać go, żeby się stąd wydostać.

Jestem słaba, roztrzęsiona, ogłupiona stresem. O wiele za długo trwa, zanim znajduję koniec sprężyny i powoli ją rozprostowuję. Nie wiem, czy uda mi się ją wyciągnąć. Nie sądzę, żebym miała w tej chwili dość siły. Więc pracuję tylko nad jej jednym końcem.

W domu to mam takie różne gadżety. Zrobione z plastiku, wyglądają jak małe czarne wsuwki. Ale nie są nimi. To uniwersalne kluczyki do kajdanek. Można je kupić w internecie. Zwykle przed wyjściem wsuwam je sobie we włosy – te najkrótsze wsuwki na świecie – żeby w razie czego były pod ręką. Ale byłam głupia, że nie wpinałam ich do snu. I teraz nie mam ich przy sobie.

Mogę jednak je stworzyć. Używałam ich tyle razy. Doskonale je znam. A sprężyna z materaca jest akurat odpowiednio cienka.

Palce ślizgają mi się po omacku. Wbijam sobie koniec drutu w rękę, syczę z bólu. Ale kontynuuję, nawet gdy ranię inny palec, kaleczę wnętrze dłoni i rozcinam jej grzbiet. Obie ręce mam śliskie od krwi, gdy uznaję w końcu, że mój domowej roboty gadżet jest taki, jak trzeba.

Odpoczywam. Wycieram ręce w wykładzinę. Uspokajam oddech.

– Co robisz? – pyta dziewczyna w ciemności.

– Czemu pytasz? Wciąż się mnie boisz?

– Drzwi nie są zamknięte na klucz. Ja ich nie zamknęłam.

– Ale je otworzyłaś.

– Musiałam. Otworzyć drzwi. Sprawdzić, co u ciebie. Takie miałam polecenie.

– Od kogo? Kto ci kazał?

– Ty wiesz – szepcze. – Wiesz, wiesz, wiesz.

– Nie ja tutaj decyduję – upieram się, choć nie wiem, czemu miałoby mi zależeć.

– Drzwi się zatrzasnęły – jęczy. – Nie da się ich otworzyć od środka. Tyle razy próbowałam. Jest tylko ciemność. I złe rzeczy dzieją się w ciemności.

– Byłaś w sosnowej trumnie?

Dziewczyna nie odpowiada.

– Jesteśmy w stanie wytrzymać więcej, niż sądzimy – mówię. – A ja nigdy już nie zamierzam być ofiarą.

Nie, jeśli mogę być potworem.

Ustawiam kajdanki nad wygiętą sprężyną materaca i zabieram się do pracy.

Próbuję raz za razem. To, że nic nie widzę, nie ma znaczenia, bo ćwiczyłam to wiele razy z rękoma za plecami. Jestem przyzwyczajona do kierowania się dotykiem, a nie wzrokiem. Jestem przyzwyczajona do mniejszego wytrycha, a nie do takiego, który jest unieruchomiony. Tego muszę się nauczyć.

Ale kajdanki nie są szczególnie wyrafinowane. A ja jestem dziewczyną o naprawdę dużej, dużej wprawie.

Pierwsza bransoletka klika i się otwiera. Drugiej pozbywam się już szybciej. I po raz pierwszy od nie wiem jak dawna moje dłonie znów należą do mnie. Unoszę je, rozmasowuję nadgarstki. Czuję się cudownie dziwnie, gdy odsuwam ręce od siebie i poruszam nimi niezależnie.

Wyczuwam, że dziewczyna obserwuje mnie w ciemności. Wiem, że nie może dostrzec moich ruchów, ale na pewno coś słyszy. A może po prostu wyczuwa cud tej drobnej poprawy w naszej sytuacji.

– Chciałabyś mieć wolne ręce? – pytam.

– C-c-co?

– Chciałabyś, żebym zdjęła ci kajdanki? Mogę je zdjąć.

– Co muszę zrobić?

– Podpełznąć tutaj.

– I… i… i tyle?

– Kieruj się moim głosem. Pomogę ci.

Waha się. Boi się mnie. Ma powody? Nie wiem. Nie widzę w tym wszystkim sensu. Są rzeczy, których nie rozumiem. Jak przeniosłam się tutaj z mieszkania? Czy rzeczywiście w moich drzwiach stał intruz? I jak to się stało, że zostałam obwiązana niczym świąteczny indyk i nie stawiałam oporu, nie walczyłam, nawet nie miałam świadomości, gdy ktoś otwierał drzwi do tego pomieszczenia i wnosił nie jedną, a dwie sosnowe trumny?

Jak ktoś taki sprytny jak ja mógł się stać taki głupi?

Dziewczyna porusza się w ciemności. Słyszę, jak powoli sunie w moją stronę. Wyłapuję syknięcie, gdy popełnia błąd i podrażnia ranę. Ranę, którą ja jej zadałam.

A potem dociera do mnie, jest tak blisko, że czuję jej oddech. Sięgam po jej ręce, kciukami wyczuwam brzeg metalowych kajdanek.

– Nie ruszaj się – nakazuję. Ustawiam jej nadgarstki nad wygiętym drutem i zamykam oczy, żeby się lepiej skoncentrować. Staram się nasunąć malutkie dziurki bransoletek na mój prowizoryczny wytrych.

To nie jest takie proste. Ani błyskotliwe. Ale w końcu mi się udaje.

Kajdanki upadają na ziemię. Czuję, jak dziewczyna unosi dłonie, kręci rękami w różnych kierunkach.

To prawda, co podejrzewałam. Nie potrzeba oczu, żeby doświadczyć cudu. Można go wyczuć nawet po ciemku.

– Dlaczego? – zadaje swoje ulubione dziś pytanie.

Mówię jej prawdę.

– Bo wydostaniemy się stąd.