Rozdział 35

Śmiech. Jacob miał skręta. Przekazywali go sobie tam i z powrotem, niemal stykając się głowami i chichocząc jak nastolatki. Ja siedziałam sama przy malutkim stole w kuchni, pocierając nagie ramiona, żeby się ogrzać, i obserwując ich w salonie.

Okazało się, że nowa dziewczyna wcale nie jest nowa. Rozpoznała Jacoba. Rozłożyła swe długie kremowe ramiona na powitanie. On mocno ją objął. Uścisk. Jacob ją przytulił.

A mnie… tak dawno nikt nie przytulał.

To było w czasach tej kobiety, która przypominała moją matkę i nosiła na szyi srebrną zawieszkę w kształcie lisa.

Najpierw Jacob wzbraniał się przed wejściem na posesję.

– Nie – powiedział. – Jak mnie ostatni raz przyłapała, zagroziła, że zadzwoni na policję. To byłby koniec. Wróciłbym do pierdla, a oboje wiemy, że za nic nie chcę tam trafić.

– W takim razie dobrze, że jej nie ma – odparła nowa dziewczyna, nadal trzymając dłonie na ramionach Jacoba.

– Daj spokój. Nie potrzebujesz problemów. Ja tylko… byłem w okolicy. I chciałem się przywitać.

– Cześć – powiedziała, a ja przysięgłabym, że w jego oczach zalśniły łzy.

– Nie chcę robić ci kłopotu – szepnął. – Miałaś rację ostatnim razem, dupek ze mnie. Powinienem trzymać się od ciebie z daleka.

Ale nie ruszał się. I ona też nie.

– Byłam wściekła – rzuciła w końcu. – Gdy się ostatnio widzieliśmy. To, co mówiłeś. Nie byłam gotowa na takie słowa. Może nie chciałam wiedzieć. Ale przemyślałam to sobie przez ten czas. Niekiedy miałam nawet nadzieję, że znowu zajrzysz, żebyśmy mogli porozmawiać. Bo wydaje mi się… że w tym, co powiedziałeś, może być trochę prawdy.

– Co masz na myśli?

– Wiesz.

– Lindy…

– Chodź do środka. No już. Po prostu wpadnij. Wszystko nadrobimy. Tym razem będę słuchać. Obiecuję.

– Ale jeśli ona…

– Ona nie wróci. Mówię prawdę. Wyjechała i nigdy już nie wróci.

To chyba przesądziło sprawę, bo Jacob przestał się opierać. Przeszedł za piękną dziewczyną przez wypalone słońcem podwórze. Ruszyłam za nimi. Już o mnie zapomnieli.

Nienawidziłam tej nowej dziewczyny, która wcale nie była nowa. Nienawidziłam jej długich ciemnych włosów. Nienawidziłam jej lśniących brązowych oczu. Nienawidziłam tego, jak się do mnie uśmiecha, jakby wiedziała coś, czego ja nie wiem. Jakbym była tylko czymś przejściowym. A ona tym prawdziwym.

Dom był zaniedbany. Brudne marmurkowe linoleum w kuchni. Zniszczone szafki z obluzowanymi drzwiczkami. Na meblach srebrzyste ślady po taśmie klejącej. Poczułam się lepiej. Jakiś pierwotny kobiecy instynkt: przynajmniej mój dom jest ładniejszy od twojego.

Tylko że ja nie mam domu. Mam skrzynię w kształcie trumny na tyłach kabiny ciężarówki Jacoba.

Zabrakło mi tchu. Nie wiedziałam dlaczego. Gardło mi się zacisnęło, tętno gwałtownie przyśpieszyło.

Jacob trzymający nóż przy udzie. A teraz pijący i palący z tą dziewczyną, mityczną Lindy, o której mówił przez sen. Byli razem. Kiedyś. Teraz. Na zawsze będzie jego.

Co czyniło mnie zupełnie zbędną. Żarcie dla aligatorów. Dosłownie biały śmieć.

Zemdliło mnie. Ale za mało ostatnio jadłam, żeby mieć czym zwymiotować. Dłonie mi się trzęsły, kolana drżały. Stres, strach, zmęczenie, głód. Można wybierać. Cierpiałam, cierpiałam, cierpiałam.

A Jacob siedział na kanapie, śmiał się i palił skręta z najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałam.

Nie wiem nawet, kiedy się wreszcie ruszyłam. Po prostu to zrobiłam. Wstałam od stolika. Nie żeby zwracali na mnie uwagę. Podeszłam do bezładnej mieszaniny popsutych szuflad i zwisających drzwiczek.

Obrzydliwa kuchnia. Zapuszczona. Ale wciąż kuchnia. A w każdej kuchni są podobne przedmioty. Na przykład noże.

Nożyk do obierania warzyw, mały i łatwy do ukrycia? A może pójść na całość i wybrać nóż do mięsa?

W końcu zdecydowałam się na model pośredni, nawet się nad tym nie zastanawiając. Jeśli nowa dziewczyna nie była tak naprawdę nowa, to ja mogłam podjąć decyzję, w rzeczywistości jej nie podejmując.

Chichot. Wysoki tembr głosów. Szczęście.

I na ułamek sekundy…

Jestem w domu. Turlam się po łóżku razem z matką i bratem. Śmiejemy się, śmiejemy, śmiejemy. To jest mama. Mama pęka ze śmiechu!

Delikatność pościeli, zapach wiosennego deszczu i ilastej ziemi tuż za oknem. Głos mojej mamy, mojego brata, śmiejących się histerycznie.

Otrząsnąwszy się, popatrzyłam na swoją bladą chudą rękę. Przyjrzałam się dłoni, w której trzymałam nóż kuchenny. I uświadomiłam sobie wtedy, naprawdę zrozumiałam, że już nie wrócę do domu. Nigdy nie będę się turlać po tamtym łóżku. Nigdy nie będę się śmiać z najbliższymi.

Nigdy nie wrócę w tamto miejsce. Nigdy nie będę tamtą osobą.

Tamta dziewczyna umarła.

I została tylko ta chwila, to miejsce, ten nóż w mojej dłoni.

Uniosłam lewy nadgarstek, przyjrzałam się labiryntowi czerwonych blizn i błękitnych żyłek. To takie proste. Jedno pociągnięcie tu, jedno pociągnięcie tam. Niech Jacob potem posprząta.

Żarcie dla aligatorów. Dosłownie biały śmieć.

Moja matka nigdy się nie dowie, co się ze mną stało. Nie pochowa mojego ciała. Nie będzie miała nawet tej pociechy.

Nie zasłużyła na to.

Więc dla jej dobra, a także dla swojego, zabrałam nóż i ruszyłam do salonu.

Nie zauważyli mnie. Byli zbyt zajęci szeptami i chichotem albo wspominaniem dawnych dobrych czasów, wszystko jedno. Mieli nachylone ku sobie głowy, włosy Jacoba były tłuste i poprzetykane siwizną, jej ciemne i jedwabiste.

Łatwo było zadać pierwszy cios. Moje ramię uniosło się wysoko, tak jak w każdym krwawym horrorze, jaki widziałam, tylko że teraz to ja byłam potworem z obłędem w oczach, a nie studentką o cielęcym wzroku.

Nikt nie chce być potworem.

Na pewno?

Ramię opadające w dół, raz za razem.

Krzyk, wysoki i ostry. Mój? Nie. Zdecydowanie jej. Piękna nowa dziewczyna zerwała się z kanapy, krew zakwitła jej na plecach, tam gdzie przeciągnęłam nożem po jej łopatce.

– Kurwa! – wybuchł Jacob, strach dopiero zaczął przebijać w jego naćpanych oczach. – Co, do kurwy nędzy, co, do k…

Zwróciłam się ku niemu. Ramię w górę, wysoko, wysoko.

I ramię opadające w dół, raz za ra…

Rzuciła się na mnie. Nowa dziewczyna, która nie była nowa, walczyła jak szalona. Przewróciła mnie na ziemię. Przeorała paznokciami twarz, próbowała trafić w oczy. Wrzeszczała do mnie jakieś słowa w języku, którego nie znam. To nie był hiszpański. Coś dużo bardziej egzotycznego.

Instynktownie oderwałam się od niej, zapominając zupełnie o nożu, który wypadł mi z dłoni.

Ale ona o nim nie zapomniała. Jej wzrok natychmiast się na niego przesunął. Nóż leżał jakiś metr dalej. Jej rysy wyostrzyły się, twarz przybrała przebiegły wyraz.

Uświadomiłam sobie, co chce zrobić, tuż przed tym, jak ruszyła. Kolejny skok, tym razem na moją klatkę piersiową i w kierunku noża. Obróciłam się razem z nią, chwytając ją za lewą rękę, jakbym chciała ją przytrzymać.

Kopnęła mnie, nie tracąc koncentracji, wyciągnęła się i już trzymała nóż. Odwróciła się i nachyliła nade mną. Ten uśmiech na jej twarzy. Dziki. Zadowolony.

A więc to jednak nie Jacob mnie zabije.

Ciekawe.

Nóż. Nie unosi się wysoko, wysoko, wysoko. Co to by była za przyjemność? Zamiast tego przesuwa się bardzo powoli przed moimi oczami.

Znowu coś powiedziała, jakieś zabójcze szepty w jej egzotycznym języku. Nie potrzeba tłumaczenia, żeby zrozumieć, że zamierza mnie zarżnąć. I dobrze się przy tym bawić.

– Stój! – Dłoń Jacoba obejmująca jej nadgarstek. – Dawaj to. Głupie cipy.

Wrzasnęła na niego. Tym razem po angielsku. Domagała się prawa do dokończenia tego, co ja zaczęłam. Nie odzywałam się. Nie ruszałam się. Serce zbyt szybko mi biło. Leżałam na podłodze, niczym antylopa uwięziona między dwoma lwami.

– Jest całkiem użyteczna – argumentował Jacob. Pierwszy raz usłyszałam od niego coś pozytywnego o sobie. – Poza tym nie ty o tym decydujesz. Ona jest moja. Załatw sobie własną zabawkę.

A potem po długiej wymianie zdań, która odbywała się ponad moją oszołomioną, niemal nieprzytomną głową – dziewczyna nadal siedziała mi na piersi – nastąpiła nagła zmiana.

Wstała, uwalniając mnie od swojego ciężaru, co umożliwiło mi zaczerpnięcie powietrza. Odłożyła nóż, ale wciąż patrzyła na mnie triumfującym wzrokiem.

– Ty – powiedział do mnie Jacob. – Masz robotę do zrobienia.

Trochę mi zajęło, zanim usiadłam, po czym stanęłam na trzęsących się nogach.

– Zaatakowałaś moją córkę – rzucił.

Córkę?

– Zbrukałaś jej gościnność. I teraz za to zapłacisz. Żąda daniny. Nie może zabić ciebie, więc pójdziesz i znajdziesz jej zabawkę w zastępstwie.

Nie mogłam tego zrobić. Prosiłam, błagałam. Jacob próbował już wcześniej. Zagadaj tamtą dziewczynę w barze. Podejdź do tej kobiety na rogu. Przyprowadź ją do mnie.

Wcześniej zawsze udawało mi się odwrócić jego uwagę. Wypijmy po jeszcze jednym piwie. Wracajmy już do ciężarówki. Zmieńmy muzykę w szafie grającej.

Ale teraz był niewzruszony. Wyjdę razem z nim i jego córką. Zapoznam się z dziewczyną, którą wybiorą. I przedstawię im ją.

Albo Jacob zostawi mnie samą ze swoją córką i kompletem noży kuchennych.

Dla zwiększenia efektu Lindy wyjęła nóż, a potem przesunęła ostrzem po moim przedramieniu i obie zafascynowane patrzyłyśmy na wzbierającą krew.

W końcu ustąpiłam. Mówisz sobie, że będziesz silna. Pocieszasz się, że to niemożliwe, że nie może być gorzej. Twierdzisz nawet, że wolisz umrzeć.

Ale prawda jest taka, że trudno zrezygnować z życia. Nie wiem dlaczego. Z całą pewnością zrezygnowanie z niego miałoby więcej sensu. Powinnam była pójść za pierwszym impulsem i przeciąć sobie w kuchni żyły.

Ale nie zrobiłam tego. Nie zrobiłam.

Chciałam przetrwać.

A teraz… to.

Obandażowałam ramię Lindy. Trafiłam w kość, zostawiając długie, lecz płytkie rozcięcie na jej łopatce. Do rana przestanie ją boleć.

Tylko mój koszmar będzie trwać. I trwać. I trwać.

Ubrała się w głęboką czerwień, tak ciemną, że wyglądała niemal jak czerń. Ja dostałam jakieś jej ubrania, znoszone dżinsy, które zsuwały mi się z kościstych bioder, i bluzeczkę zawiązywaną pod biustem. Lindy miała samochód. Złom, który pasował do jej domu.

Prowadził Jacob. Lindy siedziała ze mną z tyłu i nie mogła się doczekać tego, co miało nastąpić.

– Jak długo tu mieszkasz? – zapytałam. – Jak często widujesz ojca? – Z trudnością wymówiłam słowo „ojciec”. Ale Lindy nie odpowiedziała. Czekała na nagrodę, na rozkoszną noc na mieście.

Bar, na który Jacob się w końcu zdecydował, okazał się speluną, rozwalającą się szopą na samym skraju plaży, z reklamą taniego piwa. Rodzaj miejsca, które wymagający klienci ominęliby szerokim łukiem, natomiast pijakom na jego widok zaświeciłyby się oczy. Rodzaj miejsca, które Jacob uznał za odpowiednie.

Lindy się wyróżniała. Za młoda, za piękna w tej swojej ciemnoczerwonej sukni, z długimi rozpuszczonymi włosami. W oczach mężczyzn natychmiast pojawiło się pożądanie, a w oczach kobiet nienawiść. Zbyła ich wszystkich pogardliwym uśmieszkiem i ruszyła za ojcem przez labirynt ciasno poustawianych stolików.

W przeciwieństwie do niej na mnie nikt nie zwrócił uwagi. Za blada, za chuda, sterana życiem. Nawet nie jak pijaczka, raczej jak narkomanka.

Nie wiedziałam, co robić, więc poszłam za nimi do zdezelowanego baru zbitego z drewna wyrzuconego przez morze.

Jacob zamówił tequilę. Kolejkę dla nas wszystkich. Gwałtowny wybuch ognia w moim pustym, skurczonym żołądku. Miałam zamglony wzrok już po pierwszym kieliszku. Po drugim ledwo trzymałam się na nogach.

Miało mnie to zachęcić do posłuszeństwa albo było aktem współczucia, bo przecież Jacob wiedział, że i tak zrobię, co każe.

Nikt nie chce być potworem.

Ale niektórzy tacy się rodzą. A inni z krwawiącymi ranami na rękach i palącą tequilą w brzuchu…

Lindy ścisnęła mnie za ramię, a jej wzrok pomknął w kąt.

Siedziała tam kobieta z mocno umalowanymi oczami, bluzka bez ramiączek z trudem opinała jej obfite piersi. Nie była ani młoda, ani ładna. Raczej w średnim wieku i przy kości. Prostytutka, domyśliłam się. Bo bary takie jak ten przyciągały zarówno miejscowych pijaczków, jak i panie uprawiające najstarszy zawód świata.

– Powiedz jej, że chcemy się zabawić – poinstruowała mnie Lindy. – Znamy pewne miejsce i mamy gotówkę.

Ani drgnęłam. Więc Jacob mnie popchnął.

– Słyszałaś, co mówi. Idź.

Ruszyłam chwiejnym krokiem, koncentrując się na tym, żeby nie upaść. Stopa za stopą. Stolik za stolikiem. Aż do pogrążonego w półmroku kąta.

I czekającej tam kobiety.

Spojrzała na mnie wyczekująco, gdy się zbliżyłam. Nawet mnie trudno było nie gapić się na wylewające się z o wiele za małego topu ciało. Zmusiłam się jednak, by spojrzeć jej w oczy i dostrzec, że są zimne i wyrachowane, a jednocześnie brązowe. Brązowe oczy. Jak u jej matki? Jak u córki?

Każdy jest kimś, jakimś człowiekiem, jakąś osobą.

Tylko ja stałam się przedmiotem.

– Uciekaj – usłyszałam swój głos, ledwo szept. Czy mówiłam do siebie? Czy do niej?

To był ten moment. Ostatnia chwila prawdy.

– Co? – zapytała.

– Mam na imię… – Jak ja mam na imię? Kim jestem? Molly. Nie Molly. Potwór. – Proszę, idź stąd. Po prostu wyjdź. Oni… Oni… – Musiałam coś powiedzieć. Coś ważnego. Kręciło mi się w głowie. Za dużo tequili, za mało jedzenia. Mdliło mnie.

Nagle Lindy znalazła się tuż obok mnie, jej dłoń zacisnęła się na moim przedramieniu, tym, które wcześniej przecięła nożem. Mocno się zacisnęła.

– Chcemy się zabawić – zamruczała jak kotka. – W prywatnym gronie…

Zgodziła się pójść z nami, jej wzrok ominął nas i spoczął na Jacobie. Stoickie wzruszenie ramion kobiety, która widywała już gorsze przypadki.

– Wszyscy? – zapytała, a ja omal nie zwymiotowałam.

– Nie – poinformowała ją Lindy – tylko facet. Ale ja chcę popatrzeć.

Kobieta znów przyjęła to ze stoickim wzruszeniem ramion.

Nie rób tego – chciałam jej powiedzieć.

Ale straciłam głos. Straciłam wolę.

Wiedziałam tylko, jak przetrwać.

Nie wiedziałam, jak uratować kogoś innego.

Jacob prowadził. Pojechał do domu Lindy, a potem… A potem…

Przytłumiony krzyk. Który trwał bardzo długo. Jęki i stękania, mlaskanie i piski, wszystko dochodziło z pokoju, do którego bym nie weszła, z miejsca, którego nigdy nie widziałam.

Siedziałam na zewnątrz domu Lindy, na podwórzu z tyłu, mocno objęłam ramionami głowę, jakby to mogło powstrzymać rzeź.

W końcu odpełzłam dalej, żeby zwymiotować tequilę. Nudności nie ustąpiły. Zaczęłam skubać strup na przedramieniu, żeby zająć się obserwowaniem wypływającej z ranki krwi.

Parę godzin później Jacob wyszedł, mając na sobie tylko dżinsy. Jego biały sflaczały brzuch wydawał się obscenicznie wielki. Cuchnął koszmarnie. Słodko-kwaśno. Potem i seksem.

Zwymiotowałabym znowu, gdybym miała czym.

Chrząknął i zapalił papierosa.

– Wieczorem zabierzemy ją na bagna. Niech aligatory odwalą za nas brudną robotę.

Milczałam.

Przykucnął, popatrzył mi prosto w oczy.

– Gdyby nie ona, to byłabyś ty – powiedział.

Brązowe oczy – pomyślałam. Jak u jej matki. Jak u jej córki.

– Masz inne dzieci? – usłyszałam swój głos.

Roześmiał się.

– Nie. Tylko to jedno.

– Jej matka…

– Nienawidzi mnie. Trzymała ją z dala ode mnie przez lata. Ale tak to już z dzieciakami jest. Dorastają. Zaczynają mieć własne zdanie. Chcą poznać swojego ojca. Uwierzyłabyś? Po tych wszystkich latach… – Jacob uśmiechnął się w ciemności. – Moja mała dziewczynka mnie kocha.

Wstał, zgasił papierosa.

– Teraz już wiesz – poinformował mnie. – Ubrudziłaś sobie ręce. Cokolwiek się zdarzy, jesteś teraz jedną z nas. Witamy w klubie.