Rozdział 36

Moja cienka sosnowa drzazga, skrupulatnie obrana, by zmieściła się w szczelinie drzwi, pękła natychmiast, gdy spróbowałam użyć jej do podważenia zasuwki. Przykucam na piętach w ciemności, trzymając jej resztki w dłoni. Mogłabym spróbować jeszcze raz, ale jaki to ma sens? Sosna jest miękka i delikatna. Drzwi są ciężkie i solidne. Otwarcie jednego za pomocą drugiego nie może się udać.

Gdzieś za mną dziewczyna pojękuje. Dźwięk dochodzi z odległego kąta po lewej.

– Tak, wiem – mówię na głos, zachęcając ją do nawiązania kontaktu. Nie widzę jej po ciemku, więc głos tym bardziej jest ważny. Jej dłonie i ręce też są teraz wolne. Bóg jeden wie, co zrobi. Skoczy na mnie od tyłu? Złapie za gardło? To, że jest ofiarą, wcale nie znaczy, że to niewiniątko. Doskonale o tym wiem.

Ocaleni robią to, co muszą zrobić, żeby ocaleć.

– Zamknij się, Samuelu – mruczę na głos, a dziewczyna znowu jęczy.

Wstaję, rozprostowuję ręce, wyginam nadgarstki, jakie to przyjemne. A potem zaczynam rozważać, jakie mam możliwości.

Z zewnątrz nie dobiega żaden dźwięk. Żadnych cieni poruszających się w lustrze weneckim. Obie pozbyłyśmy się kajdanek co najmniej trzydzieści minut temu i nie ma żadnej reakcji ze strony publiczności. Zły Porywacz nie wie jeszcze, że zamierzamy uciec? Czy jest mu to obojętne?

Jak wniósł tutaj sosnowe trumny, nie budząc mnie?

W jaki sposób porwał mnie bez walki z mojego własnego mieszkania?

Przestań – nakazuję sobie. To nie jest pora na analizowanie przeszłości. Teraz trzeba iść do przodu.

– Kto tam jest? – pytam dziewczynę, wędrując po naszym mrocznym więzieniu w poszukiwaniu czegokolwiek, co będzie lepszym wytrychem niż odłamek taniego drewna.

Nic nie mówi.

– Znałaś Devona? – pytam. Dopiero po chwili przypominam sobie jego nazwisko, które podano mi wieki temu, gdy siedziałam z tyłu radiowozu. – Devona Gouldinga. Barmana. Przystojniaka, który pracował w barze Tonic. Znałaś go?

Już nie jęczy. Gwałtownie wciąga powietrze. Znała go. Jestem pewna.

– Zabiłam go – oznajmiam spokojnym tonem. – Oblałam mu głowę i ramiona płynem do odmrażania szyb i obsypałam nadmanganianem potasu. Ogień chemiczny. Devon spalił się żywcem.

Kolejne gwałtowne wciągnięcie powietrza.

– Czy to cię cieszy? Że umierał w cierpieniach? Że nie żyje? A może za nim tęsknisz?

Nie chcę, żeby w moim głosie słychać było zrozumienie, a może nawet smutek. Ale tak się dzieje.

– On nie żyje? – Jej głos jest ochrypły, ale przynajmniej w końcu się do mnie odezwała.

– To nie ja cię porwałam – mówię.

– Nie wiem.

– Co to znaczy „nie wiem”? Jak możesz nie wiedzieć, co się z tobą stało?

Nie odpowiada. Powinnam była ograniczyć się do zrozumienia. Współczucie nie jest moją mocną stroną.

– Klub nocny Tonic. W centrum Bostonu. Coś kojarzysz? – Dotarłam do plastikowego wiaderka. Podnoszę je, sprawdzam ciężar. Fajnie byłoby, jakby miało metalową rączkę. Nawet plastikowa mogłaby się nadać. Ale nie mam tyle szczęścia. Czyli nie mam niczego, co mogłoby posłużyć jako lewarek. A gdybym tak rzuciła wiaderkiem w lustro weneckie i skorzystała z potłuczonego szkła? Sceptycznie obracam wiaderko w dłoniach. Jest za lekkie, a lustro weneckie z pewnością jest bardzo wytrzymałe. Zatrzymuję jednak wiaderko. Jeśli dziewczyna się na mnie rzuci, zawsze będę mogła walnąć ją nim w głowę, jak w filmie z Flipem i Flapem.

– Tonic – szepcze dziewczyna, jakby przypominała sobie jakieś imię z bardzo odległego życia.

– Czarne ściany, niebieskie światła, modne zespoły – zaczynam wyliczać, ale po chwili milknę. Czarne ściany. Ruszam po skosie na prawo, aż docieram do jednej ze ścian. Podłoga, ściany, sufit, okna, wszystko pokryte jest czarną farbą. Czy to przypadek?

Devon Goulding zaskoczył mnie w piątkową noc. Barman z muskularną klatą zjawił się nagle i wyeliminował mój pierwotny cel. A mimo to, gdy odzyskałam przytomność w jego garażu… wydał mi się arogancki i niedoświadczony. Drapieżnik, owszem, ale żeby taki?

Z zaczernionym pokojem, ze słabością do satynowych halek i wymyślnych kajdanek?

Nie wspominając o tym, że załatwiłam go, a przecież tu jestem.

Mimo to, mimo to… Klub nocny ze słynnym czarnym barem. I pokój cały zamalowany czarną farbą. Czy to może być przypadek? Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze przegapiłam w piątkową noc.

Koleżanki Stacey powiedziały, że bywały zarówno w Tonicu, jak i w Birches. Personel obu tych barów dobrze się znał, kończyli zmianę w jednym i szli na drinka do drugiego, bo to bardzo blisko, przy tej samej ulicy. Moim zdaniem warto to sprawdzić. Wiadomo, że pracownicy Birches nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem Stacey, ale czy to samo dotyczy ich kolegów z Tonicu?

Może to naciągane, ale chyba trafniejsze, niż przypuszczałam.

– Birches – mówię na głos, żeby sprawdzić, jak zareaguje moja współwięźniarka.

Znowu wciąga powietrze, czyli kojarzy.

– Stacey Summers – mówię.

Tylko jęczy w odpowiedzi. Potwierdza, zaprzecza? Ile ja bym dała za promyczek światła.

– Ostatnia rzecz, jaką pamiętasz? – pytam.

Nie odpowiada. Gorączkowo szukam w głowie jakiegoś lepszego pomysłu. Co ja pamiętałam na początku? A może raczej, co pozwalałam sobie pamiętać? Bo to nie jest tak, że można jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapomnieć całe swoje życie, swoją tożsamość, ludzi, których się kochało. To bardziej tak, jakby się ich gdzieś odsuwało, chowało te obrazy do pudełka. Bo myślenie o takich rzeczach, pamiętanie o nich jest zbyt trudne. Te wspomnienia czynią z ciebie istotę ludzką, a to jest niezgodne z tym, czym jesteś teraz: przedmiotem.

To, że pewnego dnia policja wskoczy przez wyważone drzwi i czarne opancerzone żuczki z bronią zaczną wykrzykiwać polecenia, nie oznacza, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zatrzaśnięte pudełko ze wspomnieniami się otworzy. Ja się raczej jeszcze bardziej zamknęłam, jakby wolność wywołała podobną dezorientację co kiedyś życie w skrzyni w kształcie trumny.

Znalazłam dziewczynę. Szukając zasobów, potknęłam się o nią, i to dosłownie. Leży zwinięta w kącie. Nadepnęłam jej na stopę. Wzdrygnęła się, odsunęła, a gdy nie było już miejsca, by się cofnąć, starała się skulić.

Czuję ukłucie. To kolejna reakcja, którą znam aż za dobrze. Próbowałam robić to samo wiele razy. Tylko że nigdy nie pomagało. Jacob zawsze stawiał na swoim.

Aż do tej ostatniej chwili, gdy miałam jego krew i mózg na włosach…

Przyklękam. Staram się mówić łagodnym głosem.

– Śniły mi się lisy – szepczę do dziewczyny w ciemności. – Śniłam, że biegam z nimi po lesie. Śniłam, że jestem dzika i wolna. I choć zawsze się potem budziłam, to te sny były dobre.

Nie odpowiada.

– Wszystko w porządku. Ocaleni robią to, co muszą. Samuel mi to powiedział. Kiedy się stąd wydostaniemy, przedstawię ci go. Polubisz go.

A później, gdy nadal nie odpowiada:

– Będziesz miała złe sny. To zabawne. Uciekasz, ale tak naprawdę nie jesteś w stanie uciec. Nie masz pojęcia, jak przyjemne jest życie, kiedy możesz sobie myśleć: mnie to nigdy nie spotka. Dopóki tej pewności nie stracisz. A po każdej informacji w telewizji, po każdym artykule w gazecie… Myślisz tylko o tym, że to mogłaś być ty. Ja się uczyłam. To właśnie robiłam. Uczyłam się samoobrony, żeby następnym razem spocony tłuścioch nie był w stanie porwać mnie z plaży. Nauczyłam się otwierać zamki, żeby nigdy nie utknąć w kajdankach. – Pocieram nadgarstki, uśmiecham się smutno w ciemności. – Przynajmniej to się przydało. Strach nigdy tak naprawdę nie odchodzi, ale są pewne możliwości. Można stworzyć sobie życie. Można znowu być człowiekiem. Popatrz na Elizabeth Smart czy Jaycee Dugard. To są historie sukcesu.

Ale moja do nich nie należy. Jednak nie mówię tego na głos. Nie chcę zniechęcać dziewczyny. Nie musi powtarzać moich niepowodzeń.

Moim celem, jedyną życiową misją z pewnością nie jest „i żyli długo i szczęśliwie”.

Powiedziałam to tylko raz, pięć lat temu. Pochyliłam się i wyszeptałam obietnicę do ucha Jacoba. Powiedziałam, co dokładnie zrobię pewnego dnia. A zaraz potem przyłożyłam mu lufę pistoletu do czubka głowy i nacisnęłam spust.

Jego krew i mózg na moich włosach.

Nie wszystkie moje sny są koszmarami.

– Devon Goulding nie żyje. – Próbuję ostatni raz. – Wiem to na pewno. Sama go zabiłam.

Dziewczyna w końcu się odzywa.

– Nie rozumiesz.

– Staram się.

– Nie powinnaś mu robić krzywdy.

– Musiałam. To była piątkowa noc.

– Teraz będzie jeszcze gorzej.

– Co będzie gorzej?

– Cokolwiek nastąpi – mówi cicho – będzie o wiele, wiele gorsze.

Zostawiam ją w tamtym kącie. Mam dosyć tego ciemnego, ponurego miejsca. Chcę się stąd wydostać. Wracam do materaca i znajduję sprężynę, którą wyprostowałam i wykorzystałam jako prowizoryczny wytrych. Szukałam oczami wyobraźni jakiegoś podłużnego, płaskiego przedmiotu, żeby podważyć zasuwkę. Ale teraz zmieniam front. Może nada się sprężyna z materaca. Jest sztywniejsza od sosnowego drewna. A gdybym wygięła końcówkę w kształt łyżeczki albo czegoś takiego, czego używa się do zanurzania ugotowanych na twardo jajek w kubku z farbką wielkanocną…

Co szkodzi spróbować.

Znowu zmagam się z materacem, usuwam rękoma warstwy pianki i wypełnienia, uwalniając ponownie ten zbutwiały, ziołowy zapach. Kicham kilka razy, ale walczę dalej. Sprężyny są ze sobą połączone. W ciemności nie mogę się zorientować w jaki sposób, więc obmacuję, wykręcam, obracam, pcham czubkami palców, które są już poranione i krwawią. Przekształcenie końcówki sprężyny w wytrych było o wiele łatwiejsze. Natomiast wyciągnięcie całej sprężyny okazuje się niemal niemożliwe. I znów oddałabym królestwo za promyk światła. Gdybym tylko mogła popatrzeć, co robię…

Moje poranione palce stają się ciężkie, drętwieją. Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Chcę już tylko położyć się i zasnąć. Czuję, że zamykają mi się oczy, zmuszam się, żeby je otworzyć. Znów czuję niepokój. I jestem głodna, choć nie mając żadnej możliwości określenia czasu, nie mam pojęcia, jak dawno temu jadłam.

Głodna. Spragniona. Gdzieś jest woda. Powinnam się zdrzemnąć. Tylko że muszę wyciągnąć tę cholerną sprężynę.

Oczy znów mi się zamykają…

Nagle czuję, jak czyjeś palce czepiają się moich ramion, zaciskają się.

Zrywam się, obracam gwałtownie, uderzając jednocześnie łokciem. Ale dziewczyna, która w końcu wstała, jest zaskakująco silna.

– Materac – mówi. – Odejdź od niego. Odsuń się. Odsuń.

Staram się wyswobodzić, ale jestem zbyt powolna. I wtedy, równie gwałtownie, jak mnie chwyciła, puszcza mnie. Przewracam się do tyłu i leżę na plecach, wymachując kończynami jak jakiś żuczek.

Mrugam, skupiam się na tym, żeby wstać. Ale i tak czuję się jak pijana i jestem strasznie senna.

– To jest w materacu – mówi.

– Co jest w materacu? – mamroczę.

– Nie wiem. Ale materac… Zaśniesz. Przez ten materac zaśniesz.

Materac jest czymś nasączony, zanieczyszczony albo wypchany. To właśnie stara się mi przekazać.

Miałam rację od początku. Ten pokój jest pełen pułapek, tylko że nie ma proszku nasennego w butelce z wodą ani gazu oszałamiającego w systemie wentylacyjnym. Jest za to materac.

– Potrzebujemy sprężyny – słyszę swój głos. – Wygrzebałam ją. Musi być blisko wierzchu. Potrzebujemy jej.

Dziewczyna nie odpowiada. Porusza się powoli, szurając po ciemku stopami. Ten jej bok, oczywiście. Jest ranna i chodzenie sprawia jej ból. Ale nie narzeka, gdy drepcze do materaca i obmacuje go rękoma.

A potem wraca. Czuję, jak przyciska mi drut do ramienia.

– Nie rozumiem, kim jesteś – mówi.

– Dziewczyną taką jak ty. Tylko że dawno, dawno temu uciekłam z ciemności.

– Możesz nas stąd zabrać?

– Tak.

– Daleko, daleko stąd? Nie chcę tu już nigdy wrócić.

– Jesteś ocaloną – mówię jej i sobie. – Możesz zrobić wszystko.

– Chcę wrócić do domu.

– Powiedz mi, jak masz na imię. Chcesz się stąd wydostać? Musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś.

Potrzebuje czasu. Rozumiem. Wiem, jak to działa. Sama przez to przeszłam.

Bo jedna rzecz to przetrwać. Ale o wiele, o wiele trudniej jest naprawdę żyć.

– Nazywam się Stacey Summers – szepcze. – I chcę tylko wrócić do rodziców.

Nic nie mówię. Mam ściśnięte gardło. Chciałabym powiedzieć tak wiele, ale to i tak będzie za mało.

Zamiast tego biorę do ręki sprężynę z materaca. Wyginam ją moimi biednymi, pokrwawionymi palcami, zawijam i przyciskam, aż staje się sztywniejsza i bardziej podobna do łyżki. A potem odszukuję drzwi.

Chwilę zajmuje mi wydobycie kawałków połamanej drzazgi. W końcu szczelina jest pusta i jestem już tylko ja, powyginana sprężyna z materaca i szalone marzenie dwóch dziewczyn. Wsuwam, poruszam, pcham, chyboczę. Raz za razem.

I nagle to słyszę, choć jest niemal niezauważalne. Najcichsze, najdelikatniejsze kliknięcie zasuwki chowającej się do zamka.

Pcham. Bardzo ostrożnie. Niemal nieśmiało.

Drzwi się poruszają. Otwierają.

Nie mam pojęcia, co się teraz stanie.